I

Właściwie nie powiedziano mu dotychczas ani słowa ponad to, że ma natychmiast, służbowo udać się na Księżyc. Podróż jak podróż. Jan bywał już na Księżycu i dalej nawet, ale zawsze miało to jakiś z góry określony cel, a przy tym załatwianie formalności trwało zwykle ponad tydzień, potem czekało się długo na miejsce w rakiecie…

Tym razem, bez żadnych formalności, w ciągu kilku godzin Jan znalazł się na pokładzie statku kosmicznego. Miał w kieszeni zwykły służbowy paszport pozaziemski, delegację do jednej ze stacji badawczych instytutu, w którym pracował… Mimo to jednak zdawał sobie sprawę z tego, że jego wyjazd musi mieć jakiś nadzwyczajny charakter.

Mając wiele czasu, próbował w czasie lotu wyobrazić sobie cel tej nieplanowanej podróży. Cóż takiego mogło przydarzyć się w księżycowej stacji? Czyżby objawiła się tam jakaś niezwykła forma pozaziemskiego życia, jakaś istota z Kosmosu, dla zbadania której trzeba było zawezwać znakomitego specjalistę biofizyka z Ziemi? Przypuszczenie miało pozory prawdopodobieństwa: o takim fakcie na pewno nie trąbiono by głośno, dopóki sprawy nie zbadają specjaliści. Stąd te tajemnice i brak wszelkich wyjaśnień o celu podróży. Jednak hipoteza taka miała jeden słaby punkt: Jan zdawał sobie sprawę, że choć biofizykiem wprawdzie był, jednak nie na tyle znakomitym…

Pod koniec podróży porzucił wreszcie te jałowe domysły i postanowił czekać, aż ktoś mu nareszcie coś wyjaśni. Kiedy głośnik poinformował pasażerów, że do celu podróży pozostało zaledwie trzy godziny, Jan udał się do bufetu. Czuł już nieprzyjemne ssanie w dołku, a na zjedzenie kolacji w księżycowym kosmoporcie wolał nie liczyć. Jeszcze przed odlotem poinformowano go, że będzie miał natychmiastowe połączenie lokalne z docelową stacją, wolał więc nie ryzykować, bo nade wszystko nie lubił chodzić spać głodny.

W bufecie było dość tłoczno, nie wszyscy jednak, jak się okazało, siedzieli tu w celu spożycia kolacji. Nawet nie podsłuchując specjalnie cudzych rozmów, Jan bez trudu dowiedział się o pogłosce, komentowanej żywo przez pasażerów: wczorajszy statek regularnej komunikacji księżycowej, przed lądowaniem na Księżycu został uprowadzony przez kilku podróżujących w nim osobników. Według ostatnich wiadomości, otrzymywanych jakoby z Centrali Koordynacji Lotów, statek wylądował w bliżej nie określonym rejonie Księżyca, gdzie opuścili go porywacze, uprowadzając jako zakładnika jednego z pasażerów. Statek, po kilku godzinach postoju, wystartował ponownie i szczęśliwie dotarł do kosmoportu, jednakże o losach uprowadzonego pasażera dotychczas nic nie wiadomo.

Jan z zainteresowaniem słuchał tych rewelacji. Przypadek porwania rakiety pasażerskiej nie był wprawdzie wydarzeniem bez precedensu — było już kilka prób, niektóre nawet były udane, zawsze jednak porywacze, wcześniej czy później, sami oddawali się w ręce władz. Byli to przeważnie ludzie nie zdający sobie w pełni sprawy z warunków panujących na Księżycu, przedstawiający żałośnie niski poziom umysłowy. Jeden na przykład — fakt ponoć autentyczny — usiłował wyskoczyć ze spadochronem z rakiety manewrującej nad powierzchnią Księżyca… Jednakże w tym wszystkim, co mówiono teraz, Jan dostrzegał pewne cechy przemyślanej, dobrze zorganizowanej akcji.

Zanim rakieta wylądowała, Jan wiedział już sporo na temat przebiegu porwania. Porywaczy było czterech, lecz działali w zmowie z kimś jeszcze, kto oczekiwał na nich w umówionym miejscu lądowania. Działali raczej podstępem niż groźbą, używając jedynie środków odurzających, którymi obezwładnili załogę rakiety. Musiał być wśród nich dobry pilot rakietowy, gdyż wylądowali bezbłędnie, bez pomocy kogokolwiek z obsługi statku. Gdy opuścili wraz z zakładnikiem rakietę, okazało się, że zabrali ze sobą, bądź wynieśli poza statek, wszystkie awaryjne ubiory próżniowe, uniemożliwiając w ten sposób pościg.

Odurzeni narkotykami piloci dopiero po kilku godzinach byli w stanie nawiązać łączność z kosmoportem. Wysłane natychmiast rakiety zwiadowcze nie zdołały jednak odnaleźć na terenie wokół rakiety żadnego podejrzanego pojazdu. Załoga jednego z patrolowców odnalazła wprawdzie odciśnięte w pyle koleiny pojazdu, jednak już w odległości kilku kilometrów od miejsca przymusowego lądowania porwanego statku ślad wkraczał na szlak uczęszczany przez liczne ruchome stacje automatyczne i pojazdy księżycowe, a przy tym właściwości księżycowego gruntu nie sprzyjały tu utrwalaniu się wyraźnych śladów.

Tych ostatnich szczegółów dowiedział się Jan z oficjalnego komunikatu radiowego rozgłośni księżycowej, tuż przed lądowaniem. Komunikat zapewniał ponadto, że poszukiwania są kontynuowane, jak dotychczas jednak bez rezultatu.

Przy odprawie paszportowej skierowano Jana do biura dyspozytora kosmoportu, gdzie dowiedział się, że ze względu na wyjątkową sytuację nie będzie mógł w ciągu najbliższej doby dotrzeć na miejsce przeznaczenia, albowiem wszystkie pojazdy księżycowe oddano do dyspozycji służby śledczej. Jana umieszczono w klitce, zwanej szumnie apartamentem dla gości i polecono mu czekać cierpliwie na dalsze polecenia. Nie mając nic lepszego do roboty, usiadł w przydzielonym mu pokoiku i zaczął przeglądać przywiezione z Ziemi czasopisma.

Po kilkunastu minutach zapukano do drzwi. Do pokoju wszedł dyspozytor.

— Przepraszam, jeśli przeszkadzam — powiedział bardzo grzecznie. — Właśnie skończyłem służbę… Pojęcia pan nie ma, co się tutaj działo po wczorajszym incydencie. Byłem tak zajęty, że po prostu nie miałem nawet czasu śledzić szczegółów tej afery. Sądzę, że może… pan zechce uchylić rąbka tajemnicy służbowej… To znaczy, oczywiście, żartuję… Po prostu może pan wie coś ciekawego, o czym może pan mówić. Bo tutaj też właściwie niewiele wiemy…

— A skądże ja?… — zdziwił się szczerze Jan. — Jeżeli, jak pan mówi, wy tu niewiele wiecie, to ja tym bardziej nie wiem, przecież dopiero co przyleciałem i siedzę tu zupełnie niepotrzebnie, a miałem niezwłocznie zameldować się w stacji B–15…

Dyspozytor uśmiechnął się jakoś dziwnie, milczał przez chwilę, wreszcie ciekawość widać przeważyła.

— Ja pana jeszcze raz bardzo przepraszam… Rozumiem, że nie wolno panu z nikim o tych sprawach rozmawiać… Ponieważ jednak major dzwonił dwa razy i pytał o pana, więc domyśliłem się, że przybywa pan do nas w związku ze sprawą porwania.

— Jaki major?

— Major Netz z tutejszej placówki Kosmopolu. Właśnie przed kilkoma minutami dzwonił po raz drugi i powiedział, że już tu leci i żeby pana w żadnym wypadku nigdzie stąd nie wysyłać.

— To chyba pomyłka! Jestem biofizykiem i z tą sprawą nie mam nic wspólnego!

— No, trudno, niczego się od pana nie dowiem… Ale też z pana służbista! — uśmiechnął się dyspozytor, kierując się ku wyjściu. — W każdym razie przekazałem panu polecenie majora. Proszę nie oddalać się z pokoju. Gdy tylko przyleci, skieruję go tu do pana. Dobranoc.

Teraz dopiero Jan zaczął kojarzyć poszczególne niejasne dla niego dotąd wydarzenia w jedną logiczną całość. Jeśli rzeczywiście dyspozytor nie bierze go za kogoś innego, to swój nagły przylot na Księżyc Jan zawdzięcza władzom śledczym, którym widocznie jest tu do czegoś potrzebny i to najwyraźniej w związku z wczorajszym porwaniem.

Kosmopol ma prawo powoływania do współpracy cywilnych specjalistów z różnych dziedzin — o tym powszechnie wiadomo. Jednakże Jan nie spodziewał się, że może się to odbywać w taki sposób. Ostatecznie mógł sobie wytłumaczyć to wszystko, co dotyczyło sposobu przyzwania go tutaj; mogło chodzić o zachowanie najściślejszej tajemnicy co do jego udziału w akcji przeciw porywaczom. Tylko w żaden sposób nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytanie — po licha im do tego potrzebny biofizyk? A może nie biofizyk, lecz po prostu on, właśnie on, konkretnie Jan L.?

Głośne pukanie wyrwało Jana z drzemki. Wstał szybko z fotela i powiedział „proszę!” Do pokoju wszedł nieduży, energiczny mężczyzna w cywilnym ubraniu. Bez wstępów wylegitymował się Janowi, potem położył na stoliku przyniesioną plastykową teczkę i usiadł na skraju tapczanu.

— Proszę spocząć, to potrwa dłużej — powiedział, uśmiechając się ledwie dostrzegalnie. — Przepraszam w imieniu Kosmopolu za tę całą maskaradę i za tak gwałtowne „porwanie” pańskiej osoby… Mam nadzieję, że wkrótce rozgrzeszy nas pan z tego postępowania. Sprawa jest znacznie grubszego kalibru, niż może pan sobie wyobrazić na podstawie oficjalnych komunikatów. Nie mogę panu w tej chwili wyjaśniać, dlaczego właśnie pana tu sprowadziliśmy. Nie wtajemniczę pana także w kulisy sprawy. Mogę przekazać panu jedynie to, co jest niezbędne do wykonania zadania, jakie dla pana przewidzieliśmy w naszym planie działania.

Na pewno słyszał pan już trochę o wydarzeniach ostatniej doby. Tu, na Księżycu, nie były one tajemnicą prawie od samego początku, staraliśmy się jednak, aby jak najpóźniej dowiedziano się o nich na Ziemi. To znaczy, aby nie poruszać zbytnio opinii publicznej, dopóki nie chwycimy sprawy mocno w ręce… Były jeszcze i inne powody do utrzymania tego w tajemnicy, ale o tym już nie mogę mówić. Wielu rzeczy domyśli się pan sam w trakcie wykonywania zadania.

Na czym będzie ono polegało, dowie się pan za chwilę. Tu, w tej teczce jest szczegółowa instrukcja. Musi pan zapoznać się z nią w ciągu najbliższych dwudziestu godzin, a następnie oddać mi ją, nie pokazując nikomu. Najlepiej, jeśli pan nie będzie jej w ogóle wypuszczał z ręki przez cały czas. I proszę dokładnie zamykać się w pokoju. Ponadto proszę odpocząć i przygotować się do dalszej, kilkudniowej co najmniej podróży po Księżycu. Teraz jeszcze kilka wyjaśnień…

Major wydobył z teczki mapę wycinka powierzchni księżycowej, pokreśloną czerwonymi liniami i strzałkami.

— Od jutra będzie pan występował jako konserwator urządzeń automatycznych na bezludnych stacjach księżycowych oraz w bazach, chwilowo pozbawionych personelu. Jak panu wiadomo zapewne, po Księżycu krąży kilkudziesięciu takich inżynierów konserwatorów, dokonujących okresowych przeglądów i naprawiających uszkodzone urządzenia. Mają oni wyznaczone trasy, po których posuwają się przy użyciu specjalnych wozów technicznych, z odpowiednimi narzędziami i częściami zamiennymi. Proszę się nie przejmować, jeśli nawet nie ma pan pojęcia o automatyce i elektronice. Nie spodziewamy się po panu żadnych rewelacyjnych wyników w tej dziedzinie. Dostanie pan zresztą, jak każdy konserwator, dwa automaty specjalistyczne. Są to człekopodobne roboty, z których jeden pełni obowiązki kierowcy wozu technicznego, a obydwa nieźle potrafią bez niczyjej pomocy sprawdzić funkcjonowanie typowych urządzeń i naprawić najpospolitsze uszkodzenia. Zatem strona techniczna może pana nic nie obchodzić. Proszę tylko powoli, bez pośpiechu i systematycznie objechać według harmonogramu te wszystkie stacje, które zaznaczyłem na mapie. Roboty znają swoje obowiązki oraz drogi, którymi będziecie się poruszać.

— To wszystko? — wtrącił Jan, nie bardzo wciąż pojmując, o co tu chodzi.

— Tego nie mogę powiedzieć, bo… nie wiem — uśmiechnął się major tajemniczo. — To akcja eksperymentalna. Być może skończy się na objechaniu kilku stacji, ale sądzę, że raczej nie… Podkreślam, to są wszystko stacje bezzałogowe, choć niektóre z nich są przystosowane do ciągłego przebywania w nich ludzi. Pana zadaniem jest przekonać się, czy w istocie wszystkie one są bezludne. Tam są zapasy powietrza, wody, żywności… Teraz pan rozumie?

— Tak, domyśliłem się już wcześniej. Nie wiem jedynie, co powinienem robić, jeśli okaże się, że w jednej ze stacji zamieszkali poszukiwani przestępcy ze swym zakładnikiem?

Major nie od razu odpowiedział. Patrzył przez chwilę na Jana, jakby szukając w myślach odpowiednich sformułowań.

— Obawiam się, że nie zdoła pan niczego w takiej sytuacji przedsięwziąć. Nie będę taił, że misja kryje w sobie pewne ryzyko, jednak są powody pozwalające nam przypuszczać, że ryzyko to nie jest aż tak duże, jak mogłoby się wydawać komuś nie wtajemniczonemu w istotę sprawy… Przepraszam, tak mi się to jakoś mętnie powiedziało, ale niestety, nie mogę tego panu jaśniej wyłożyć. Proszę mieć do nas zaufanie. Nie wysyłamy pana na zgubę, tego nie wolno nam robić nawet w sytuacji tak krańcowo dramatycznej, jak ta… Powiem jeszcze, że i dla powodzenia naszego planu i dla pana — tym lepiej, im mniej będzie pan wiedział o sprawie.

— Hm… — zastanowił się Jan. — Czy mógłbym… ewentualnie… wycofać się z udziału w tym… eksperymencie?

— Ma pan prawo, oczywiście! Jednakże bardzo proszę, aby pan tego nie robił. Są pewne powody, dla których właśnie pan jest najodpowiedniejszym kandydatem do tej roli.

— Cóż mam zatem robić, jeśli porywacze zatrzymają mnie w jednej ze stacji?

— Nic. Proszę dać się zatrzymać, nie stawiając oporu.

— I przekonać ich, że jestem konserwatorem?

— O ile się to panu uda. To nie jest istotne. Myślę jednak, że rozszyfrują pana od razu. Polegamy na pańskiej inteligencji. Sprawdzaliśmy pana akta i wiemy o kilku sytuacjach, w których wykazał pan pewne korzystne walory… Od chwili kiedy zatrzymają pana porywacze, może pan robić i mówić wszystko, co się panu podoba, nie narażając się im oczywiście. Może pan opowiedzieć, że Kosmopol powołał pana do tej akcji, a nawet dać się pozornie zwerbować przeciwnikowi, jeśli wyniknie z sytuacji taka możliwość…

Jan ze zdumieniem patrzył na majora, który jednak mówił to zupełnie poważnie.

— O ile dobrze zrozumiałem, to… nic nie rozumiem! — powiedział Jan i dopiero po chwili spostrzegł, że niechcący strawestował sentencję przypisywaną Sokratesowi. — Czyżby moja misja polegała na tym, że mam dać się uwięzić?

— Powiedziałem, że wielu rzeczy domyśli się pan sam. I proszę — jedną sprawę już na wstępie sam pan sobie wyjaśnił! — roześmiał się major. — O to mniej więcej chodzi. Musi pan znaleźć się we wnętrzu stacji.

— Coś w rodzaju „żywej torpedy” — mruknął Jan pod nosem.

— Co pan mówi?

— Nic, tak tylko, do siebie… Chciałbym zadać jeszcze kilka pytań. Po pierwsze, czy pan, majorze, orientuje się, o co właściwie chodzi porywaczom? Dlaczego uprowadzili tego właśnie człowieka? Czy to ktoś bardzo ważny? I w ogóle, czy pan wie, o co toczy się ta cała gra?

— Oczywiście że wiem… — Twarz majora spoważniała, spochmurniała nawet. — Nie powiem panu tego, ale mogę zapewnić, że gra toczy się o największą stawkę. Największą, tak! A ten uprowadzony… Owszem, w pewnym sensie to ktoś bardzo ważny, choć prawie nikomu nie znany…

Trasa, którą wyznaczyliśmy dla pana, nie obejmuje wszystkich stacji w tym rejonie. Jeśli więc oni nawet będą przejmowali pańskie radiowe meldunki do bazy, to do ostatniej chwili nie będą pewni, czy nie ominie pan tej stacji, w której się ukryli. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że siedzą w jednej z pięciu lub sześciu stacji, które są najlepiej wyposażone… Zaznaczyłem je na mapie, proszę ich w żadnym wypadku nie pominąć.

— Dlaczego zatem nie zrobicie obławy i nie wyłuskacie ich stamtąd?

— Proszę wziąć pod uwagę, że oni mają u siebie tego Binxa. Na razie pokładają w nim wielkie nadzieje, ale w pewnej chwili może im przestać na nim zależeć i będą osłaniali się nim jak tarczą. Obecnie zależy im na spokoju i dobrym ukryciu. Nie możemy dopuścić, by ten spokój osiągnęli.

— Myślałem początkowo, że to ucieczka zwykłych kryminalistów…

— My też w pierwszej chwili myśleliśmy podobnie. Jednak Księżyc jest najmniej odpowiednim miejscem do ukrywania się przestępców. Wbrew pozorom, na Ziemi czuliby się o wiele bezpieczniej. Biorąc to pod uwagę, sprawdziliśmy przede wszystkim, kto to jest Harry Binx. Okazało się, że jest on kluczem do całej zagadki, choć nie od razu udało się nam to stwierdzić. Porywacze, którzy wcześniej odkryli jego tożsamość z człowiekiem o innym nazwisku, starannie zacierali ślady, by nikt inny po nich tego nie dociekł. Możliwe, że są przekonani, iż nie wiemy tego do dziś i na takim przeświadczeniu opierają poczucie względnego bezpieczeństwa. To znaczy, zdają sobie sprawę, że ich ścigamy jako porywaczy, lecz sądzą, że nie przywiązujemy do tej sprawy takiej wagi, na jaką ona zasługuje… Więcej, niestety, nie wolno mi powiedzieć, bo to mogłoby zakłócić przebieg naszej akcji.

Major rozłożył ręce i uśmiechnął się przepraszająco, po czym zawiązał tasiemki plastykowej teczki i podał ją Janowi.

— W porządku. Pan mnie w to pakuje, pan też będzie mnie z tego wyciągał — powiedział Jan, siląc się, aby wypadło to możliwie dowcipnie i beztrosko.

Kiedy jednak major znalazł się za progiem, Jan poczuł niedwuznaczne mrówki na grzbiecie…

Загрузка...