Rozdział 3

Gdy okręt okrążył przylądek i znalazł się w zatoce, wiatr ustał. Tę naturalną przystań osłaniały wysokie skały powstrzymujące wicher. Woda była tu spokojna, a jej powierzchnię zaburzał tylko ulotny ślad, jaki pozostawiał za sobą „Wilczy wicher”.

— To już Skandia? — spytała Evanlyn.

Will nie miał pojęcia, co ma jej odpowiedzieć. Jeśli rzeczywiście dotarli już do tej krainy, to wyglądała ona całkiem inaczej, niż się tego spodziewał. Na brzegu wznosiły się tylko dwie drewniane chaty; miasta ani śladu, poza tym w zasięgu wzroku nie było widać żywej duszy.

— Wygląda dość niepozornie, nie uważasz?

Svengal, który zwijał linę, zaśmiał się głośno.

— Jaka tam Skandia — prychnął. — Jesteśmy dopiero w połowie drogi. To jest Skorghijl.

Widząc ich zdumione spojrzenia, wyjaśnił:

— Teraz do Skandii nie da się dopłynąć. Ta przeklęta burza na Wąskim Morzu spowodowała takie opóźnienie, że nie udało nam się dopłynąć do celu przed letnimi sztormami. Tutaj odczekamy, dopóki się nie wyszaleją. Po to właśnie wzniesiono te chaty.

Will popatrzył z powątpieniem na zbudowane z bali domy. Sprawiały wrażenie prymitywnych i niegościnnych.

— Jak długo to potrwa? — spytał. Svengal skrzywił się.

— Może sześć tygodni, może dwa miesiące. Kto wie?

Odwrócił się i zostawiając ich samych, odszedł, zarzuciwszy na ramię kłąb liny. Spoglądali ku zbliżającemu się wybrzeżu.

Wyspa Skorghijl sprawiała niegościnne wrażenie. Granitowe urwisko opadało niemal do samej wąskiej plaży, przy której wznosiły się wyblakłe od słońca i pobielałe od soli domostwa. Jak okiem sięgnąć nie widać było ani jednego drzewa, ani nawet źdźbła trawy. Szczyty klifów pokrywał śnieg i lód. Prócz tych białych plam wszystko wokół było szare — piętrzące się kamienie oraz nieco ciemniejsze granitowe skały. Całkiem jakby czczeni przez Skandian bogowie pozbawili ten nieprzychylny zakątek wszelkich barw.

Wioślarze, którzy nie musieli już się zmagać z przeciwnym wiatrem i falami, zwolnili tempo. Okręt sunął przez zatokę w stronę kamienistej plaży. Siedzący przy sterze Erak prowadził go pewną ręką, aż wreszcie stępka zaszurała o dno; wilczy okręt znieruchomiał po raz pierwszy od wielu dni.

Will i Evanlyn stali niepewnie na pokładzie, zaskoczeni tym, że kołysanie, do którego zdążyli już przywyknąć, nagle ustało.

Wciągane wiosła zadudniły o pokład. Erak uwiązał drzewce wiosła sterowego grubym rzemieniem, by nie poruszało się wraz z falami. Spojrzał w stronę jeńców.

— Możecie wyjść na brzeg, jeśli macie ochotę — rzucił. Nie musiał ich krępować ani wyznaczać strażników, którzy by ich pilnowali. Średnica Skorghijl w najszerszym miejscu sięgała zaledwie dwóch kilometrów. Poza naturalną przystanią, w której się znaleźli i dzięki której miejsce to stało się schronieniem przed letnimi huraganami, wybrzeże opadało prosto do morza skalnymi urwiskami.

Will i Evanlyn przeszli na dziób okrętu, mijając po drodze żeglarzy zajętych wydobywaniem spod pokładu baryłek z wodą oraz piwem i worków z suchym prowiantem. Will przerzucił ciężar ciała przez nadburcie, zawisł przez chwilę na rękach i opadł na kamienisty brzeg. Jako że okręt siłą rozpędu wysunął się na plażę, było to dość wysoko. Odwrócił się, by pomóc Evanlyn, ale dziewczyna wylądowała już na ziemi obok niego.

Nie byli w stanie postąpić ani kroku dalej.

— O Boże — jęknęła cicho Evanlyn, czując jak stały ląd pod jej nogami chwieje się i kołysze. Straciła równowagę i przyklękła na jedno kolano.

Will miewał się niewiele lepiej. Teraz, gdy skończyło się bezustanne kołysanie, miał wrażenie, że to ziemia faluje pod jego stopami. Oparł się ręką o belki poszycia okrętu, żeby nie upaść.

— Co się dzieje? — spytał. Popatrzył pod nogi, ale ujrzał tylko nieruchome kamyki płaskiej plaży. Zaczęło mu się zbierać na mdłości.

— Uważać tam, na dole! — krzyknął ktoś nad nimi i w tej samej chwili z głuchym łomotem tuż obok nich wylądował wór pełen suszonej wołowiny. Will zatoczył się i podniósł głowę. Napotkał wzrok jednego z marynarzy, który uśmiechał się od ucha do ucha, wyraźnie rozbawiony.

— Kręci się we łbie, co? — zauważył wilk morski nie bez cienia sympatii w głosie. — To minie, za parę godzin wszystko będzie dobrze.

Willowi rzeczywiście potężnie kręciło się w głowie. Evanlyn zdołała jakoś wstać. Wciąż zataczała się, ale przynajmniej nie męczyły jej mdłości, które doskwierały młodemu zwiadowcy. Wzięła go za rękę.

— Chodź — powiedziała. — Przed tamtą chatą jest ława, jak posiedzimy, to może nam przejdzie.

Chwiejąc się jak pijani, dotarli z trudem do drewnianej ławy i stołu przy jednej z chat.

Will opadł na nią ciężko i podparł głowę rękami. Stęknął niewyraźnie, czując kolejną falę mdłości. Evanlyn czuła się ciut lepiej. Poklepała go po ramieniu.

— Skąd to się bierze? — spytała słabym głosem.

— Tak bywa, kiedy spędziło się nieco czasu na pokładzie — wyjaśnił jej Erak, który właśnie do nich podszedł. Uginał się pod ciężarem worka z prowiantem; zrzucił go na ziemię przy drzwiach chaty i odsapnął z ulgą.

— Jakoś tak się dzieje — mówił dalej — że nogi muszą odzwyczaić się od kołysania. Nikt nie wie, dlaczego. Minie kilka godzin i poczujesz się lepiej.

— Nie wierzę, żebym jeszcze kiedyś poczuł się dobrze — jęknął chrapliwie Will.

— Nic ci nie będzie, zobaczysz — zapewnił go Erak.

— Lepiej rozpal ogień — polecił szorstko. Wskazał kciukiem osmalony krąg kamieni znajdujący się kilka metrów od najbliższej chaty. — Poczujesz się lepiej, jak zjesz coś ciepłego.

Na wzmiankę o posiłku Will znów jęknął. Wstał jednak chwiejnie z ławy i wziął od Eraka hubkę oraz krzesiwo. Podeszli z Evanlyn do miejsca przeznaczonego na ognisko. Obok wznosiła się sterta drew wyłowionych z wody przez poprzednich użytkowników tego miejsca. Bierwiona były suche dzięki słońcu i morskiej soli. Niektóre z nich okazały się na tyle cienkie, że dało je się łamać gołymi rękami. Will zaczął ustawiać szczapy w piramidkę pośrodku kamiennego kręgu.

Evanlyn zajęła się zbieraniem garści mchu na podpałkę. Już po paru minutach płonął mały ogieniek, języki płomieni lizały łapczywie większe kawałki drewna, które chłopak i dziewczyna dokładali teraz do ogniska.

— Jak za dawnych, dobrych czasów — stwierdziła półgłosem Evanlyn, lekko się uśmiechając. Na to wspomnienie rozjaśniła się również twarz Willa. Doskonale pamiętał płonący most Morgaratha, płomienie pożerające łapczywie nasączone smołą liny i suche sosnowe belki. Westchnął ciężko. Gdyby trzeba było, zrobiłby to jeszcze raz, bez wahania. Żałował jednak, że wciągnął we wszystko Evanlyn. Gdyby mógł cofnąć czas i zrobić coś, żeby nie pojmali jej razem z nim…

A jednocześnie, choć ubolewał nad tym, co się stało, jej obecność stanowiła jedyną pociechę w beznadziejnej sytuacji i, trochę wbrew sobie, cieszył się, że dziewczyna jest przy nim. Prócz tej przyjaźni nie pozostało mu już nic.

Zawstydził się swych myśli, ale nic nie mogło zmienić faktu, że gdyby nie ona, po prostu nie chciałoby mu się dłużej żyć. Wyciągnął dłoń i dotknął jej ręki. Spojrzała na niego, tym razem to on uśmiechnął się pierwszy.

— Zrobiłabyś to jeszcze raz? — spytał. — Wiesz, mam na myśli most i tak dalej.

Zastanowiła się poważnie krótką chwilę, a potem odpowiedziała:

— Bez wahania. A ty?

Skinął głową. Potem zaś westchnął znów, myśląc o tym, co pozostawili za sobą.

Erak, który przyglądał im się dyskretnie z pewnej odległości, mruknął pod nosem z aprobatą. Każdemu z tych dwojga przyda się przyjaciel — pomyślał. Gdy dotrą do Hallasholm i znajdą się na dworze Ragnaka, czeka ich niełatwe życie. Zostaną sprzedani jako niewolnicy, a to oznaczało ciężką fizyczną pracę, bez wytchnienia i nadziei na uwolnienie. Ktoś, kto haruje od świtu do nocy, dzień po dniu, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem — potrzebuje przyjaznej duszy. Chyba że król Araluenu zapłaci za nich okup.

Trudno byłoby powiedzieć, że Erak tak naprawdę polubił tych dwoje. Jednak zyskali jego szacunek. Skandianie byli wojownikami z krwi i kości, ceniącymi nade wszystko zręczność oraz odwagę okazywaną w bitwie, a z pewnością ani Willowi, ani Evanlyn nie brakowało śmiałości, skoro poważyli się na tak szaleńcze przedsięwzięcie, jak spalenie mostu Morgaratha. Chłopak sprawiał się naprawdę nieźle, kładąc pokotem groźnych war — galów z tego swojego maleńkiego łuku. Erakowi rzadko zdarzało się widywać kogoś, kto strzelałby równie celnie i szybko. Domyślał się, że Will zawdzięczał to swojemu zwiadowczemu wyszkoleniu.

Ale dziewczyna też wykazała się nie lada odwagą, najpierw dopilnowując, by niszczycielski ogień rozpalił się jak należy, a potem, gdy Will padł ogłuszony kamieniem ciśniętym przez jednego ze Skandian, próbowała jeszcze pochwycić łuk i walczyć dalej.

Trudno było nie darzyć ich sympatią. Oboje są jeszcze tak młodzi, a przed nimi niełatwa przyszłość. Postanowił traktować ich dobrze, ale tylko do czasu, kiedy znajdą się już w Hallasholm… Erak otrząsnął się gniewnie z tych rozmyślań, które jego zdaniem stanowiły oznakę słabości.

— Mięczak się ze mnie robi na starość! — mruknął gniewnie pod nosem.

Zauważył, że jeden z wioślarzy próbuje ukradkiem podwędzić kawał wieprzowiny z worka. Zaszedł go cichcem od tyłu i z całej siły kopnął w tylną część ciała, tak że tamten runął jak długi.

— Łapy przy sobie, złodziejskie nasienie! — warknął. Odwrócił się i schylając głowę, wszedł przez niskie odrzwia do wnętrza mrocznej, cuchnącej dymem chaty, by upomnieć się o należną sobie najlepszą porcję.

Загрузка...