The Sliced — Crosswise Only — on — Tuesday World
Przeniesienie się do środy było praktycznie niemożliwe. Tom Pym nieraz zastanawiał się, jak wygląda życie w inne dni tygodnia. Zastanawiał się nad tym prawie każdy, kto miał choć odrobinę wyobraźni. Były nawet specjalne programy telewizyjne poświęcone temu problemowi. Tom sam brał udział w dwóch takich programach. Ale tak naprawdę to nie miał ochoty wynosić się ze swego świata. Aż pewnego dnia spłonął jego dom.
Stało się to ostatniego, ósmego, dnia wiosny. Obudził się i zobaczył przez drzwi popioły i strażaków. Mężczyzna w azbestowym kombinezonie dał mu znak ręką, żeby nie wychodził. Po upływie piętnastu minut inny mężczyzna w kombinezonie dał mu znak, że niebezpieczeństwo minęło. Tom nacisnął guzik i drzwi stanęły otworem. Zapadł się po kostki w popiele, ciepłym jeszcze pod grubą na cal warstwą zalanych wodą zgliszcz.
Nie było potrzeby pytać, co się stało, a mimo to zapytał.
— Jakieś zwarcie chyba. Ale tak na pewno to nie wiemy. Pożar wybuchł zaraz po północy, po zakończeniu służby przez ekipę poniedziałkową, a przed rozpoczęciem przez nas.
Tom Pym pomyślał, że to chyba dziwnie być strażakiem czy policjantem. Mieli różne godziny służby, chociaż północ stanowiła nieprzekraczalną granicę zarówno dla jednych, jak i dla drugich.
Tymczasem inni zaczęli wychodzić ze swoich somnambulatorów czy też „trumien”, jak je nazywano, tak że tylko sześćdziesiąt pozostało zajętych.
Do pracy szli na ósmą. Sprawienie sobie nowego ubrania i znalezienie mieszkania należało odłożyć na później, bo studio Toma było jeszcze w lesie z wielkim programem specjalnym, który miał być gotów za sto czterdzieści cztery dni.
Zjedli śniadanie w pomieszczeniu zastępczym. Tom zapytał jednego z operatorów, czy nie wie o jakimś mieszkaniu. I tak by dostał z przydziału, ale nie wiadomo, jakie by ono było.
Operator powiedział mu o pewnym domu oddalonym o jakieś sześć przecznic od jego dawnego mieszkania. Umarł charakteryzator i o ile mu wiadomo, miejsce po nim jest jeszcze wolne. Tom, który akurat w tej chwili nie był potrzebny w studio, zadzwonił natychmiast, ale sekretarka powiedziała mu, że biuro jest otwarte dopiero od dziesiątej. Była to bardzo ładna dziewczyna o czerwonych włosach, turmalinowych oczach i niezwykle kuszącym głosie. Zrobiłaby na Tomie znacznie większe wrażenie, gdyby jej nie znał. Grała epizodyczne rólki w dwóch jego programach i Tom wiedział, że ten namiętny głos nie należał do niej. Podobnie zresztą jak kolor oczu.
W południe zatelefonował ponownie; po dziesięciu minutach czekania otrzymał połączenie i poprosił panią Bellefield, żeby w jego imieniu wystąpiła o przydział. Pani Bellefield zbeształa go, że nie zadzwonił wcześniej; nie wiadomo, czy uda jej się jeszcze dzisiaj coś załatwić. Usiłował wytłumaczyć jej, w jakiej się znalazł sytuacji, ale po chwili dał za wygraną. Ach, ci biurokraci! Na noc poszedł do publicznego pomieszczenia zastępczego i z pomocą pól indukcyjnych, które przyspieszały jego sen, odespał niezbędne cztery godziny, po czym obudził się i wszedł do pionowego cylindra z eternium. Stał z dziesięć sekund patrząc przez przezroczyste drzwi na inne cylindry z nieruchomymi postaciami wewnątrz, a następnie nacisnął guzik. Mniej więcej w piętnaście sekund później stracił przytomność.
Jeszcze trzy noce musiał spędzić w publicznym somnambulatorium. Trzy dni jesieni minęły, pozostało już tylko pięć. W Kalifornii nie miało to zresztą większego znaczenia. W Chicago, gdzie kiedyś mieszkał, zima przypominała białą kołdrę trzepaną przez wariatkę. Wiosna była eksplozją zieleni. Lato — lawiną blasku i gorącym tchnieniem. Jesień melonikiem błazna odzianego w pstrokaty kostium.
Czwartego dnia dostał zawiadomienie, że może się wprowadzić do domu, który sobie wybrał. Zdziwiło go to i ucieszyło. Niejeden musiał w tej sytuacji spędzić cały rok — czterdzieści osiem dni — w publicznym pomieszczeniu zastępczym. Przeniósł się na piąty dzień, mając przed sobą jeszcze trzy dni wiosny. Dwa dni wolne od pracy będzie musiał wykorzystać na sprawienie sobie ubrań, zrobienie zakupów żywnościowych i poznanie swoich współmieszkańców. Czasami żałował, że się urodził z talentem aktorskim. W Telewizji pracowało się pięć, czasem sześć dni pod rząd, podczas kiedy taki hydraulik na przykład na siedem dni pracował tylko trzy.
Nowy dom był równie duży jak poprzedni, a mały spacer do pracy dobrze mu zrobi. Mieściło się tam dziennie, łącznie z nim, osiem osób. Wprowadził się wieczorem i przedstawił wszystkim lokatorom. Mabel Curta, sekretarka reżysera, miała go zapoznać z codziennymi domowymi zwyczajami. Tom upewniwszy się, że jego somnambulator został wstawiony do tutejszego somnambulatorium, odprężył się nieco.
Zaprowadziła go tam Mabel, która przyjęła na siebie rolę jego przewodniczki. Była to mała, może nazbyt okrągła kobietka lat trzydziestu pięciu (czasu wtorkowego). Trzykrotnie rozwiedziona, miała chłodny stosunek do małżeństwa — no, chyba że zjawiłby się Pan Odpowiedni. Tom, sam również rozwiedziony, był akurat wolny, ale na wszelki wypadek jej o tym nie powiedział.
— Chodź, obejrzymy twoją sypialnię — zaproponowała Mabel. — Jest mała, ale dzięki Bogu dźwiękoszczelna.
Tom ruszył za nią, ale nagle się zatrzymał. Odwróciła się w drzwiach i spytała:
— Co się stało?
— Ta dziewczyna…
Tom gapił się przez przezroczyste drzwi na dziewczynę stojącą w najbliższym spośród sześćdziesięciu trzech wysokich szarych cylindrów z eternium.
— Rzeczywiście ładna!
Jeśli Mabel odczuwała zazdrość, zdołała ją ukryć.
— Prawda?!
Dziewczyna miała długie, czarne, lekko wijące się włosy, twarz, która urzekała od pierwszego wejrzenia, figurę w miarę pełną, nogi bez końca. Otwarte oczy w przyćmionym świetle robiły wrażenie fioletowobłękitnych. Była ubrana w cienką srebrzystą sukienkę.
Na tabliczce nad drzwiami widniały jej dane personalne. Jennie Marlowe. Urodzona w roku 2031 w San Marino, Kalifornia. Dwadzieścia cztery lata. Aktorka. Niezamężna. Środa.
— Co z tobą, Tom? — spytała Mabel.
— Nic.
Jak mógł jej powiedzieć, że zrobiło mu się słabo od pragnienia, które nigdy nie może zostać zaspokojone? Że zrobiło mu się słabo od jej piękności?
Bo naszą wolą rządzi los.
Czyż może być miłość prawdziwa nie od pierwszego wejrzenia?
— Co się stało? — powtórzyła Mabel, a następnie roześmiała się i dodała: — Chyba żartujesz?
Nie była zła. Wiedziała, że Jennie Marlowe nie jest dla niej groźniejszą rywalką, niż gdyby była nieżywa. I miała rację. Powinien się zająć kimś ze swego świata. A Mabel była całkiem, całkiem. Przylepna, nie można powiedzieć, i po paru drinkach nawet interesująca.
Później, po szóstej, zeszli do świetlicy. Zastali tam prawie wszystkich. Niektórzy siedzieli z wetkniętymi w uszy słuchawkami, inni patrzyli na ekran rozmawiając. Oczywiście program szedł. Wszyscy komentowali wydarzenia z ubiegłego i z tego wtorku. Przewodniczący Izby w związku z upływem kadencji właśnie ustępował. Już się wyraźnie nie nadawał, a kiepski ostatnio stan jego zdrowia nie rokował najmniejszej poprawy. Pokazano cmentarz rodzinny w Missisipi i zarezerwowany dla niego cokół. Kiedyś, kiedy zostaną opracowane metody odmładzania, wyprowadzi się go ze stanu somnambulacji.
— To dopiero będzie! — powiedziała Mabel.
— Dojdą i do tego, jestem pewien — odparł. — Są na dobrej drodze. Już w tej chwili potrafią zahamować proces starzenia się królików.
— Ja nie to miałam na myśli. Z pewnością prędzej czy później metoda odmładzania ludzi zostanie opracowana. Ale co wtedy? Czy sądzisz, że wszyscy wrócą do życia? Przecież oznaczałoby to podwojenie czy może nawet potrojenie liczby ludności. Myślisz, że nie zostawią ich, żeby sobie tam spokojnie stali? — Zachichotała i dodała: — A co zrobią bez nich biedne gołębie?
Objął ją wpół. Jednocześnie przed oczyma stanęła mu tamta dziewczyna — wyobraził sobie, że to tamtą obejmuje. Jej talia jest z pewnością też miękka, ale bez odrobiny tłuszczu.
Zapomnij o niej. Myśl o tym, co teraz. Patrz na dziennik.
Niejaka pani Wilder przebiła najpierw męża, a potem siebie nożem kuchennym. Oboje, zaraz po przybyciu policji, zostali poddani somnambulacji i odwiezieni do szpitala. Zbadano sprawę zwolnienia tempa pracy w urzędach okręgowych. Zarzuca się ludziom poniedziałkowym, że nie programują komputerów na wtorek. Sprawa została przedstawiona władzom obu dni. Z bazy na Ganimedzie donoszą, że Wielka Czerwona Plama na Jowiszu emituje słabe, ale wyraźne impulsy, które robią wrażenie nieprzypadkowych.
Ostatnie pięć minut programu poświęcone było krótkiemu przeglądowi najważniejszych wydarzeń z innych dni. Pani Cuthmar, gospodyni, zmieniła kanał; szła akurat komedia sytuacyjna, co nie spotkało się z niczyimi protestami.
Tom powiedział Mabel, że pójdzie wcześnie spać — sam — i wyszedł ze świetlicy. Czekał go ciężki dzień.
Na palcach przemknął przez hali, zszedł po schodach i zakradł się do somnambulatorium. Przyćmione światła rzucały cienie, panowała cisza. Sześćdziesiąt trzy stojące tam cylindry przypominały granitowe kolumny wielkiej sali starożytnego miasta. Pięćdziesiąt pięć widocznych przez przezroczysty metal twarzy robiło wrażenie białych, rozmazanych plam. Niektórzy mieli oczy otwarte, większość jednak zamykała je w oczekiwaniu na pojawienie się pola wytwarzanego przez specjalną aparaturę umieszczoną w podłodze. Spojrzał na drzwi Jennie Marlowe. Znów zrobiło mu się słabo. Była poza jego zasięgiem, nie dla niego — nigdy. A przecież od środy dzieli go zaledwie jeden dzień. Dzień?! — niecałe cztery i pół godziny.
Dotknął drzwi. Były gładkie i chłodne. Patrzyła na niego. Na zgiętej ręce miała zawieszoną torbę. Kiedy drzwi się otworzą, będzie gotowa do wyjścia. Niektórzy ludzie brali prysznic i robili toaletę zaraz po przebudzeniu i szli prosto do somnambulatora. W minutę po tym, jak o piątej rano automatycznie włączało się pole, wychodzili.
I on rad by o tej samej godzinie opuścić swoją „trumnę” — cóż, kiedy środa stanowiła barierę nie do przebycia.
Odwrócił się. Zachowywał się jak szesnastolatek. A szesnaście lat to on miał sto sześć lat temu, co zresztą było bez większego znaczenia. W sensie biologicznym miał lat trzydzieści.
Zaczął wchodzić na drugie piętro, ale o mały włos nie zawrócił, żeby jeszcze raz na nią spojrzeć. Wziął się jednak w garść i poszedł do swego pokoju. Postanowił zaraz położyć się spać. Może mu się przyśni ta dziewczyna. Jeżeli sny oznaczają spełnienie marzeń, to go do niej zawiodą. Nie „udowodniono” jeszcze, że sny zawsze odzwierciedlają życzenia, ale udowodniono, że człowiek pozbawiony snów traci zmysły. Stąd somnia, wytwarzające specjalne pola, które w ciągu czterech godzin dostarczały człowiekowi niezbędne kwantum snu i marzeń sennych. Po przebudzeniu przechodzi się do somnambulatora, gdzie innego rodzaju pole wstrzymuje wszelkie procesy atomowe. W tym stanie człowiek pozostałby na zawsze, gdyby nie włączyło się pole aktywujące.
Ale Jennie Marlowe nie przyszła do niego we śnie. A jeśli nawet, to nie pamiętał. Obudził się, umył twarz i szybko poszedł do somnambulatorium, gdzie zastał już wszystkich: kończyli ostatniego papierosa, rozmawiali, śmiali się. Za chwilę każdy wejdzie do swego cylindra i zalegnie grobowa cisza.
Zastanawiał się często, co by było, gdyby tak nie wszedł do somnambulatora. Jak by się czuł? Czy by go ogarnęła panika? Przez całe życie nie znał nic innego poza wtorkiem. Czy środowa rzeczywistość runęłaby na niego z rykiem i zalała jak fala przypływu? Porwała go i rzuciła o rafy obcego czasu?
A gdyby pod jakimś pretekstem poszedł z powrotem na górę i wrócił dopiero po włączeniu się pola? Wtedy już nie mógłby wejść. Drzwi do jego cylindra otworzyłyby się dopiero we właściwym czasie. No cóż — mógłby schronić się wtedy do publicznego somnambulatorium mieszczącego się trzy przecznice dalej. A gdyby tak został w swoim pokoju i tam poczekał na środę?
Takie rzeczy się zdarzały. Ale ten, kto dopuścił się podobnego wykroczenia bez dostatecznie ważkich powodów, stawał przed sądem. „Łamanie bariery czasu” było przestępstwem równym niemal morderstwu i winnych tej zbrodni poddawano somnambulacji. Jednakowy los spotykał wszystkich zbrodniarzy — zarówno zdrowych, jak i chorych na umyśle. Niektórzy nazywali to konserwowaniem. Zakonserwowany kryminalista czekał w bezruchu i nieświadomości, nieprzytomny, ale w stanie nienaruszonym, dopóki nie opracują naukowej metody leczenia chorób umysłowych, nerwic, przestępczości, wszelkich innych schorzeń. Konserwacja.
— Jak wygląda życie we środę? — Tom zapytał mężczyznę, który z powodu wypadku musiał zostać dłużej.
— Skąd ja mogę wiedzieć? Byłem przytomny wszystkiego z piętnaście minut. Znajdowałem się w tym samym mieście i oczywiście nawet nie widziałem twarzy ludzi z pogotowia, ale i tutaj ich nigdy nie widziałem. Poddali mnie somnambulacji i zostawili w szpitalu, żeby się mną zajęła wtorkowa zmiana.
Musi być ze mną niedobrze — doszedł do wniosku. Niedobrze. Sama myśl o czymś podobnym to czyste szaleństwo.
Przeniesienie się do środy jest prawie niemożliwe. Prawie. Ale przecież niewykluczone. Wymagałoby to oczywiście czasu i cierpliwości, ale sprawa jest do załatwienia.
Przez chwilę stał przed swoim somnambulatorem. Słyszał, jak inni mówią: „Do zobaczenia!”, „Cześć!”, „Do wtorku!”. Mabel zawołała:
— Dobranoc, kochanie!
— Dobranoc — mruknął.
— Co powiedziałeś?
— Dobranoc.
Spojrzał na śliczną buzię za drzwiami. Uśmiechnął się. Bał się, że usłyszała, jak mówi dobranoc kobiecie, która zwracała się do niego per „kochanie”.
Zostało mu jeszcze dziesięć minut czasu. Dokoła rozlegało się przez radiotelefon krzykliwe: „Koniec!”, „Zaczynamy sześciodniową podróż!”, „Proszę się pośpieszyć”, „Przypominamy o karach!”
Tom pamiętał doskonale, ale chciał zostawić wiadomość. Magnetofon stał na stole. Włączył go i powiedział:
— „Droga panno Marlowe. Nazywam się Tom Pym, a nasze somnambulatory stoją obok siebie. Ja też jestem aktorem i właściwie pracujemy w tym samym studio. Wiem, że to bezczelność z mojej strony, ale muszę wyznać, że nigdy jeszcze nie widziałem nikogo tak pięknego jak pani. Czy pani talent dorównuje jej urodzie? Chciałbym bardzo obejrzeć parę sekwencji z pani filmów. Czy mogłaby mi pani zostawić jakieś kawałki taśmy w pokoju nr 5? Mam nadzieję, że środowy lokator nie będzie miał nic przeciwko temu. Szczerze oddany Tom Pym”.
Przesłuchał nagranie. Tekst brzmiał dość sucho, ale o to mu właśnie chodziło. Gdyby był zbyt kwiecisty albo zbyt natarczywy, mógłby wzbudzić jej podejrzliwość. Dwukrotnie podkreślił jej urodę, ale bez egzaltacji. Zagrał też na jej ambicjach zawodowych, wobec czego nie mogła pozostać obojętna. Nikt nie wiedział o tym tak dobrze jak Tom.
Po drodze do somnambulatora pogwizdywał. Znalazłszy się w środku nacisnął guzik i spojrzał na zegarek. Za pięć dwunasta. Światło na wielkim ekranie nad komputerem posterunku policji nie będzie na niego mrugało. Za dziesięć minut środowi funkcjonariusze opuszczą swoje somnambulatory w budynku dzielnicowej komendy i obejmą posterunki.
Pomiędzy zakończeniem służby przez policję jednego dnia a objęciem jej przez policję następnego było dziesięć minut przerwy. W ciągu tych kilku minut mogło się zdarzyć Bóg wie co i często się zdarzało. Ale ostatecznie trzeba było zapłacić jakąś cenę za utrzymanie nienaruszalności granic czasu.
Tom otworzył oczy. Kolana ugięły się pod nim lekko, głowa mu opadła. Pobudzenie nastąpiło milion mikrosekund wcześniej — z eternium prawie natychmiast przeniosło się na ciało i krew, tak że serce nawet nie odczuło, że jego praca została zatrzymana na tak długi czas. Ale mimo to mięśnie zareagowały z pewnym opóźnieniem.
Nacisnął guzik, otworzył drzwi i miał uczucie, jakby to naciśnięcie guzika zbudziło dzień. Mabel zrobiła wieczorem makijaż i wyglądała świeżo jak poranek. Powiedział jej komplement, co uszczęśliwiona skwitowała uśmiechem. Zawołał do niej, że spotkają się na śniadaniu. W połowie schodów wiodących na górę zatrzymał się i poczekał, aż zniknęła, po czym chyłkiem zawrócił do somnambulatorium. Włączył magnetofon.
Głos, nieco zachrypnięty, ale melodyjny, powiedział:
— „Drogi panie Pym, otrzymałam kilka listów z innych dni. Pan mi wybaczy lekką przesadę, jeśli powiem, że rozmowa poprzez dzielącą dwa światy przepaść sprawiła mi nawet przyjemność. Ale kiedy nam to spowszednieje, naprawdę straci wszelki sens. Zainteresowanie kimś z innego świata jest przyczyną wielkiej frustracji. Bo ten ktoś może być dla nas jedynie głosem z taśmy albo woskową twarzą w metalowej trumnie. Ale robię się liryczna. Proszę mi wybaczyć. A jeśli ten ktoś nie wzbudza zainteresowania, to po co z nim korespondować? Tak czy tak nie ma to najmniejszego sensu. Może i jestem piękna — w każdym razie dziękuję panu za komplement — ale jestem przy tym również rozsądna.
Nie powinnam w ogóle zawracać sobie głowy odpowiadaniem, ale nie chcę być nieuprzejma; nie chcę ranić pańskich uczuć. Dlatego proszę się do mnie już więcej nie odzywać”.
Zaległa cisza, ale Tom czekał — może tylko zawiesiła głos dla uzyskania lepszego efektu. Zaraz z pewnością rozlegnie się chichot albo niski, zmysłowy śmiech i Jennie powie: „No cóż, nie chciałabym sprawiać zawodu moim wielbicielom. Taśmy są u pana w pokoju”.
Ale cisza się przedłużała. Wyłączył magnetofon i poszedł do jadalni na śniadanie.
Przerwa na sjestę w godzinach pracy przypadała między 14 a 14.45. Leżąc na kanapce nacisnął guzik. W przeciągu minuty zapadł w sen. Tym razem Jennie mu się przyśniła. Była białą, migotliwą postacią, która wyłoniła się z ciemności i zbliżała ku niemu. Wydała mu się jeszcze piękniejsza niż w somnambulatorze.
Zajęcia przedłużyły się tego dnia do późnych godzin popołudniowych, tak że w domu był dopiero na kolację. Nawet studio nie śmiało zatrzymywać nikogo dłużej, zwłaszcza że mogło wydawać posiłki tylko w południe.
Miał jeszcze chwilę czasu, żeby popatrzeć na Jennie, zanim w radiotelefonie zaskrzeczał głos pani Cuthmar. Idąc przez hali myślał: tracę dla niej głowę. To śmieszne. Przecież jestem dorosłym człowiekiem. Może… może powinienem iść do psychika.
Właśnie — złożyć zamówienie i czekać, aż cię psychik raczy przyjąć. Jak będziesz miał szczęście, to może już za trzysta dni znajdzie dla ciebie czas. A jeśli ten psychik ci nie pomoże, to składaj następne zamówienie do innego i czekaj sześćset dni.
Zamówienie. Tom zwolnił kroku. Zamówienie. A gdyby tak zamiast tego złożył wniosek nie o wizytę u psychika, tylko o przeniesienie? Dlaczego niby nie? Co ma do stracenia? Prawdopodobnie załatwią go odmownie, ale może przynajmniej spróbować.
Samo uzyskanie formularza na taki wniosek nie było sprawą prostą. Dwa dni wolne od pracy spędził stojąc w kolejce w Centralnym Biurze Miejskim, zanim uzyskał właściwe druki. Za pierwszym razem dano mu zły blankiet i musiał wszystko zaczynać od nowa. Nie istniała osobna kolejka dla tych, co ubiegali się o zmianę dnia. Było ich za mało. Musiał więc stać w kolejce do Sekcji Spraw Różnych Wydziału Ruchu Ludności w Departamencie Zmian Zasadniczych Biura Przesunięć i Przesiedleń. A żadna z tych instytucji nie miała nic wspólnego z emigracją do innych dni.
Kiedy wreszcie po raz drugi dostał blankiet, nie ruszył się od okienka, dopóki nie sprawdził jego numeru i nie poprosił urzędniczki, by zrobiła to jeszcze dwukrotnie. Puścił mimo uszu krzyki i wyrzekania za swoimi plecami. Potem ustawił się w kolejce do dziurkarek w końcu obszernej sali. Po dwugodzinnym czekaniu zasiadł przy niewielkim urządzeniu przypominającym sekretarzyk z zamknięciem żaluzjowym, nad którym znajdował się duży ekran. Wrzucił blankiet do otworu, spojrzał na jego obraz na ekranie i zaczął naciskać guziki odmierzając odpowiednie odległości na wprost właściwych pytań. Po wykonaniu tej czynności nie pozostawało mu nic innego, jak tylko mieć nadzieję, że jego formularz nie zaginie. Albo że nie będzie musiał powtórzyć całej operacji, gdyby się okazało, że wydziurkował go niewłaściwie.
Tego wieczora przytknął głowę do twardego metalu i wyszeptał do widocznej za drzwiami zastygłej w bezruchu twarzy.
— Muszę cię naprawdę kochać, skoro przeszedłem przez to wszystko. A ty nawet o tym nie wiesz. Albo jeszcze gorzej: wiesz i masz to w nosie.
Żeby przekonać samego siebie, że ma szare komórki w porządku, poszedł wieczorem z Mabel na przyjęcie do reżysera Sola Voremwolfa. Voremwolf zdał właśnie egzamin państwowy zyskując kategorię A–13. Oznaczało to, że w odpowiednim czasie przy odrobinie szczęścia zostanie wiceprezesem studia.
Przyjęcie było nadzwyczaj udane. Tom i Mabel wrócili na pół godziny przed rozpoczęciem somnambulacji. Tom był powściągliwy w piciu i zażywaniu narkotyków, więc nie dał się skusić Mabel. Ale i tak wiedział, że ze stanu somnambulacji zbudzi się na pół zamroczony i musi zażyć jakieś środki. W pracy będzie się czuł i wyglądał koszmarnie, bo stracił niezbędne godziny snu.
Pod jakimś pretekstem pożegnał Mabel i poszedł do somnambulatorium przed wszystkimi. I tak by nie mógł poddać się wcześniej somnambulacji, nawet gdyby chciał, bo „trumny” działały w ściśle oznaczonych granicach czasu.
Oparł się o somnambulator Jennie i zastukał w drzwi.
— Cały wieczór starałem się nie myśleć o tobie. Chciałem być uczciwy wobec Mabel; to nieuczciwie iść z nią, a myśleć o tobie.
W miłości wszystko jest uczciwe…
Nagrał do niej następny list, ale go skasował. Nic mu z tego nie przyjdzie. Poza tym zdawał sobie sprawę, że trochę mu się język plącze, a chciał się jej przedstawić z jak najlepszej strony.
Tylko że po co? Co jej na nim zależy?
Zależało jemu, wobec czego żadne prawa logiki nie miały tu zastosowania. Kochał tę zakazaną, nietykalną tak — odległą—a — tak — bliską kobietę.
Nadeszła bezszelestnie Mabel.
— Ty jesteś chory — powiedziała.
Tom skoczył jak oparzony. Ale właściwie dlaczego? Przecież nie zrobił nic takiego, czego musiałby się wstydzić. A skoro tak, to dlaczego jest taki na nią zły? Można zrozumieć jego zmieszanie, ale nie gniew.
Mabel zaczęła się z niego śmiać, z czego Tom był zadowolony. Teraz mógł ją ofuknąć. Zrobił to i Mabel odwróciła się na pięcie i wyszła. Ale za chwilę wróciła razem ze wszystkimi. Zbliżała się północ.
Tylko że wtedy Tom był już w swoim cylindrze. W kilka sekund później wyszedł, popchnął do tyłu somnambulator Jennie i przytoczył swój, tak że stały teraz jeden naprzeciwko drugiego. Wrócił do siebie i nacisnął guzik. Podwójne drzwi tylko nieznacznie zniekształcały obraz. Ale Jennie wydawała się jeszcze bardziej odległa w przestrzeni i w czasie, jeszcze bardziej nieosiągalna.
Trzy dni później, w środku zimy, Tom otrzymał list. Kiedy wychodził frontowymi drzwiami, umieszczona przy nich skrzynka pocztowa zahuczała. Cofnął się i poczekał, aż list zostanie wydrukowany i wyleci przez otwór. Była to odpowiedź na jego prośbę o przeniesienie do środy.
Odmowa. Powód: brak powodu.
Była to prawda. Ale przecież nie mógł podać prawdziwej przyczyny. Uznano by ją za jeszcze mniej przekonywającą niż ta, którą podał. Przedziurkował okienko naprzeciwko numeru 12. POWÓD: DOSTAĆ SIĘ DO ŚRODOWISKA, GDZIE MOJE TALENTY ZNAJDĄ WŁAŚCIWE WARUNKI ROZWOJU.
Przeklinał i złościł się. Ma przecież jako człowiek i obywatel prawo wybrać sobie dzień, jaki mu się podoba. A przynajmniej powinien mieć. Cóż z tego, że to kłopotliwe. Cóż z tego, że wymagałoby przeniesienia jego karty tożsamości i wszystkich dokumentów od chwili jego urodzenia? Cóż z tego, że…
Może się wściekać do woli, i tak nic nie zmieni. Jest skazany na świat wtorkowy.
Spokojnie, mruknął. Spokojnie. Na szczęście w moim dniu mogę występować o przeniesienie nieograniczoną ilość razy. Wystąpię ponownie. Wydaje im się, że mnie zmęczą. Ale to ja ich zmęczę. Człowiek przeciwko maszynie. Człowiek przeciwko systemowi. Człowiek przeciwko biurokracji, bezdusznym prawom.
Dwadzieścia dni zimy minęło jak z bicza trzasnął. Osiem dni wiosny przeleciało nie wiadomo kiedy. Znów nastało lato. Drugiego z dwunastu dni lata otrzymał odpowiedź na swoją ponowną prośbę.
Nie była to ani odmowa, ani zgoda. Zawierała zalecenie, że jeżeli według diagnozy astrologa Tom ma się we środy czuć lepiej psychicznie, to powinien tę diagnozę zaopiniować u psychika. Tom Pym podskoczył z radości i strzelił obcasami swoich sandałów. Dzięki Bogu, że żyje w wieku, w którym astrologów nie uważa się za szarlatanów. Ludzie — to znaczy masy — domagali się uznania astrologii, zalegalizowania jej i nadania jej odpowiedniej rangi. W związku z tym zostały wydane odpowiednie ustawy, dzięki którym Tom miał dziś szansę.
Zszedł do somnambulatorium, ucałował drzwi cylindra Jennie i zakomunikował jej dobrą nowinę. Nie odpowiedziała mu, chociaż wydało mu się, że jej oczy jakby z lekka zajaśniały. Było to oczywiście tylko złudzenie, ale Tom lubił te swoje złudzenia.
Dostanie się do psychika i odbycie trzech konsultacji trwało kolejny rok, następne czterdzieści osiem dni. Okolicznością pomyślną dla Toma był fakt, że doktor Sigmund Traurig był przyjacielem doktora Stelheli, astrologa.
— Przestudiowałem pilnie opinię doktora Stelheli i dokładnie zanalizowałem pańską obsesyjną namiętność do tej kobiety — powiedział. — Zgadzam się z moim kolegą, że będzie pan zawsze nieszczęśliwy we wtorku, choć niezupełnie podzielam jego pogląd, że środa ma być dla pana lepsza. Ale skoro tak sobie pan wbił do głowy tę pannę Marlowe, uważam, że powinien się pan przenieść. Pod warunkiem jednak, że pan wyrazi na piśmie zgodę, że się pan podda przedłużonej kuracji u psychika.
Dopiero później Tom zorientował się, że doktor Traurig chciał go spławić, bo miał zbyt wielu pacjentów. Ale może się mylił.
Musiał czekać, aż jego papiery zostaną przesłane do władz środowych. Wygrał swoją batalię dopiero do połowy. Jeszcze tamci mogą go odrzucić. A jeżeli nawet osiągnie swój cel — co wtedy? Najgorsze, że ona go może odrzucić nie dając mu już więcej żadnej szansy. Trudno to było sobie wyobrazić, ale przecież mogła. Pieszczotliwym ruchem pogładził drzwi, a potem przywarł do nich ustami.
— Pigmalion mógł przynajmniej dotknąć Galatei — szepnął. — Wierzę, że bogowie — wielcy bezduszni biurokraci — ulitują się nade mną, który nawet dotknąć cię nie mogę. Wierzę.
Psychik stwierdził, że jest niezdolny do trwałego związku z kobietą, podobnie zresztą jak wielu mężczyzn w tym świecie, w którym łatwo się te związki zawiera i jeszcze łatwiej zrywa. W Jennie Marlowe zakochał się z wielu względów. Mogła mu przypominać kogoś, kogo kochał, kiedy był bardzo młody. Może matkę? Nie? Zresztą wszystko jedno. Dojdzie do tego we środzie. Najgłębsza i najistotniejsza prawda polegała na tym, że kochał pannę Marlowe, ponieważ nigdy nie mogła go odrzucić, odtrącić, znużyć, narzekać, płakać, krzyczeć na niego, wymyślać mu i tym podobne. Kochał ją, ponieważ była nieosiągalna i milcząca.
— Kocham ją, jak Achilles musiał pokochać Helenę, kiedy zobaczył ją na murach Troi — powiedział.
— Pierwsze słyszę, żeby Achilles kiedykolwiek kochał się w Helenie — rzekł sucho doktor Traurig.
— Homer o tym nie mówi, ale ja wiem! Czy ktokolwiek, kto ją zobaczył, mógł się jej oprzeć?
— Skąd mam niby wiedzieć, nigdy jej nie widziałem! Gdybym wiedział, że te urojenia się nasilą…
— Ja jestem poetą! — rzekł Tom.
— Raczej ma pan nadmiernie pobudzoną wyobraźnię. Hmmm. Swoją drogą musi to być niezła sztuka. Właściwie nie mam dziś wieczorem nic specjalnego do roboty. Wie pan co… rozpalił pan moją ciekawość… Wybiorę się tam do pana i obejrzę sobie tę piękność, tę pańską Helenę trojańską.
Doktor Traurig zjawił się zaraz po kolacji i Tom poprowadził go przez hali do somnambulatorium mieszczącego się na tyłach dużego domu, jakby był przewodnikiem prowadzącym słynnego krytyka do świeżo odkrytego Rembrandta. Przez dłuższy czas doktor stał przed cylindrem. Kilka razy cmoknął i kilka razy przeczytał tabliczkę z jej personaliami. Następnie odwrócił się i powiedział:
— Rozumiem pana, panie Pym. W porządku. Może pan liczyć na moje poparcie.
— No, niech pan sam powie, czy ona nie jest nadzwyczajna?! Jest nie z tej ziemi — zarówno w sensie przenośnym, jak i dosłownym oczywiście.
— Owszem, jest bardzo piękna. Boję się jednak, że czeka pana wielkie rozczarowanie, zawód sercowy, a może nawet szaleństwo, chociaż bardzo nie lubię tego nienaukowego określenia.
— Zaryzykuję — rzekł Tom. — Wiem, że zachowuję się jak wariat, ale co wart byłby świat bez wariatów? Weźmy na przykład wynalazcę koła, Kolumba, Jamesa Watta, braci Wright czy Pasteura.
— Trudno porównywać tych pionierów nauki i ich pasję poznania prawdy z pańskim pragnieniem poślubienia tej kobiety. Jakkolwiek przyznaję, że jest uderzająco piękna. Ale tym bardziej byłbym ostrożny. Dlaczego dotąd nie wyszła za mąż? Czyżby coś z nią było nie w porządku?
— O ile wiem, mogła to zrobić już sto razy! — odparł Tom. — Może przeżyła zawód i ślubowała, że zaczeka, dopóki nie pozna odpowiedniego mężczyzny. Może…
— Nie ma tu żadnego „może”; pan ma nerwicę — powiedział Traurig. — Ale wydaje mi się, że w pańskim obecnym stanie bardziej szkodliwe byłoby dla pana pozostanie we wtorku niż przeniesienie się do środy.
— To znaczy, że wyraża pan zgodę! — wykrzyknął Tom łapiąc doktora za rękę i potrząsając nią.
— Powiedzmy. Ale mam pewne wątpliwości.
Spojrzenie doktora uciekło gdzieś w dal. Tom roześmiał się, puścił jego dłoń i poklepał go po ramieniu.
— Niech pan się przyzna — zrobiła na panu wrażenie. Musiałby pan chyba być z kamienia.
— Dziewczyna jest świetna, przyznaję. Ale musi pan tę sprawę przemyśleć. Jeśli pan się przeniesie i ona pana odrzuci, może pan postradać zmysły — chociaż nie cierpię takich poetyckich określeń.
— Nie, nie postradam. Moja sytuacja nie będzie ani trochę gorsza niż jest. Przeciwnie, lepsza. Będę ją przynajmniej widział: dziewczynę z krwi i kości.
Wiosna i lato przeleciały jak błyskawica. I nagle — ranek, który na zawsze pozostanie mu w pamięci: zgoda! A wraz z nią instrukcja, co należy zrobić, żeby się przenieść do środy. Była ona zresztą bardzo prosta. Przede wszystkim dopilnować, żeby mechanicy przyszli w ciągu dnia i przestroili mechanizm zegarowy w podłodze. Nie mógł zrozumieć, dlaczego na przykład nie miałby po prostu doczekać się środy poza somnambulatorem, ale już dawno przestał zgłębiać logikę biurokratycznego systemu.
Postanowił nie mówić o tym nikomu ze swoich współlokatorów, głównie ze względu na Mabel. Ale Mabel i tak dowiedziała się od kogoś ze studia. Zobaczywszy go przy kolacji popłakała się i uciekła do siebie na górę. Było mu przykro, ale nie poszedł jej pocieszać.
Wieczorem wchodził do somnambulatora z bijącym sercem. Wszyscy już wiedzieli; nie potrafił utrzymać tajemnicy. Teraz był właściwie zadowolony, że im powiedział. Byli mu życzliwi — przynieśli różne trunki, spełnili razem niejeden toast. W końcu przyszła i Mabel, która ocierając łzy też mu życzyła wszystkiego najlepszego. Wiedziała, że tak naprawdę Tom jej nie kochał. Przykro jej było, że jej nikt nie pokochał przez samo zaglądanie do somnambulatora.
Kiedy się dowiedziała, że był u doktora Trauriga, powiedziała:
— To bardzo wpływowy człowiek. Jest opiniodawcą Sola Voremwolfa. Podobno ma nawet stosunki w innych dniach. Jest redaktorem „Prądów Psychicznych”, jednego z niewielu periodyków czytywanych przez innych ludzi.
Innych oznaczało oczywiście tych, którzy żyli od środy do poniedziałku.
Tom wyznał, że jest zadowolony, że się dostał do Trauriga. Być może to właśnie na skutek jego interwencji władze środowe tak szybko załatwiły jego prośbę. Rzadko przekraczano granice pomiędzy światami, ale było publiczną tajemnicą, że ludzie ustosunkowani robili to, kiedy chcieli.
Teraz, drżący. Tom stał znów naprzeciwko cylindra Jennie. Po raz ostatni, pomyślał, widzę ją w stanie somnambulacji. Następnym razem kiedy ją zobaczę, będzie ciepła, w kolorach — będzie dziewczyną z krwi i kości.
— Ave atque vale! — rzekł głośno. Obecni żegnali go owacyjnie. Mabel powiedziała:
— Jakie to banalne!
Wyobrażali sobie, że on się do nich zwraca.
Wszedł do somnambulatora, zamknął drzwi i nacisnął guzik. Będzie miał oczy otwarte, żeby…
Dzisiaj była środa. Chociaż widok w niczym się nie zmienił, miał wrażenie, jakby się znalazł na Marsie.
Otworzył drzwi i wyszedł. Twarze siedmiu napotkanych osób już widział, ich nazwiska czytał na tabliczkach, ale nie znał tych ludzi.
Miał im właśnie powiedzieć dzień dobry, ale zawahał się.
Somnambulator Jennie Marlowe znikł.
Złapał za ramię najbliższego mężczyznę.
— Gdzie jest Jennie Marlowe?
— Puść mnie pan. To boli. Przeniosła się. Do wtorku.
— Wtorku? Wtorku?
— No jasne. Już od dawna usiłowała się stąd wydostać. Ten dzień jakoś nie był dla niej szczęśliwy. Źle się tu czuła, nie ulegało wątpliwości. Dwa dni temu powiedziała, że jej wniosek został ostatecznie załatwiony pozytywnie. Najwyraźniej musiał jej pomóc jakiś ustosunkowany wtorkowy psychik. Był tutaj, zobaczył ją w somnambulatorze i tak się skończyło, bracie.
Ściany, ludzie i somnambulatory wydały mu się nagle zniekształcone. Czas giął się to w tę stronę, to w tamtą. Nie była to ani środa, ani wtorek. Nie był to żaden dzień. Tom tkwił zamknięty w sobie w jakimś dziwnym czasie, który nie powinien był w ogóle istnieć.
— Ona nie może tego zrobić!
— Naturalnie, że nie! Ona to już zrobiła!
— Ale… przecież nie można się przenosić więcej niż jeden raz.
— I na tym polega jej problem.
Owszem, jego problem też na tym polegał.
— Nie powinienem był mu jej pokazywać! — powiedział Tom. — Świnia! Nieetycznie postępująca świnia!
Tom Pym stał dłuższy czas osłupiały, zanim poszedł do kuchni. Jeśli nie brać pod uwagę ludzi, otoczenie było to samo. Później poszedł do studio i grał w komedii sytuacyjnej, która niczym nie różniła się od tych, w których występował we wtorki. Wieczorem oglądał dziennik. Prezydent Stanów Zjednoczonych miał inną twarz i inaczej się nazywał, ale to, co mówił, mógł równie dobrze mówić prezydent wtorkowy. Tom został przedstawiony sekretarce reżysera. Nie miała na imię Mabel, ale z powodzeniem mogłaby mieć.
Jedyna różnica polegała na tym, że nie było Jennie, a była to różnica zasadnicza.
Przełożyła Zofia Uhrynowska