Szary jeździec kulił się z chłodu, szczelnie zawinięty w płaszcz, gdy z wolna przemierzał pola pośród gęstej mżawki. Kopyta jego koni — jednego dosiadał, a drugi służył mu za luzaka, niosącego kilka niezbyt ciężkich tobołków — rozbryzgiwały wodę w kałużach powstałych w zagłębieniach drogi.
Za nim, na tle szarego nieba, wznosiły się wieże Zamku Araluen. Jednak Halt nie oglądał się, by podziwiać ten wspaniały widok. Gnał prosto przed siebie.
Usłyszał podążających za nim jeźdźców na długo, nim się z nim zrównali. Abelard zastrzygł uszami na odgłos łomoczących kopyt końskich i Halt wiedział, że jego konik rozpoznał konie zwiadowców. Nadal się nie odwracał. Wiedział, kim są jeźdźcy. Wiedział też, dlaczego go ścigają. Był nawet nieco zawiedziony. Miał nadzieję, że w całym zamieszaniu, jakie towarzyszyło jego banicji, Crowley zapomni o pewnym drobiazgu, który teraz jednak Halt będzie musiał oddać.
Westchnął lekko ze znużeniem, godząc się z tym, co nieuniknione. Dotknął lekko szyi Abelarda. Konik zareagował natychmiast, stając w miejscu. Luzak podążający z tyłu uczynił to samo. Tętent zbliżał się; Halt nie poruszał się, patrząc tępo na horyzont, gdy Crowley i Gilan znaleźli się u jego boku.
Cztery konie dotknęły się pyskami na powitanie. Trzej mężczyźni wykazali nieco więcej rezerwy. Przez chwilę panowało niemiłe milczenie, które wreszcie przerwał Crowley.
— Ha, wcześnie wstałeś. Musieliśmy zdrowo pospieszyć nasze konie, by cię dogonić — rzekł, siląc się bez większego powodzenia na jowialność, którą maskował swe ubolewanie wobec tego, jak potoczyły się wypadki. Halt zerknął bez zaciekawienia na ich wierzchowce. Z ich nozdrzy unosiły się w zimnym powietrzu kłęby pary.
— Widzę — odparł spokojnie. Starał się udawać, że nie dostrzega wzburzenia malującego się na twarzy Gilana. Wiedział, że jego dawny uczeń szczerze cierpi z powodu niewytłumaczalnego zachowania swego mistrza, nic jednak nie mógł na to poradzić.
Teraz i Crowley spoważniał. Nie było po co odwlekać przykrej formalności.
— Halt, jest pewna rzecz, o której może zapomniałeś. Przykro mi, ale muszę nalegać… — urwał.
Halt nie zamierzał ułatwiać mu zadania, toteż przybrał zdumiony wyraz twarzy.
— Na opuszczenie królestwa mam czterdzieści osiem godzin — zauważył. — Licząc od świtu dzisiejszego dnia. Zapewniam cię, że nim upłynie wyznaczony czas, znajdę się za granicą. Nie ma potrzeby, byś mnie eskortował.
Crowley potrząsnął głową. Kątem oka Halt dostrzegł, że Gilan odwraca wzrok. Była to bolesna scena dla wszystkich trzech zwiadowców. Wiedział dobrze, po co przyjechał Crowley. Halt sięgnął pod płaszcz do zawieszonego na szyi srebrnego łańcuszka.
— Liczyłem trochę na to, że zapomnisz — odezwał się, starając się, by zabrzmiało to beztrosko, jednak z umiarkowanym powodzeniem, bowiem coś chwytało go za gardło. Crowley skrzywił się niewesoło.
— Wiesz, że nie wolno ci zachować Liścia Dębu. Jako skazany na banicję, zostałeś tym samym wykluczony z Korpusu Zwiadowców.
Halt skinął głową. Czuł bolesne ukłucie w sercu, gdy rozpiął łańcuszek i przekazał dowódcy srebrną odznakę. Metal wciąż jeszcze był ciepły od dotyku jego ciała. Oczy zamgliły mu się, gdy odznaka spoczęła na dłoni Crowle’a. Taki mały, nic nieznaczący kawałek metalu — pomyślał — a przecież znaczył dla niego tak wiele. Przez większą część życia nosił ów Liść Dębu z dumą — jak wszyscy zwiadowcy. A teraz musiał się z nim rozstać.
— Przykro mi — rzekł Crowley grobowym głosem. Halt machnął ręką.
— Przecież to drobiazg — odpowiedział.
Znów zapadło milczenie. Crowley spoglądał w oczy Halta, próbując przeniknąć zasłonę tajemnicy. Zasłonę niedbałej, obojętnej akceptacji. Wiedział, że to tylko pozory, lecz musiała istnieć przecież jakaś przyczyna…
Wreszcie dowódca nie wytrzymał, pochylił się w siodle i chwycił mocno Halta za przedramię.
— Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? — spytał gniewnie.
I znów to irytujące machnięcie ręką.
— Już mówiłem — przypomniał Halt — że wypiłem za dużo gorzałki. Wiesz dobrze, że zawsze miałem słabą głowę.
Zdołał nawet się uśmiechnąć. Jednak uśmiech na jego twarzy przypominał raczej dziwaczny grymas. Crowley puścił go, zawiedziony.
— Z Bogiem — rzekł w końcu, głosem drżącym od tłumionych emocji. W następnej chwili niezwykle jak na siebie gwałtownym ruchem szarpnął za wodze, odwracając łeb wierzchowca, i odjechał galopem z powrotem w stronę Zamku Araluen.
Halt spoglądał za nim przez chwilę; maskujący płaszcz zwiadowcy wkrótce zniknął pośród szarej mżawki. Następnie odwrócił się do swego byłego ucznia i uśmiechnął się smutno. Tym razem i uśmiech, i smutek były szczere.
— Zegnaj, Gilanie. Miło mi, że zechciałeś się ze mną pożegnać.
Jednak młodszy zwiadowca przybył tu z całkiem innym zamiarem.
— Wcale nie zamierzam się z tobą pożegnać — oświadczył stanowczo. — Wyruszam z tobą.
Halt uniósł jedną brew. Gilan wiedział aż nazbyt dobrze, co to znaczy.
— Na wygnanie? — spytał Halt młodzieńca, a Gilan potrząsnął energicznie głową.
— Nie. Wiem, co zamierzasz uczynić — odparł. Wskazał na jucznego konika, czekającego cierpliwie za Abelardem. — Zabrałeś ze sobą Wyrwija. To jasne jak słońce, że wyruszasz na poszukiwanie Willa. Prawda?
W pierwszej chwili Halt chciał zaprzeczyć, ale udawał już zbyt długo i miał tego powyżej uszu. Poczuł coś na kształt ulgi, kiedy wreszcie mógł przyznać się do prawdziwych przesłanek, jakie nim powodowały.
— Nie miałem wyjścia, Gilanie — oświadczył spokojnie. — Obiecałem mu to. Nie istniał żaden inny sposób, by zwolniono mnie ze służby.
— Ale czy musiałeś posunąć się aż tak daleko? — spytał Gilan z niedowierzaniem w głosie. — Nie przyszło ci na myśl, że Duncan mógł kazać cię ściąć?
— Coś mi mówiło, że tego nie uczyni. Trzeba było zaryzykować.
Gilan smutno pokręcił głową.
— Na wygnanie, czy dokądkolwiek — oznajmił — ale jadę z tobą.
Halt odwrócił wzrok. Wziął głęboki wdech, potem westchnął. Musiał przyznać, że była to niemała pokusa. Wybierał się w długą, ciężką i niebezpieczną drogę, toteż cieszyłby się, mając Gilana za towarzysza, nie mówiąc już o tym, że miecz młodego zwiadowcy mógł się podczas niej bardzo przydać. Jednak Gilan potrzebny był gdzie indziej i Halt, któremu mocno ciążyła świadomość, iż porzucił swe obowiązki, nie mógł pozwolić, by młodzieniec poszedł jego śladem.
— Gilanie, nie wolno ci — powiedział. Gilan już chciał się odezwać, ale Halt powstrzymał go ruchem ręki. — Miej na uwadze, że prosiłem, by pozwolono mi udać się na poszukiwanie Willa, ale mi odmówiono, jako że ponoć jestem tu potrzebny. A raczej byłem potrzebny — uściślił. Umilkł na chwilę, a Gilan przytaknął ruchem głowy.
— No cóż, w moim mniemaniu ta potrzeba nie jest aż tak wielka. Jednak to tylko moja ocena i niewykluczone, że się mylę. Foldar na wolności stanowi rzeczywiste zagrożenie dla królewskiej władzy. Jego opór trzeba zdławić w zarodku. Nim jeszcze zdoła skupić wokół siebie większą grupę zwolenników, trzeba go wytropić, osaczyć i unieszkodliwić. I powiem szczerze, że żaden ze zwiadowców nie nadaje się do tego zadania lepiej niż ty.
— Nie licząc ciebie — zauważył Gilan, a Halt przyznał mu rację lekkim skinieniem głowy. Nie była to kwestia zbyt wygórowanego mniemania o sobie, a po prostu świadomość własnych możliwości.
— Może i tak — stwierdził — ale nie w tym rzecz. Jeśli zabraknie nas obu, Crowley będzie musiał powierzyć to zadanie komuś innemu.
— Nie obchodzi mnie to — obruszył się Gilan. Zwinął rzemień wodzy w dłoni, po czym znów go rozprostował. Halt uśmiechnął się do niego łagodnie.
— A mnie owszem, Gilanie. Niełatwo jest zerwać więzy lojalności. To boli, możesz mi wierzyć. Otóż nie pozwolę, żebyś wyrządził podobną krzywdę sobie samemu.
— Ale… Halt — Gilan był bliski rozpaczy, a szpakowaty zwiadowca zdawał sobie sprawę, że wręcz bliski łez. — Ciąży na mnie odpowiedzialność, bowiem to ja porzuciłem Willa. Zostawiłem go samego w Celtii! Gdybym został wtedy z nim, nigdy nie wpadłby w łapy Skandian!
Halt pokręcił głową. Gdy starał się pocieszyć młodzieńca, jego głos zabrzmiał zaskakująco łagodnie:
— Nie możesz się o to winić — stwierdził. — To, co wówczas uczyniłeś, było słuszne. Możesz winić raczej mnie — o to, że przyjąłem w nasze szeregi chłopaka, który miał dość honoru i odwagi, by tak się zachować. No i za to, że wyszkoliłem go w taki sposób, żeby nie istniał ani cień wątpliwości, iż tak właśnie postąpi.
Przerwał, by dać mu czas na przetrawienie tych słów. Gilana ogarnęły wątpliwości i nie był już tak pewien swego postanowienia, a Halt doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dorzucił jeszcze jeden argument:
— Gilanie, czy nie pojmujesz, że mogę porzucić swe stanowisko dlatego właśnie i tylko dzięki temu, że ty pozostaniesz na straży? Wiem, i nie będę tego krył, że mało kto może mnie zastąpić. Jednak ty, jako jeden z niewielu, potrafisz sprostać temu zadaniu.
Słysząc to, Gilan zgarbił się lekko. Ze wzrokiem wbitym w ziemię mruknął gardłowym głosem:
— Dobrze. Już dobrze. Ale znajdź go, Halt. Znajdź go i przywieź z powrotem.
Halt znów obdarzył go niewesołym uśmiechem i pochylił się, by pochwycić ramię młodzieńca.
— To tylko rok — stwierdził. — Będziemy z powrotem, ani się obejrzysz. A teraz żegnaj, Gilanie.
— Z Bogiem — odpowiedział mu młody zwiadowca łamiącym się głosem. Rozległ się głuchy stukot kopyt na nawierzchni drogi: Abelard i Wyrwij ruszyli w stronę wybrzeża.
Gdy tak jechali, wiatr wiał Haltowi w twarz, ciskając w nią maleńkie kropelki deszczu. Woda zbierała się w większe krople na jego ogorzałym obliczu, a krople te spływały w dół po policzkach.