Kiedy już wyturlaliśmy Dzieci przez falochron i powierzyliśmy laborantom, aby je opuścili w głąb oceanu opodal statku, zaprowadziłem Pryn na koniec mola. Usiadła i zaczęła od niechcenia kreślić jakieś esy floresy, maczając palec w pobliskiej kałuży. Ująłem jej rękę i poczułem, jak płynące z niej ciepło osnuwa mnie złotą nicią.
Zwilżyłem wargi językiem.
— Pryn, wiem, że jesteś o kilka lat starsza ode mnie…
— O cztery. — Ręka jej zesztywniała w mojej dłoni. — Zdaje się, że wiem, o co chcesz mnie zapytać. Moja odpowiedź brzmi: nie.
— Pomyśl przynajmniej o tym dziś wieczorem.
— Jesteś kochanym, słodkim chłopcem…
— Chłopcem! — wykrzyknąłem ze złością.
— Tak, pod wieloma względami jesteś jeszcze chłopcem i dlatego cię kocham. — Musnęła mój policzek delikatnymi palcami. — Kocham cię nawet bardziej niż Wujka Noego. Ale z kilku powodów — z biologicznymi włącznie — nigdy nie zostanę twoją żoną.
— Nie lubię być brutalny, ale…
— Wobec tego lepiej nie mów już nic i bądźmy dobrymi… przyjaciółmi. — Uśmiechnęła się i pocałowała mnie, po czym odeszła szybko w stronę statku, stukając sandałkami o molo i o mój mózg.
Gdy wdrapałem się na mostek naszego statku, Noe odwrócił się do mnie. Poprawił okulary, które jak zwykle zjechały mu z nosa.
— Żałuję, Duke, że nie mogłem cię wychowywać razem z Pryn.
Wzruszyłem ramionami i usiadłem na krześle.
— Skąd mogłeś wiedzieć, że ktoś jeszcze przeżył?
Dał znak jednemu z pracowników krzątającemu się przy cumie, aby uruchomił silnik. Statek drgnął, zadygotał w zimnej wodzie mrucząc sennie. Potem odhuczał śpiewnie „John Henry” i „Old Man River” i ruszył przez ocean rysując zadartym dziobem białe krechy wzdłuż swej czterdziestostopowej długości. Pryn wyglądała przez okno obserwując kłębiącą się wodę. Wyjąłem złotą obrączkę — ujrzałem jeszcze, jak błysnęła w słońcu, nim przyłączyła się do wielu innych wspomnień. Nienawidzę cię, oceanie, nędzny synonimie oceanu!
— To był błąd — wołał Noe przekrzykując ryk motoru — że nie przeprowadziliśmy pewnych badań. Widzisz, ty jesteś niezwykłym osobnikiem, Duke.
— Dobra, w każdym razie jestem tutaj.
— Tak, ale gdzie jest owo „tutaj”? — Noe zamrugał powiekami.
— W sensie metafizycznym czy geologicznym?
Roześmiał się.
— Nie, miałem na myśli, kim w istocie jesteś, Duke.
— Filozofia jest ostatnią rzeczą, której bym się po tobie spodziewał, Noe.
— To prawda i nigdy nie będzie inaczej — odparł. — Powinieneś wiedzieć, a nie przyjmować pierwszą narzucającą się interpretację rzeczywistości. To bardzo nędzna metoda naukowa.
— Zakładam, że pragniesz innej odpowiedzi niż ta, jakiej mogę ci udzielić.
— To, po co dziś się wybierasz, powinno dać ci odpowiedź. Ale pamiętaj — pogroził mi palcem — tę zasadę reinterpretacji stosuje się nawet w ważniejszych sprawach. Lavoisier powiedział kiedyś: „Rzeczy oczywiste są zawsze najmniej dostrzegalne”.
— Z całą pewnością — odpowiedziałem — czekając, kiedy Noe zacytuje Newtona czy Fermiego… Musiał to jednak być dużej wagi eksperyment, skoro zrezygnował ze swych przyzwyczajeń.
— Chcę, abyś wydostał taśmę magnetofonową z dawnego gmachu Instytutu. Znajduje się ona w podziemiach, tam gdzie przechowywaliśmy nasze tajne materiały. Jako ewentualny schron podziemie zostało umocnione i wyposażone w komorę powietrzną. Pokazywałem Pryn to miejsce na starym planie.
— A ja mam być osłem jucznym? — spytałem.
— Nie, będziesz ochroną. Nie wiadomo, co pozostało z akwarium. — Noe zatrzymał silnik, statek płynął własnym rozpędem. — Taśma, którą stamtąd zabierzesz, powinna nauczyć cię dwóch rzeczy. — Umilkł, jak gdyby czekał, że je wymienię.
— Przychodzi mi na myśl tylko jedna — powiedziałem. — Zasada reinterpretacji.
Uśmiechnął się uszczęśliwiony.
— Będzie jeszcze z ciebie naukowiec, Duke. Tak, to bezpośrednie zastosowanie. Inne rzeczy odsłonię ci dopiero wtedy, gdy będę miał całkowitą pewność, że zniesiesz wstrząs. Dowiesz się, kim jesteś, Duke.
— To musi być nie byle jaka taśma — wyszczerzyłem zęby.
— Raport ustny wybitnego uczonego, Johna Gunnara.
— Chodźmy już w takim razie — odezwałem się do Pryn.
Kiwnęła głową i odeszła.
— Duke — zatrzymał mnie Noe. — Bądź ostrożny, chłopcze. — I uczynił rzecz zaskakującą: objął mnie niezgrabnie, z uśmiechem zażenowania i natychmiast szybko się odwrócił.
Pryn czekała na pokładzie statku. Poczułem jej rękę na ramieniu.
— Przepraszam cię, Duke. Nie chciałam ci sprawić przykrości.
— Obym cię był nigdy nie spotkał na tym brzegu — powiedziałem próbując strząsnąć jej rękę. — Tak czy owak chodźmy już. Ostatnio ponoszą mnie nerwy.
— Rozumiem — powiedziała.
Odwróciłem się, znużony jej zdolnością rozumienia rzeczy, których ja zrozumieć nie mogłem. Umocowałem na przegubie ręki latarkę, założyłem aparat tlenowy oraz wspaniały wytwór pracy Noego i laborantów — hełm z regeneratorem powietrza i miniaturowymi komunikatorami. Specjalne urządzenie dodatkowe pozwala tłumaczyć szczebiot Dzieci na język ludzki, a dzięki aparatowi, który uruchamia się przez naciśnięcie brodą, można mówić językiem delfinów. Niestety aparat nie przekazuje modulacji ani tonacji głosu, poszczególne głosy jednak dają się rozróżnić. Z tyłu aparatu umocowałem taśmą zatrute harpuny, wziąłem też kuszę.
Pryn trąciła mnie w ramię, uniosłem palec gestem okay.
Srebrzyste bąbelki wyskakiwały na powierzchnię. Pryn już zsunęła się w wodę, skoczyłem za nią z gracją słonia. Pod wodą było spokojnie, bez żadnych sensacji, po prostu sennie. Od czasu zmiany oceanograficznej nie tworzyły się już nawet niebezpieczne prądy.
Pryn położyła ręce na głowach Dzieci i poinstruowała je, jak trafić do Instytutu. Pomknęły naprzód rozkoszując się światem pozbawionym ścian, gdy my, dorośli, płynęliśmy w sposób nieco bardziej zrównoważony, trzymając się blisko powierzchni.
Nikt nie zatroszczył się o to, by wysadzić ruiny stanowiące niebezpieczeństwo dla żeglugi, toteż Noe musiał zatrzymać się nad obszarem podmiejskim, gdzie tego zagrożenia nie było. Gdyby popłynął dalej, w kierunku północno — wschodnim, statek nadziałby się jak na rożen na ostre szpice hoteli i biurowców. Zawaliły się bowiem tylko budynki w okolicy Uskoku; inne trzymały się nad podziw dobrze, wystarczająco długo, by ich mieszkańcy zdołali utonąć.
Na skraju dzielnicy handlowej Pryn dała mi znak.
— Mijamy jeszcze sześć bloków, potem skręcamy w prawo, a potem w dół.
Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem. Przyłączyliśmy się do Dzieci, które nie chcąc przeszkadzać dorosłym w rozmowie, krążyły z wolna przed domami.
Domy stały ciche, spowite mrokiem, wysokie kamienne olbrzymy sterczące z mułu niby palce giganta. W milczących biurach, nad butwiejącymi dywanami, w górę i w dół pustych szybów wind pływały ryby. Po chodnikach i podłogach, o które stukały niegdyś obcasy ludzi, chodziły teraz kraby. I ja, który wróciłem.
Oceniwszy, że przebyliśmy około sześciuset jardów, zapaliłem latarkę umocowaną na przegubie ręki. Pryn zrobiła to samo i popłynęliśmy w głąb ku posępnemu, uciszonemu Miastu.
— Opadaliśmy niby anioły w ciemnej płynnej nocy, poruszając nogami, rozgarniając płetwami wodę, obserwując stłoczone kształty Miasta wyciągającego do nas ramiona, głowę, szczerzącego zęby. Gdy wkraczaliśmy tam, czułem w skroniach walenie krwi, żyły mi po prostu rozsadzało.
Dwa pociski przemknęły obok nas — to Dzieci ścigały się, które z nich pierwsze dotrze do celu.
Nacisnąłem brodą przycisk translatora i przyhamowałem.
— Tutaj, twierdzenie.
Zaczekałem, póki dwa obłe kształty nie przyłączyły się do nas i ruszyliśmy ponownie w dół. Skierowałem światło latarki na jedno z bocznych okien i odczytałem złote, łuszczące się litery: Dr Roeke, chirurg stomatolog. Przyszło mi na myśl, że jego czaszka zapewne spoczywa gdzieś pod warstwą mułu. Czułem się obco w tym nowym wymiarze, świadomy, iż jestem eksperymentalną ludzką sondą. Zstępowałem niby aktor w senną zadumę Miasta.
Pamiętam park, do którego zabrali mnie kiedyś rodzice, pełen olbrzymich sekwoi drapujących na sobie lata niby mech. Czułem się osamotniony, straszliwie osamotniony. W świetle dziennym drzewa wyglądały jak pogrążone we śnie, ale w nocy, wśród chichotu przewrotnego księżyca, zaczynały się poruszać, tupać, szeptać, ile to owadów w tym roku i — wiedziałem to dobrze — mówiły o mnie. Teraz w moim mieście rodzinnym czai się tylko wyczekująca ciemność, tonąca w mule i błocie.
— Boisz się — odezwała się Pryn kładąc mi rękę na ramieniu.
Pokręciłem głową, ona jednak wiedziała, że to nieprawda. Wzruszyła ramionami. Popłynęliśmy dalej ponad parkiem z klombami kwiatów i ławeczkami, gdzie słońce zdawało się zawsze oczekiwać cię na murawie, tylko murawy już nie było, a drzewa umarły w słonej wodzie. Po chwili ujrzałem w dole budynki Instytutu w kształcie litery U.
Zatrzymaliśmy się nad placem centralnym z czerwonymi dachówkami, które przywalały teraz nanosy oceanu, nad fontanną z sylwetkami wielorybów, nieczynną oczywiście, zanurzoną w tym, czym niegdyś igrała.
Przycisnąłem brodą translator.
— Tutaj, pytanie — odezwał się Ossie rzutem ciała wskazując na Instytut.
— Tutaj, twierdzenie — odpowiedziałem.
Popłynęliśmy z Pryn w tym kierunku. Drzwi stawiały opór, nie chcąc nas wpuścić, strzeliłem więc przebijając je harpunem. Naładowaną ponownie kuszę trzymałem w lewej ręce, prawą zaś odłupywałem kawałki szkła powiększając otwór. Skaleczywszy się zakląłem ze złością. Pryn usiłowała zatamować krew barwiącą smugami wodę. W świetle mojej latarki, przypadkowo skierowanej w głębiny, zamajaczyła ciemna plama. Gwałtownie odepchnąłem Pryn pod ścianę, osłaniając ją własnym ciałem. Olbrzymi kształt przebił się przez szkło, rozpryskując wokół odłamki. W strumieniu światła błysnęła zębata paszcza rekina, który już zawracał szykując się do nowego natarcia. Wystrzeliłem. Harpun zakreślił łuk nad jego grzbietem. Rekin zaatakował, a ja skręcając się i uchylając przed jego zębami wypuściłem z rąk kuszę.
— Niebezpieczeństwo, twierdzenie — krzyknąłem do Dzieci i wyrwałem zza pleców zapasowy harpun. Paszcza znalazła się przeraźliwie blisko mojej ręki, umknąłem z jej zasięgu i dźgnąłem harpunem, woda jednak pozbawiła siły mój cios. Śmierć pod wodą jest jak pantomima, walka staczana w sennym balecie…
Wtem szary pocisk nie z tego snu rąbnął z całej siły w bok rekina.
— Zabić, twierdzenie — zawołał Ossie.
Rekin zaszamotał się, potem trzepnął ogonem i odzyskał równowagę. Wówczas drugi szary pocisk wyrżnął go w bok, rekin znów się zwinął, daremnie kłapiąc zębami, by pochwycić prześladowców. Dzieci krążyły wokół niego powoli, niemal leniwie, i nagle Ossie jeszcze raz uderzył. Rekin próbował ucieczki, ale Dzieci zamknęły go w pierścień i zaganiały z powrotem w kierunku Instytutu. Poruszał się ostrożnie, starając się mieć oboje na oku. Pryn podpłynęła do mnie, trzymając moją upuszczoną kuszę. Wyciągnęła harpun zza moich pleców i celowała uważnie.
Dotknąłem jej ramienia.
— Nie zrobię krzywdy Dzieciom — zapewniła mnie, więc dałem spokój. Kapituluję wobec Pryn. Już dawno zostałem pokonany.
Z okrzykiem: „Zabić!” Ossie znów runął na rekina, wykorzystując chwilę jego nieuwagi. Rekin skręcił się i łapiąc równowagę zawisł na moment z odsłoniętym brzuchem. Pryn strzeliła. Ujrzałem, jak zatruty harpun wbija się w brzuch rekina, a ten miota się konwulsyjnie. Mógł to być krwotok wewnętrzny wywołany ciosami Dzieci — który w końcu poraził ośrodki mózgowe — lub też błyskawiczne działanie trucizny, w każdym razie rekin wykonał jeszcze kilka skrętów, potem zwiotczał i powoli opadł na plac centralny. Dzieci dalej zataczały wokół niego kręgi. W pewnej chwili Ossie zbliżył się i trącił go ostrożnie. —
Potem, zadowolone, przypłynęły do nas. Pryn pogłaskała oboje, zaszczebiotały radośnie.
Nacisnąłem translator i powiedziałem: „Stado — miłość”, pieszczotliwie smyrając je po bokach.
— Co się tam dzieje na dole? — zatrzeszczał głos Noego odarty z modulacji. — Słyszałem wasz strzał i delfiny krzyczące: „Zabić!” Czy nic się nie stało?
— Skaleczyłem się tylko w rękę.
— No, bądź ostrożny, to może ściągnąć jakąś drapieżną rybę.
Uśmiechnąłem się i wyjąłem kuszę z rąk Pryn. Użyłem jej w charakterze tarana, aby powiększyć dziurę, którą wybił rekin. Naładowałem kuszę i poleciłem Dzieciom nie ruszać się z miejsca. Sam zaś, przecisnąwszy się przez otwór w drzwiach, omiotłem strumieniem światła całe pomieszczenie.
— Noe, ile zębów ma rekin?
— To zależy od gatunku, a dlaczego pytasz?
— Zawodowa ciekawość — odrzekłem i skinąłem na Pryn, aby przyłączyła się do mnie.
Pryn również prześliznęła się przez otwór i popłynęliśmy razem przez hali, gdzie niegdyś znajdowało się herpetarium z aligatorami. Trzymałem kuszę w pogotowiu i świeciłem latarką po wszystkich kątach, ale czaiły się w nich tylko mrugające cienie.