Człowiek jest istotą towarzyską. Nawet kiedy szuka samotności dobrze wie, że ma bliskich i przyjaciół, na których może liczyć, wie, że stanowi wartościową i potrzebną cząstkę wielkiej rodziny, jaką jest naród, oraz jeszcze większej, multimiliardowej ludzkości — przeszłej, teraźniejszej i przyszłej. To pokrzepia.
Myślicieli, artystów, uczonych gnębił od prawieków problem obrony przed samotnością — również samotnością w najrozleglejszym, bo kosmicznym wymiarze. Zapytywali siebie i przyrodę, czy to doprawdy możliwe, aby mieszkaniec planety Ziemia był w nieogarnionym Wszechświecie jedynym twórcą kultury, sztuki, wiedzy. Przyroda milczała niewzruszenie, a wykorzystywali to religijni dogmatycy, twierdząc, że skoro niczego nie wiemy o innym życiu rozumnym równorzędnym ludzkiemu, to znaczy, że go na pewno nie ma; że istnieje dopiero w kategoriach nadprzyrodzonych, jest niepoznawalne. Dyskutowano więc o wyjątkowości człowieka „stworzonego na obraz i podobieństwo boże”, głosząc wyjątkowość Ziemi, a w czasach pokopernikańskich wyjątkowość Układu Słonecznego (np. popularna przed półwieczem hipoteza Jeansa o powstaniu planet jako wyniku niezwykłego przypadku, może jedynego w Galaktyce).
W naszych czasach dzięki ogromnym osiągnięciom techniki możemy konsekwentnie poszukiwać kosmicznych braci człowieka. Awangardę tych dociekań stanowią radioastronomowie, usiłujący z morza szumów i trzasków, docierających z Wszechświata, wyłowić jakąś logiczną regularność, która nie wynikałaby z fizycznych procesów ślepych sił przyrody.
To, że nie odkryto dotąd psychozoów „gdzieś w niebie”, świadczy jedynie o trudnościach poszukiwań. Dla filozofii, astronomii, biologii, a przede wszystkim dla ludzi zdrowego rozsądku — byłoby niepojęte, aby spośród niezliczonych planet wyłącznie Ziemia zrodziła swoich rozumnych gospodarzy.
Różne cywilizacje we Wszechświecie muszą rozwijać się według jakichś ogólnych praw kierujących tym procesem — podobnie jak całościowa ewolucja życia na jednej planecie. Tych praw nie znamy z braku kryteriów porównawczych. Wszystkie spostrzeżenia o myślących indywiduach oraz ich zbiorowościach dotyczą Homo sapiens — nas samych.
Na Ziemi tylko jeden gatunek istot rozumnych wyodrębnił się ze świata zwierzęcego. Dlaczego właśnie człowiek? Czemu żadna inna gałąź rodowodu życia nie zaowocowała rozumem? Przecież nawet nasze własne drzewo genealogiczne obfitowało na różnych piętrach w odroślą skądinąd i zdrowe, i silne. Niektóre należały już do rodzaju Homo (np. człowiek neandertalski).
Droga wiodąca do samowiedzy myślącej materii nie jest ani prosta, ani łatwa: wymaga przypadkowego skojarzenia mnóstwa czynników. Bardzo prawdopodobne, że gdyby nie epoka lodowcowa, znajdowalibyśmy się teraz na praludzkim szczeblu skromnych użytkowników naturalnego ognia — od pioruna lub wybuchu wulkanu. Może osiągnęlibyśmy obecny poziom za milion lat, a może nigdy. Wiemy na pewno, że do rangi włodarzy kuli ziemskiej kandydowały delfiny. Trudno orzec, jaki splot okoliczności nam zapewnił, a im udaremnił zwycięstwo w maratonie przyrody. Wydaje się, że ta główna wygrana pada tylko raz w dziejach planety. A może nie paść w ogóle.
Dlaczego kilka odrębnych gatunków istot rozumnych nie rozwinie się „na wspólnym gospodarstwie”?
W najwcześniejszych stadiach rozwoju kultury materialnej społeczność inteligentniejsza weźmie górę nad pozostałymi; będzie je spychała, ograniczała, aż je pośrednio lub bezpośrednio wytępi. Jest to naturalne prawo lepiej przystosowanego. Np. wprowadzony ongiś przez pierwotne plemiona do Australii pies dingo, później zdziczały, na terenach, gdzie się rozgościł, wyrugował istniejące tam drapieżniki workowate, jako grupę ewolucyjnie niższą od ssaków łożyskowych.
Tej sytuacji nie niweczy przekroczenie bariery między światem instynktu a światem rozumu. Musimy przyznać z rumieńcem wstydu (jako obywatele planety), że na szczeblu tak entuzjastycznie zachwalanej przez nas cywilizacji — brutalne ekscesy rasizmu w obrębie przecież tego samego gatunku nie są czymś odosobnionym.
Za panowania moralnie okrzepłego ogólnoplanetarnego społeczeństwa, wytworzenie się odrębnego inteligentnego szczepu życia jest nadal nieosiągalne, choć z przyczyn zgoła odmiennych. Kardynalną cechę cywilizacji stanowi niszczenie dzikiej przyrody. Przekreśla to szansę powolnego przekształcenia się u jakichś zwierząt instynktownego reagowania na bodźce zewnętrzne w proces logicznego myślenia. Aby im to umożliwić, musielibyśmy działalności takiego obiecującego gatunku poświęcić ścisły rezerwat obejmujący przynajmniej kontynent (lub ocean) na przeciąg milionów lat.
Jest to nierealne, zważywszy, że istotom rozumnym, progresywnie budującym coraz śmielszą cywilizację, w pewnym sensie nie starcza powierzchnia macierzystej planety. Wznoszą wieżowce wysokie jak góry, tworzą pływające miasta, zasiedlają głębiny mórz i kute w skałach supernowoczesne konstrukcje. Albo odwrotnie: ze swego przyrodzonego środowiska podwodnego, podziemnego lub napowietrznego wkraczają na ląd, w warunki dla siebie obce. Wreszcie wydostają się poza glob, montują w przestrzeni hermetyczne wielopoziomowe wyspy — miasta, a równocześnie podejmują dalekie wyprawy eksploracyjne w poszukiwaniu nowych terenów osiedleńczych na odkrywanych ciałach kosmicznych.
Planety mogące zrodzić życie różnią się klimatem w szerokim zakresie, którego granic nie znamy. Dlatego każda biosfera, startując z odmiennych stanów wyjściowych, od samego początku realizuje swój własny, niepowtarzalny model. Chyba nie może być sztywną regułą powstawanie pierwocin życia w wodzie, przy obecności beztlenowej atmosfery, i wprowadzanie do niej tlenu — jak to się ongiś działo na Ziemi. Niektóre nasze zwierzęta wtórnie wybrały wodny żywioł: od lądowych przodków wywodzą się delfiny, wieloryby i w ogóle wszystkie ssaki obecnie zadomowione w morzach bądź wielkich rzekach. Równie dobrze mogą gdzieś powstać pierwsze organizmy na lądzie w atmosferze tlenowej i przekształcać ją w beztlenową dla ewolucyjnie wyższych form życia — np. oddychających azotem, a wydychających cyjan i amoniak (taki model mógłby urzeczywistnić się na Jowiszu).
Życie wylęgłe z najrozmaitszych prawzorców musi odznaczać się pod każdym względem niesamowitą różnorodnością. Istoty rozumne nie są wyłączone z tego bogactwa kreacyjnych pomysłowości Natury. Dlatego mogą być wzajemnie do siebie niepodobne pod każdym względem — zarówno budowy, jak i fizjologii, czy psychiki.
Zbyt wcześnie na poważne dyskutowanie wyglądu kosmicznych braci człowieka, którzy radują się życiem gdzieś w sąsiedztwie niektórych mrugających do nas gwiazd i pogodną nocą patrząc w nikłą gwiazdkę przez ludzi nazwaną Słońcem — podobnie jak my zasmuceni swoją kosmiczną samotnością, marzą o nie odkrytych twórcach innych kultur.
Przeczuwając ogrom możliwości, jakimi rozporządza przyroda Wszechświata w nieobjętych otchłaniach czasu i przestrzeni, powinniśmy ufać, że owo panopticum kosmicznych stworów zrodzone pod piórem, pędzlem czy dłutem artystów w mnóstwie fantastycznych wizji — gdzieś rzeczywiście istnieje, ale jest tylko okruchem oszałamiającego muzeum kipiących kształtów i treści, jakich nikt z nas nie podejrzewa.
Zmysły, którymi my się posługujemy, nie mogą być jedynymi wytworzonymi przez Naturę narzędziami poznania świata. Nawet w przyrodzie Ziemi zachodzą pod tym względem znaczne oscylacje. Pszczoły widzą również w bliskim nadfiolecie; nietoperze słyszą ultradźwięki i bezbłędnie posługują się nimi jak my radarem; grzechotnik odczuwa zmiany temperatury rzędu jednej tysięcznej stopnia.
My, ludzie, jesteśmy wzrokowcami. Widzimy znacznie lepiej niż większość zwierząt. Nie ma jednak reguły bez wyjątków: sokół potrafi wyśledzić polną mysz, słabo odcinającą się od tła, z wysokości kilkuset metrów. A gdzież nam konkurować z węchem wyżła, który z różnorodności zapachów łanu koniczyny wychwyci woń kuropatw!
Nie wiemy, co znaczy odbierać obraz świata w nadfiolecie, w podczerwieni, w falach radiowych — i może jeszcze w kręgu mnóstwa innych zjawisk fizycznych, których użyteczności w tej dziedzinie nie przeczuwamy; względnie — których istnienia dotąd nie odkryliśmy. Nie ma sensu pytać, jaki pejzaż jest ciekawszy: nasz czy ICH; oraz doznania czyich zmysłów są bogatsze i przyjemniejsze: naszych czy też ICH? Natomiast można i trzeba porównywać „przedłużenia zmysłów” w postaci aparatur i metod badawczych służących wnikliwemu opisaniu oraz zrozumieniu materialnej rzeczywistości. Za ich pomocą będą wymieniali wiedzę i doświadczenie przedstawiciele odrębnych rodzajów psychozoów, jako że ich „potoczne rozmowy” nie wyrażałyby partnerom niczego — ani emocjonalnie, ani intelektualnie; byłyby tym, czym jest szum w radioodbiorniku.
Znamy przeszłość, epos powstania i biologicznego rozwoju naszego gatunku, a także kulturalne i naukowe osiągnięcia już dojrzałego Homo sapiens. Nasza wiedza urywa się na kartce kalendarza wskazującej dzisiejszy dzień.
Z pozycji Wszechświata cywilizacja Ziemian zapewne nie stanowi fenomenu: w tłumie innych społeczeństw rozumnych podlega jakimś prawidłowościom kierującym rozwojem psychozoów w ogóle. Nie znamy tych prawidłowości. A przecież chcemy mieć pojęcie, co może albo musi czekać ludzkość w nadchodzących tysiącleciach, a nie zależy od nas (w takim stopniu jak śmiertelność człowieka nie podlega jego woli). Na to trzeba poznać kilka społeczeństw bardziej zaawansowanych.
Już od dawien dawna zastanawiamy się, jak długo zdolna jest trwać cywilizacja naukowo — techniczna. Zgodnie ze współczesnymi teoriami kosmogonicznymi, Słońce będzie świeciło bez istotnych zmian blasku od jednego do trzech miliardów lat. Potem rozgrzeje się (przed końcowym ostyganiem) i spopieli powierzchnię Ziemi. Dość podobnie przedstawia się ewolucja innych gwiazd tego typu. Prawie każdy gatunek psychozoów ma więc perspektywę stabilizacji klimatu przez czas mierzony nie epokami historycznymi, ale przemianami er geologicznych.
Tu pada wstrząsające pytanie: czy tak długo przetrwa cywilizacja? Większość specjalistów mówi o tysiącach, najwyżej setkach tysięcy lat. Ten pogląd rozważa i nie przeciwstawia mu się radziecki astrofizyk J.S. Szkłowski w znakomitej książce „Wszechświat, życie, myśl” (wydanie polskie: PWN, 1956 r.). Jaskrawiej forsują takie stanowisko Dyson, von Horner i inni. Zwalcza je nasz wybitny pisarz Stanisław Lem.
Z rozważań statystycznych wynika, że w naszej Galaktyce (będącej skupiskiem około 150 miliardów gwiazd) może istnieć, ostrożnie szacując, miliard planet zdolnych wytworzyć rozumne formy życia. Gdyby te cywilizacje rozwijały się przez cały czas istnienia tam dogodnych warunków klimatycznych — odległość między sąsiednimi społeczeństwami powinna wynosić tylko kilkanaście lat świetlnych.
Z Kosmosu wróćmy na Ziemię dla wprowadzenia pewnej dygresji. Zakładając skromnie, że ziemska energetyka będzie wzrastała tylko o 0,3 % rocznie, a więc znacznie wolniej niż obecnie — za 2500 lat globalna produkcja energii przekroczy dzisiejszy poziom 10 miliardów razy (dla otrzeźwienia warto wtrącić, iż jest to stokrotna wartość energii, jaką Ziemia odbiera od Słońca). W takiej sytuacji wszystkie złoża węgla i ropy naftowej starczyłyby na podtrzymanie głodu energetycznego ludzkości w ciągu… kilkudziesięciu sekund! Gdybyśmy opracowali metodę kontrolowanych reakcji termojądrowych przy użyciu zwykłego wodoru (a nie deuteru) — przerobienie w ten sposób 10 % wód oceanicznych odsunęłoby kryzys dostępnej energii zaledwie o paręset lat. Co dalej?
Właśnie stoimy przed dramatycznym problemem spinającym wielką klamrą sprawy Ziemi z takim samym dylematem innych społeczeństw rozumnych. Cywilizacja naukowo — techniczna musi w jakiś sposób (niekoniecznie przez pochłanianie coraz większych zasobów energii) rozwiązać ten węzeł gordyjski, by nie hamować postępu. Cokolwiek futurolodzy mówią na ten temat w odniesieniu do naszej przyszłości, dotyczy to również kłopotów wszelkich psychozoów na tym etapie lawinowego przekształcania przyrody, w który obecnie wkroczyliśmy. Jak my nazwaliśmy wiek dziewiętnasty wiekiem pary i elektryczności, jak naszym czasom chyba użyczą imienia cybernetyka i astronautyka, a bliskiej przyszłości biotechnika — być może któreś z nadciągających stuleci okryje się splendorem ery gwiezdnej inżynierii, w zupełnie nowy sposób określając rangę dyktatu człowieka nad przyrodą. Byłby to wyniosły pułap dziejów, nad progiem piekielnie trudnym do przekroczenia, ale otwierającym takie możliwości techniczne, w porównaniu z którymi zdobycie Księżyca wygląda jak lot papierowego latawca w zestawieniu z samolotem.
Piszę o tym w trybie przypuszczającym, ponieważ takie rozwiązanie nie wydaje mi się ani jedyne, ani absolutnie konieczne. Chcę jednak podkreślić, że większość specjalistów od tych zagadnień broni poglądu, iż ludzkość nie zahamuje wzrostu zapotrzebowania energii — wobec czego gros tych zasobów przyjdzie czerpać spoza Ziemi. Mało tego, już w stosunkowo niedalekiej przyszłości przemysłowa działalność człowieka (potęgowana w obecnym tempie) dosięgnie groźnej bariery bezpieczeństwa. Jest nią bariera cieplna, za którą można uznać podwyższenie średniej rocznej temperatury globu o 7 °C, co spowodowałoby stopienie lodowców na biegunach i katastrofalne zalanie wielkich połaci kontynentów, a nadto nieobliczalne zmiany klimatyczne. Wystarczy, by produkowano energię równą 10 % tej, jaką nasza planeta pobiera od Słońca. Chcąc nie chcąc, znacznie wcześniej przyjdzie pomyśleć o przeniesieniu wielu procesów przetwórczych gdzie indziej, np. na Księżyc.
Obstając więc przy wykładniczym wzroście zużycia energii, astronautyka nie tylko zwiększa zasięg naszej penetracji, rozszerza horyzonty myśli, wiedzy i rozumienia świata — ale jest warunkiem „być albo nie być” każdej odpowiednio zaawansowanej cywilizacji. Zgodnie z tymi poglądami, zadowolenie się bogactwami rodzimej planety musi (wobec dynamiki sił wytwórczych i wzrostu populacji) sprowadzić nagłe, tym samym rujnujące zahamowanie postępu, spowodowane wyczerpaniem surowców. Wtedy społeczność udusi się w swoim przetechnicyzowanym i wyeksploatowanym świecie jak ryby w wysychającym stawie.
Pierwszym, który realnie pomyślał o gospodarczym wyzyskaniu innych ciał kosmicznych, był Konstanty Ciołkowski. W wydanych w 1895 r. „Marzeniach o Ziemi i niebie” konsekwentnie rozwinął przekonanie, że „wcześniej czy później ludzkość zawładnie całym ciepłem i światłem Słońca”. Ten prekursor astronautyki, syn Polaka i Rosjanki, wyobrażał sobie budowanie okrążających Słońce zamkniętych, wielopoziomowych „eterycznych miast” najpierw z materii roz — kruszonych planetoid, potem Marsa, Wenus i Księżyca, na koniec z planet — olbrzymów. Ciołkowski uzasadniał: „Ziemia jest kolebką ludzkości, ale czyż można całe życie spędzić w kolebce?”
W mnóstwie rozmaitych wariantów przewodnia myśl Ciołkowskiego znalazła odbicie u późniejszych autorów, którzy najczęściej nie wiedzieli o jego pomyśle. Przytoczę znaną propozycję amerykańskiego fizyka Freemana Dysona: rozdrobnić Jowisza (318 mas ziemskich) i z tego budulca sporządzić wydrążoną kulę okrążającą Słońce w tej odległości, w jakiej okrąża je Ziemia. Wklęsła ścianka tej kuli, grubości pół metra, zajęłaby powierzchnię miliard razy większą od powierzchni Ziemi. Pozwoliłoby to rozlokować tam tyleż razy liczniejszą ludzkość, która mogłaby wykorzystać całą energię promienistą Słońca.
Zastanówmy się, jak może wyglądać taka konstrukcja z astronomicznych odległości. Słońce nie świeci na zewnątrz jako normalna gwiazda (dostrzegalna optycznie), a tylko jest źródłem nadzwyczaj intensywnego promieniowania podczerwonego (cieplnego) o długości fali rzędu 10 mikronów. Chcąc uniknąć zabójczego przegrzania mieszkalnej strefy ludzkości, trzeba by na bieżąco odprowadzać w przestrzeń kosmiczną całą energię słoneczną, wyzyskiwaną dla potrzeb przemysłowych przez miliardy przetwórni — z których każda miałaby moc większą od wszystkich współczesnych urządzeń energetycznych razem wziętych. Stąd wniosek, że całkowita moc promieniowania kuli w podczerwieni równałaby się dzisiejszej mocy promieniowania Słońca w świetle widzialnym.
Czułość przyrządów astrofizycznych pozwoliłaby zarejestrować to zjawisko z odległości dziesięciu lat świetlnych. Niebawem ten zasięg zwiększy się znacznie w związku z instalowaniem dużych satelitów astronomicznych.
Wyobraźmy sobie, że odkrywamy takie intrygujące zjawisko. Na pierwszy rzut oka ktoś mógłby podejrzewać, że to czarny karzeł — gwiazda wystygła na powierzchni do 20 °C (jej temperaturę mierzymy na podstawie długości fali dobiegającego stamtąd promieniowania podczerwonego). Astronom wszakże wyjaśni bez namysłu błędność takiej interpretacji, byle tylko udało się określić — nawet z małą dokładnością — oddalenie tego obiektu. Wtedy otrzymamy średnicę obserwowanego ciała, a w przybliżeniu także jego masę: co najmniej setki tysięcy razy większą niż w wypadku Słońca! Tymczasem dowiedziono, że około stu mas słonecznych jest wartością krytyczną dla jakiejkolwiek gwiazdy: inaczej eksplodowałaby.natychmiast wskutek przewagi ciśnienia promieniowania nad siłą własnej grawitacji — tym samym nie mogłaby „przeżyć” jako ciało samoświecące i ostygnąć do chłodnej bryły czarnego karła. A więc mamy przed sobą owoc astroinżynieryjnych działań istot rozumnych!
Muszę wyjaśnić, że sama koncepcja „kuli Dysona” nie jest warta głębszych rozważań poza sferą fantazji. Wiele prostych argumentów zaprzecza sensowności projektu, a dyskwalifikuje go najistotniejszy, który wytoczył radziecki astronom W. D. Dawydow. Otóż wykazał on, że taka cienkościenna powłoka uległaby natychmiastowemu pogruchotaniu nawet przez drobne zakłócające oddziaływania grawitacyjne ciał kosmicznych. Omówiłem pomysł dlatego, że ukazanie dróg odkrywania podobnej konstrukcji (gdyby mogła istnieć) dobrze ilustruje, czym są usilnie poszukiwane przez astronomów tzw. „cuda”. Dobitniej: cuda gwiezdnej inżynierii. Otóż wspomniany radziecki astrofizyk Szkłowski, a za nim inni autorzy (z polskich — Stanisław Lem) postanowili nazywać „cudami” takie — dotąd nie odkryte — szokujące zjawiska na niebie, których nie sposób wytłumaczyć jako naturalne.
Nie chodzi tu o sygnalizację rozmyślną, tylko dostrzegalny z olbrzymich odległości efekt procesów przemysłowych, który informuje o działalności psychozoów tak, jak łuna nad widnokręgiem zdradza istnienie huty. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że to się zazębia z problemem celowej sygnalizacji — wywoławczej bądź niosącej konkretne treści informacyjne. Do tego można używać potężnych agregatów służących najpierw wyłącznie własnym potrzebom energetycznym.
Pewne już zaobserwowane zjawiska (pulsacje gwiazd, wybuchy Supernowych, zagadkowa obecność technetu w nielicznych gwiazdach o typie widmowym S) mogą mieć takie właśnie pochodzenie. Niektórzy podejrzewają uprawianie gwiezdnej inżynierii w skali zawrotnej — aż całych galaktyk. Na takich przesłankach oparł się radziecki astrofizyk N. S. Kardaszew próbując interpretować widma szczególnych, bardzo odległych obiektów, jako nadające supercywilizacje.
Warto wtrącić, że intensywne promieniowanie Ziemi w paśmie metrowych fal radiowych (telewizja) odczytano by z Kosmosu jako skromne, ale jednoznaczne działanie w klasie wspomnianych cudów: dorównuje ono promieniowaniu Słońca w tym zakresie podczas minimum plam słonecznych, a w żadnym razie nie może być wysyłane przez ostygłą planetę. Niestety, nasi obserwatorzy zidentyfikowaliby taki fenomen tylko w obrębie Układu Słonecznego. W wypadku obcych systemów planetarnych — wskutek zbyt słabej rozdzielczości radioteleskopów — zarejestrowalibyśmy tę emisję łącznie z promieniowaniem radiowym gwiazdy (słońca danego układu), traktując ją jako manifestowanie się znanych nam ślepych sił przyrody.
„Spór o psychozoa” nabiera znaczenia z każdym rokiem. Nic w tym dziwnego. Rozwój nauk przyrodniczych i technik obserwacyjnych, praktyczne sukcesy oraz obiecujące perspektywy astronautyki stwarzają zarówno realne podstawy jak też korzystny klimat dla ściślejszych rozważań nad miejscem człowieka w Galaktyce i w całym Kosmosie. Chcemy wreszcie móc określić pozycję nas samych w zestawieniu z innymi formami czującej i myślącej materii.
Mamy pełne prawo przypuszczać, że należymy do wszechświatowej wspólnoty Rozumnych — obojętne, jak wielkie przestrzenie nas dzielą od sąsiednich oaz cywilizacyjnych, obojętne, które z naszych cech (psychicznych i fizycznych) są rzadsze, a które pospolitsze, obojętne, czy i jakie dobra mają charakter bardziej (lub mniej) powszechnie uznawanych mierników wartości, wreszcie obojętne, jak często powtarzają się pewne tendencje w dziedzinie kultury, nauki, techniki, w kształtach oczywiście nie identycznych, ale na tyle podobnych, aby przy maksymalnym skupieniu uwagi były dla partnerów, wymieniających informacje, nie tylko zrozumiałe co do obiektywnych treści, ale uznawane przez nich za sensowne dla rozwoju innych cywilizacji.
Przy rozważaniu problemu istnienia naszych kosmicznych braci (częstotliwości ich występowania, charakteru tworzonej kultury, kierunkowości nauk i technik) oraz szukaniu metod wykrywania ich siedlisk — winniśmy unikać pułapek, które czyhają np. na obcego egzobiologa, kiedy poznawszy jedno jedyne ziemskie zwierzę, np. królika, na tej podstawie usiłuje sobie stworzyć naukowo uzasadniony obraz fauny Ziemi (od pierwotniaka do człowieka) — o czym oczywiście nie ma pojęcia. A więc będzie wnioskował występowanie gatunków blisko spokrewnionych z królikiem — tzn. ssaków. Łatwo wydedukuje, że planetę królików muszą zamieszkiwać także inne gromady zwierząt, zwłaszcza o niższej organizacji. Gdyby mu jednak pokazano motyla i ośmiornicę — bez wnikliwych badań zgoła by nie podejrzewał, iż pochodzą z tej samej wylęgarni życia co królik.
Obierając za przedmiot dociekań psychozoa, obarczamy się zadaniem jeszcze trudniejszym. Wygląd zewnętrzny tych istot, który zaszokuje ludzi, jest najmniej ważny. Gdybyśmy tak uważali, upodobnilibyśmy się do kogoś, kto chcąc poznać „Iliadę” przywiązuje główną wagę do szaty graficznej eposu.
Oczywiście budowa organizmu, jego funkcjonalność, rzutują i na kulturę i na technikę tworzoną przez dany gatunek. Gdyby człowiek był stworem skrzydlatym, mógłby mieszkać w domach bez wind i klatek schodowych, z otworami w ścianie służącymi za drzwi i ‘okna. Społeczność podwodna musi inaczej niż my uporać się z wieloma technologiami (np. sprawa ognia).
Nas wszakże najbardziej obchodzą skutki — jaki rodzaj cywilizacji wytworzył dany gatunek. Już na samym wstępie ma to pierwszorzędne znaczenie: jakie widome rezultaty zastosowanych technik spodziewamy się tam znaleźć i w związku z tym, jakie obierzemy metody obserwacyjne?
Znów powracamy do cudów gwiezdnej inżynierii. Zastanówmy się, dlaczego właśnie ich poszukujemy na niebie? Bo to jest wizja naszej własnej przyszłości. Wizja dziś modna, którą może za lat kilkadziesiąt odrzucimy i ośmieszymy… Wolno sądzić (to jedna z alternatyw postępu ziemskiej cywilizacji), że skoro nie urzeczywistnimy „kuli Dysona” i jeszcze paru projektów bądź niecelowych, bądź niewykonalnych — to pociągnie nas realizacja innych koncepcji, Spośród tych bardziej znanych można dla przykładu wymienić wielopoziomowe konstrukcje krążące po Układzie Słonecznym, w których zdaniem J. Bernala zamieszka kiedyś większa część ludzkości (wyraźna kontynuacja „eterycznych miast” Ciołkowskiego), albo milionowe osiedla pod kloszami wzniesione na Srebrnym Globie, które według A. Clarke’a nie będą tworami bardziej sztucznymi niż ziemskie metropolie.
Wszystkie te przedsięwzięcia wymagają kolosalnych ilości energii. Zapotrzebowanie na nią wzrośnie jeszcze przy realizowaniu statków fotonowych do wypraw międzygwiezdnych. Obranie tak energetycznie chłonnych dróg rozwoju cywilizacji zmusza do korzystania z zasobów spoza planety.
Trudno przewidzieć, w jakim stopniu będziemy wykorzystywali kopaliny Księżyca oraz innych ciał kosmicznych (m. in. komet) w miarę wyczerpywania się ziemskich złóż. Na razie mało wiemy o rozmieszczeniu bogactw mineralnych w Układzie Słonecznym. Już zarysowują się wszakże pewne perspektywy. Rozpatrzmy przykładowo sprawę helu.
Ten gaz szlachetny, tak rzadki w przyrodzie Ziemi, że wyodrębniono go dopiero u progu stulecia (a 27 lat wcześniej odkryto w widmie Słońca) — niebawem może stać się pierwiastkiem nie tylko potrzebnym w wielkich ilościach, ale też warunkującym dynamiczny rozwój cywilizacji. Dzięki niemu np. można wykorzystać nadprzewodnictwo niektórych metali (chodzi o całkowite zanikanie w nich oporu elektrycznego) w bardzo niskich temperaturach — zaledwie paru stopni powyżej zera absolutnego. To osobliwe zjawisko wykorzystano do budowy kriotronów — maleńkich urządzeń zastępujących tranzystory. Te ostatnie — choć znacznie mniejsze od lamp elektronowych — zajmują jeszcze o wiele za dużo miejsca i dlatego potężne elektroniczne maszyny cyfrowe oparte na tranzystorach mają objętość wieżowców. Zwiększenie rozmachu w tej dziedzinie, w związku z rosnącymi potrzebami, doprowadziłoby do budowy ośrodków obliczeniowych o powierzchni całych krajów. Kriotronowe urządzenia z niobu i tantalu pozwalają zminiaturyzować je o tysiące, a w przyszłości nawet o miliony razy. To rozwiązanie uzależnione jest od kłopotliwego warunku: kriotrony muszą być stale zanurzone w ciekłym helu (temperatura nie przekraczająca 4,2°K), który nieustannie paruje, a jego straty trzeba kompensować nowymi partiami tego kosztownego i rzadkiego pierwiastka.
Hel, który stanowi milionową część naszego powietrza, a skorupa ziemska zawiera go jeszcze mniej — jest jednym z głównych składników atmosfer czterech planet olbrzymów. Bardzo prawdopodobne, że przyjdzie sięgnąć do tych praktycznie niewyczerpalnych zasobów. Łatwo sobie wyobrazić przekształcenie najbliższego księżyca Jowisza w komputer gigant i zbiornik pamięci gromadzący plon wszystkich osiągnięć myśli ludzkiej — tak uporządkowanych, abyśmy mogli korzystać z tego skarbca na każde doraźne życzenie. Sprawa to wyjątkowo istotna: już dziś np. w Stanach Zjednoczonych przyjmuje się, iż nie warto poszukiwać dokumentacji wynalazku, jeśli powtórne dokonanie tego wynalazku kosztuje mniej niż ćwierć miliona dolarów.
Najbliższy księżyc Jowisza odgrywałby rolę superbiblioteki, superarchiwum i centralnego mózgu ludzkiej cywilizacji w zagospodarowanym Układzie Słonecznym. Powierzchnię tego satelity, nieco większą od Danii, pokryłyby kriotronowe maszyny cyfrowe zanurzone w ciekłym helu czerpanym w dowolnych ilościach z atmosfery Jowisza odległego tylko o 120 tysięcy km. Gdyby w dalekiej przyszłości ta przestrzeń okazała się zbyt ciasna dla komputerowych urządzeń — cóż prostszego, jak sięgnąć po następny księżyc Jowisza (Io), tylko trzykrotnie dalszy, a tak duży jak Srebrny Glob?
To przedsięwzięcie nie byłoby dostrzegalne spoza Układu Słonecznego. Niemniej cywilizacja idąca po linii wykorzystywania wciąż większych mocy, powinna z czasem osiągnąć taki poziom działań, który pozwoliłby jej ujawnić innym systemom planetarnym owoce swoich prac astroinżynieryjnych.
Wśród przyszłych ewentualnych programów tego typu wymienia się spożytkowanie materii wielkich planet (np. Saturna) za pomocą kontrolowanych reakcji termojądrowych przerabiających wodór, który stanowi jeden z głównych składników tych globów. Jest to tworzenie „sztucznych słońc” z zapewnieniem sobie łatwego dostępu do produkowanej energii i bezprzewodowego przesyłania jej według potrzeb.
Analogiczne doświadczenia możemy również zapoczątkować nie na własnym podwórku, ale w obcych systemach planetarnych. W tych, gdzie nie spotkamy rozumnych gospodarzy — będziemy sami decydowali co ochraniać, co zmieniać, co eksploatować. Z czasem będzie trzeba stworzyć konwencję określającą, jakie eksperymenty wolno dokonywać na Ziemi, jakie na określonych planetach rodziny Słońca, wreszcie, jakie poza naszym układem. Np. projektanci kosmicznych siłowni zapragną oderwać od Słońca część jego masy (powiedzmy, wielkości Ziemi), by wykorzystać ten surowiec zgodnie z ustalonym programem. Wielu zaprotestuje: a nuż taka operacja zachwieje wewnętrzną równowagę naszej dziennej gwiazdy i spowoduje wybuch zamieniający Ziemię w obłok gazowy? Bezpieczniej wypróbować metodę na innej gwieździe tego typu, nie przedstawiającej dla ludzi istotnej wartości.
Te same zastrzeżenia powinny dotyczyć ryzykownych doświadczeń fizyki nuklearnej. Któż zaręczy, że w toku zaawansowanych doświadczeń wyzwalania energii jądrowej z coraz to nowych pierwiastków i za pomocą wciąż ulepszanych technik (np. w temperaturze miliardów stopni) nie nastąpi jakaś złowroga reakcja łańcuchowa, która zniszczy kontynent albo całą planetę? Niektórzy astronomowie podejrzewają, że eksplozje Supernowych (w układzie Drogi Mlecznej przeciętnie raz na 400 lat, podobnie w innych galaktykach) są zamierzonym lub niezamierzonym skutkiem eksperymentowań nieznanych fizyków.
Niezależnie od tego, czy w nadchodzących stuleciach ludzkość będzie eksploatowała coraz potężniejsze źródła energii, czy też wspomniane projekty wzbudzą pobłażliwy uśmiech naszych praprawnuków — zdajmy sobie jasno sprawę z jednego: mówiąc o cudach gwiezdnej inżynierii, i w ogóle poszukując kosmicznych pobratymców — szukamy nie wszelkich, jakichkolwiek cywilizacji, jeno podobnych do ziemskiej. Ten antropomorfizm wynika nie z pychy gatunku i nie ze złej woli: po prostu wysoko rozwinięte społeczeństwo psychozoów przedstawiamy sobie jako spełnienie własnych wyobrażeń o przyszłości naszej cywilizacji naukowo — technicznej.
Jak rysować uzasadnioną panoramę Jutra inaczej, niż podnosząc do potęgi rangę osiągnięć, które już znamy? W najprostszych wypadkach stosujemy zwiększenie lub zmniejszenie przedmiotów, np. pojazd kosmiczny przyjmuje objętość stupiętrowego wieżowca, zaś radio drobniejsze jest od ziarnka maku. Gdyby Magellan zabawił się w futurologa, nie mógłby przewidzieć ani parowców, ani okrętów o napędzie nuklearnym, ani nawet łódeczki z laminatu. Floty ziemskiej przyszłości (bądź pozaziemskiej cywilizacji) jawiłyby mu się jako wspaniałe gigantyczne karawele, o żaglach szorujących wyniosłe chmury. Przerzuciwszy swą wizję na ląd, śniłby pałace ze szczerego złota wysadzane brylantami — lecz oświetlone łuczywem. Przy bujniejszej fantazji może snułby marzenia o rydwanach zaprzężonych w oswojone lwy — ale nie o najprostszym motocyklu. Nawet genialny Leonardo twierdząc uparcie, że ludzie będą latać, nie wyobraził sobie samolotu.
Prognozowanie oblicza naszej cywilizacji za sto lub tysiąc lat jest zadaniem niewykonalnym dlatego, że musielibyśmy sami dokonać podstawowych odkryć i wynalazków, które za tysiąc lat będą urzeczywistnione. Dlatego fantastyka nie jest — wbrew częstym fałszywym opiniom o niej — nowoczesną formą wróżbiarstwa, a do oceny wartości utworów Science Fiction nie wolno przykładać miary „sprawdzania się ich realności” z upływem czasu (przykład: znakomita trylogia Jerzego Żuławskiego „Na Srebrnym Globie”). Także futurologia nie stawia sobie za cel ścisłego przewidywania przyszłości. Z jednej strony, na krótkie okresy, jest formą planowania z uwzględnieniem narastających potrzeb (np. rozbudowy sieci komunikacyjnej w warunkach rozwoju przemysłu, urbanizacji, przyrostu naturalnego); z drugiej zaś, na dłuższe okresy czasu, futurolodzy opracowują pewne modele na zasadzie „co by było gdyby” — np. za ile lat Bałtyk stałby się morzem bezrybnym, gdyby progresywny wzrost zanieczyszczania utrzymywał się na obecnym poziomie.
Przed stu laty nikt nie mógł prorokować stosu atomowego, bo nie wiedziano nie tylko, czym jest atom, ale nawet czy materia ma budowę nieciągłą, tj. składa się z elementarnych cząstek, jak to dziś określamy. Tym samym nie wiedziano o przemianach termojądrowych we wnętrzu gwiazd. W sytuacji, kiedy znane były tylko procesy chemicznego spalania, można było snuć wizje przepotężnych hut żelaza — ale nie rozjarzania sztucznych słońc i innych poczynań astroinżynieryjnych.
Zdając sobie sprawę, że nie potrafimy i nie będziemy potrafili sensownie przewidywać nawet technicznego rozwoju ludzkiej społeczności w czasach niezbyt odległych — byłoby szaleństwem sądzić, że jesteśmy w stanie zrozumieć obcą cywilizację, której w ogóle nie znamy. Aby nie rozpraszać się w tym temacie — nie mniej szerokim jak prowokującym do niezliczonych refleksji — chcę tylko stwierdzić, że różnorodność gatunków psychozoów i odmienność rezultatów ich rozumnej działalności jest zapewne tak wielka, iż niekiedy może nam sprawić istotną trudność samo stwierdzenie, że to jest cywilizacja; albo nawet — że mamy przed sobą jakąś formę życia. Czasami zrodzą się wątpliwości: czy konstruktorem tej wysokiej samoregulacji organizmów jest Natura czy też komputerowa technika istot myślących?
Jeśli astroinżynieria stanowi nawet swoisty etap w rozwoju pewnej liczby kosmicznych cywilizacji, nie wydaje się jednak ogniwem koniecznym, a już w żadnym wypadku najwyższym i ostatnim. Jest ona bowiem ścisłą konsekwencją wzrostu „fizycznych apetytów” danej społeczności. A z prostego rachunku wynika, że wykładniczy wzrost czegokolwiek nie może trwać długo. Np. utrzymanie na dzisiejszym poziomie przyrostu populacji doprowadziłoby za kilkaset tysięcy lat do tego, że ludzie (tylko jedna cywilizacja!) zasiedliliby i Galaktykę, i miliardy innych galaktyk: cały obserwowalny Wszechświat. To samo dotyczy wykładniczego wzrostu zapotrzebowania energii. Dlatego wydaje się, że stadium gwiezdnej inżynierii może być wyłącznie krótkim etapem przejściowym. Po nim powinien przyjść spokojny, doskonale wyważony okres charakteryzujący się nie — najwyższą energią, ale — najdoskonalszą regulacją. Takie społeczeństwo może nie podejmować żadnych prac, które byłyby wykrywalne z astronomicznych odległości. Może ono zwrócić się głównie ku wartościom humanistycznym, z maksymalnym ograniczeniem tych rodzajów produkcji, które wymagają zużycia wielkich mocy. To społeczeństwo nie powinno jednak zaniedbywać wypraw międzygwiezdnych, aby zawczasu upatrzyć sobie planety przyszłego zasiedlenia na okres, gdy ich słońce zacznie się katastrofalnie rozgrzewać przed końcową fazą wystygania. Dla tej totalnej emigracji, mającej uratować istnienia społeczności na dalsze miliardy lat (jeśli ewolucja biologiczna w ogóle dopuszcza taką długowieczność wysoko rozwiniętego gatunku) trzeba by zabezpieczyć rezerwę gigantycznych zapasów energii.
Skoro poznamy cywilizację na tyle „podobną” do naszej, że da się je obie przyrównywać — nie wkraczając w sferę nonsensu — przy jakichkolwiek konfrontacjach nie wolno zapominać, że mamy przed sobą w gruncie rzeczy dwie różne jakości, w kluczowych sprawach na tyle nieporównywalne, iż sprowadzenie ich do wspólnego mianownika jest pozbawione racjonalnych podstaw.
Nie umiemy przewidzieć, w jakim stopniu wymiana wiedzy i doświadczeń przyda się obu stronom. Kolosalny zysk w postaci nowych pól badań niekoniecznie musi zrewolucjonizować dalszy rozwój partnerów — to znaczy mogą te badania nie być przydatne do rozwoju innych cywilizacji. Gdybyśmy np. poznali „od wewnątrz” życie psychiczne jakiegoś zwierzęcia, przypuśćmy słonia (czyli zdołali podłączyć się do wszystkich receptorów wrażeń odbieranych przez jego mózg) — nie wiadomo, czy pewne wnioski wypływające z tego osiągnięcia powodowałyby rewizję jakichś naszych pojęć albo poczynań.
Jedno wydaje się pewne: skoro tylko poznamy inną cywilizacje — w mnóstwie dziedzin, rozważań, dowodzeń zaczniemy dodawać zastrzeżenia w rodzaju: „z punktu widzenia ludzi”, „w rozumieniu ludzi” itp. Najbardziej konieczne okaże się to w kwestii pojęć etycznych. Np. w sporze na temat, czy dobro ma charakter bezwzględny — zwolennicy afirmacji tej tezy wprawdzie utrzymają ją w mocy, ale nie mogą jej ekstrapolować na odrębny, pozaludzki krąg kulturowy, a tym bardziej muszą przyznać, iż sąd o wartości i sąd o słuszności wypada z naszej kompetencji, skoro tylko dotyczy rozumnych podmiotów innych niż ludzie. Ferowanie moralnych ocen dla gatunku zrodzonego przez biosferę obcej planety byłoby takim samym nieporozumieniem, jak próba pomawiania pszczół o okrucieństwo dlatego, że zabijają swoją królową.
Kontakty kosmiczne wymagają tolerancji dla cudzych przekonań, nie ograniczonej żadnymi barierami — choćbyśmy takie bariery uznawali i stosowali wobec siebie. Jedyną granicą naszej tolerancji będzie fizyczne zagrożenie nas samych ze strony pozaziemskiej społeczności.