Resztkami sił zamknął klapę bunkra. Leżał na niej przez chwilę, ciężko dysząc. Potem uniósł się na kolana i zaczął wściekle, garściami narzucać na stalową pokrywę błotnistą ziemię. Kiedy wreszcie CZAS 2020–086 metal zniknął pod warstwą błota, Burt uniósł głowę i podczołgał się kilka metrów przed siebie — ku aluminiowemu prętowi anteny z powiewającą błękitną szmatą — sygnałem dla pomocy, która miała nadejść z nieba…
Uchwycił pręt masztu i kilkoma wściekłymi ruchami przygiął go do ziemi.
— Hej, Ziemianie — wrzasnął, bijąc się kułakami w pierś. Twarz wykrzywił mu grymas tępego uśmiechu. — Solarianie! Kosmici! Jestem gotów — wy szczurołapy! Gnijki! Czekam — ja pierwszy, który schwytał za ogon przeszłość! Macie ją — tu! — popukał w ziemię obok. — To była jego przeszłość! Moja przyszłość! Ale to ja złapałem za ogon czas! Ja! Warn będzie kapać dalej! Wyście mi go odmierzyli… Wy…
Tłumione łkanie wstrząsnęło ciałem. Burt, wyzuty z resztek sił, upadł na ziemię, rozrzucając ręce na boki. Pięści machinalnie zacisnęły się na sinym błocie. Potem — siłą woli raczej niźli mięśni — odwrócił się na plecy i spojrzał w niebo. Brudne łzy ściekały po twarzy, żłobiąc sobie rowki w skorupie zasychającego na niej błota.
— To wyście mi odmierzyli czas, dranie… Cholerne dranie… — wyszeptał.
Ołowiane niebo, jak co dzień, z ironią przyglądało się umierającemu Ziemianinowi.