…Tak jak ją dawnymi czasy opowiedział Voth, syn Darmuu, legendarny bard z Zorayne, jedynej planety podwójnej gwiazdy
The Bard’s Talk
Jestem stary, mam prawie trzy lata i życia pozostało mi już niewiele. Mnóstwo historii opowiedziałem i wiele pieśni odśpiewałem — przy ogniskach, na dworach możnych i w chatach biedaków. Wkrótce, dnia pewnego, opowiem swoją ostatnią historię. Być może t a właśnie okaże się ostatnią — kto wie? Zmęczony już bowiem jestem, pamięć moja jest jak migocząca iskierka, a kości znękane starością. Prawie trzy razy od chwili mych narodzin nasz świat okrążył po swej olbrzymiej orbicie dwa błękitne słońca, i w ciągu tego bardzo długiego okresu przewędrowałem ziemie od bieguna do bieguna, czasem pieszo, czasem na grzbiecie zargi, snując swe opowieści dla wszystkich, którzy chcieli słuchać, a gdy nie było nikogo do słuchania (często bowiem przemierzałem milczące pustynie i płynąłem na tratwach w dół rzek pełnych rozigranych ryb) opowiadałem swoje historyjki czystemu, koralowemu niebu, falimorowym drzewom, świergoczącym, puszystym ptaszkom thrixx i chłodnej, bezksiężycowej nocy.
Jest jedna historia, którą rzadko opowiadałem, bo nawet trudno ją nazwać historią: nie ma w niej bitew ani ryczących bestii, ani też uroczych dziewcząt w przezroczystych jak mgiełka sukniach. I nie wiem nawet, co oznacza. Nie dostanę za nią jałmużny ani chleba, nie wyczaruje mi moja opowieść słów podzięki z ust księcia czy chłopa. Niegdyś, za młodu, opowiadałem ją, lecz wywoływała tylko łzy, więc już nigdy do niej nie powracałem.
Dla powodu, którego sam nie pojmuję, pragnę opowiedzieć ją właśnie teraz.
Nie wiem, kim był ten, od którego usłyszałem ją po raz pierwszy, kto mi ją opowiedział, czy też śpiewnie wyrecytował — bo mogła być ona recytowana na jakąś starą nutę — ale czy to pieśń czy historia, wiem jedno, że byłem naówczas bardzo małym dzieckiem, w ustach miałem smak mleka, a w nosie czułem aromatyczną, pikantną woń pieczeni. Było mi ciepło, przytulnie i trochę sennie, a ktoś opowiadał, odśpiewywał, a może monotonnie recytował tę historię — opowieść o dzieciach tak małych jak i ja w owym czasie.
Nie wiedziałem nigdy, gdzie na Zorayne to się mogło wydarzyć: — w barbarzyńskim Kahs, w cywilizowanym Troin? Ani też kiedy… Za Pierwszej Dynastii? W Wieku Volthikkiańskim? Czy za panowania Boga Robaka? Nie wiedziałem, jak nazywały się dzieci, ale bawiły się chyba w królów — pogoda, jak mi się wydaje, była ciepła, słońce jasne, a dzieci były opalonymi, bosonogimi małymi urwisami, nie większymi od robaka sooma.
Chociaż byli bardzo mali, kiedy wyprostowali się, jak tylko potrafili najbardziej, i zaczęli przemawiać wyniośle i hardo swymi piskliwymi głosikami, zaiste wydawać się mogli prawdziwie królewscy, bardziej królewscy niż sami królowie. Dużo więcej w nich było dostojeństwa, pychy i dumnej pogardy. A każdy wie, że prawdziwi królowie są często smutni i przestraszeni, wątpią we własne siły i tak są przytłoczeni żałością i zmartwieniami, że nie mogą stać wyprostowani przez cały czas.
— Uklęknij! — rozkazał jeden z miniaturowych władców.
— Na ścięcie! — zarządził inny.
— Płać podatki! — krzyknął jeden z nich nie mając pojęcia, co to są podatki, ale często słysząc to słowo przy stole.
— Dziel swój chleb z biednymi! — powiedział najmniejszy chłopiec.
— Co to za dziwny rozkaz? — spytał jeden z jego towarzyszy zabaw.
— Królowie nie mówią czegoś takiego! — zaprotestował inny.
— Nie mówią? — zdziwił się mały.
— Nie! — odrzekł ten większy. — Królowie mówią tak: „Wrzućcie go do najgłębszego, najciemniejszego lochu!” Lub: „Zrównać ten zamek z powierzchnią ziemi!”
— Wychłostać tego chłopa!
— Spalić miasto!
— Przynieście mi więcej wina!
— Więcej mięsa!
— Więcej złota!
— Więcej kobiet!
— Nie ociągaj się, bo cię ukamienuję! A nie — „Dziel swój chleb z biednymi!” Tego królowie nie mówią! — zaśmiał się drwiąco chłopak.
— Dlaczego? — zapytał najmniejszy. — Właśnie to bym powiedział, gdybym był królem.
— Jesteś jeszcze dzieckiem!
— Nie masz pojęcia o królach!
— O niczym nie masz pojęcia!
— Nie możesz się z nami bawić!
— Wracaj do mamy, dzidziusiu!
Chłopczyk odszedł kilka kroków i w milczeniu przyglądał się zabawie. Nie czuł do nich urazy. Był najmłodszy i najmniejszy, a najmłodsi i najmniejsi zawsze pozostają na uboczu różnych spraw. Tak to już bywa na tym świecie, prawda?
W miarę jak kontynuowano grę, dzieci poczuły, że brak im czegoś konkretnego, co nadałoby nowy charakter zabawie.
Patyki posłużyły więc za berła, połamane pudełka stały się tronami, a stary, podarty worek przekazywano sobie nawzajem jako szatę królewską.
— Ale nie mamy najważniejszej rzeczy — zauważył jeden z nich.
— Racja! Nie mamy korony!
Rozpoczęto poszukiwanie korony. Jeden z chłopców znalazł stary garnek z dziurami, przeżarty rdzą, jednym słowem wspaniałą koronę. Ale garnek był za duży, zakrywał całkiem ich małe główki, zasłaniał oczy tak, że nic nie widzieli. Wyrzucili go.
Wtedy odezwał się stojący na uboczu najmniejszy chłopczyk. — Ja wiem, z czego możecie ją zrobić.
— Jeszcze nie poszedłeś do domu, maluchu? Po chwili jednak niechętnie spytali: — No to powiedz, z czego?
— Z kwiatów — powiedział. — Z czerwonych kwiatów, które rosną na tym krzaku. Możecie z nich upleść koronę.
W pierwszym odruchu chcieli go wykpić, ale w następnej chwili uświadomiwszy sobie, że rada jego jest cenna, rzucili się na krzak, odarli go z kwiatów i wkrótce stąpali dumnie w jaskrawoczerwonych wieńcach. Wszyscy oprócz najmniejszego. Zanim dotarł do krzaka, gałązki były już ogołocone.
Chłopcy odbiegli pozostawiając go samego. Matka, która przyglądała się wszystkiemu z okna domu, zawołała go na kolację. Pogłaskała po głowie i cicho spytała: — Czy ci chłopcy zerwali wszystkie kwiaty, synku?
Wydaje mi się, że mały się uśmiechnął i z dumą pokazał jej twardy, kolczasty wianek. — To nic, mamo, dla mnie pozostały jeszcze ciernie — powiedział.
I wtedy matka zaczęła płakać.
Ale ja już nie opowiadam tej historii, bo nie wiem, co ona znaczy, czy jest prawdziwa czy nieprawdziwa, a bard byłby niemądry, gdyby opowiadał historie, których nie rozumie.
…Tak oto kończy się opowieść Votha, syna Darmuu.
Przełożyła Izabella Wagner