Rozdział 12

Było tu tyle oglądania i słuchania, że Horace po prostu nie wiedział, w którą stronę się odwrócić.

Portowe miasto La Rivage tętniło życiem. U nabrzeża kotwiczyło mnóstwo statków, od zwykłych rybackich łodzi, po kupieckie dwumasztowce. Las masztów i lin ciągnął się w dal jak okiem sięgnąć. W uszach dzwoniło mu od wrzasków mew, które walczyły zawzięcie o odpadki ryb, rzucane przez rybaków do zatoki. Wielkie oraz małe statki unosiły się i opadały na falach, ani przez chwilę nie przestając się poruszać. Prócz przenikliwych okrzyków ptactwa port wypełniało skrzypienie i trzeszczenie setek wiklinowych odbojników, chroniących kadłuby statków.

Czuł zapach dymu i smażonych oraz gotowanych potraw, całkiem różnych od prostych dań, jakie przyrządzano na Zamku Redmont. W tych aromatach kryło się coś więcej; coś egzotycznego, kuszącego i obcego.

Cóż — pomyślał — tego należało się spodziewać, przecież po raz pierwszy w swym młodym życiu postawił nogę na obcej ziemi. Owszem, już wcześniej poznał krainę Celtów, ale ta przecież stanowiła tylko część tej samej wyspy, na której położony był Araluen. Tutaj zaś wszystko było inne. Wokół rozlegały się głosy, gniewne lub rozbawione, nawołujące się, kłótliwe albo radosne. Nie pojmował ani słowa, choć mógł domyślać się, że wyrażały złość, zadowolenie, przekomarzanie się czy obelgi.

Stał na nabrzeżu; właśnie opuścili pokład statku kupieckiego, który przewiózł ich przez Wąskie Morze. Dzierżył w dłoni wodze trzech wierzchowców, podczas gdy Halt rozliczał się z szyprem. Statek jako główny ładunek wiózł do Galii całe stosy cuchnących skór wołowych, przeznaczonych do tutejszych garbarni, toteż po czterech dniach spędzonych pośród tego obmierzłego fetoru Horace zastanawiał się, czy będzie jeszcze kiedykolwiek w stanie włożyć na siebie coś wykonanego ze zwierzęcej skóry.

Jakaś dłoń chwyciła go za pas — odwrócił się, zaskoczony.

Zgarbiona i pomarszczona starucha szczerzyła się do niego w uśmiechu, ukazując bezzębne dziąsła i wyciągając w jego kierunku rękę w żebrzącym geście.

Odziana była w łachmany, a na głowie miała chustkę, która być może kiedyś była pstrokata, teraz jednak tak przesiąkła brudem, że trudno by określić jej kolor. Rzekła coś w tutejszym języku, na co on mógł tylko wzruszyć ramionami. Domyślił się, że to żebraczka, ale przecież nie miał ani grosza.

Jej natarczywy uśmiech zniknął i przerodził się we wściekły grymas. Powiedziała coś, a chłopak, nie znając ani słowa w jej języku, zdał sobie sprawę, że nie było to nic miłego. Odwróciła się i pokuśtykała dalej, czyniąc na odchodnym dziwny znak ręką w powietrzu. Horace bezradnie pokręcił głową.

Jego uwagę przykuł głośny śmiech; ujrzał trzy młode dziewczyny, najwyżej o kilka lat od niego starsze, które przyglądały się tej scence. Nie mógł oderwać od nich wzroku. Wszystkie były wyjątkowo ładne, a tak przynajmniej mu się zdawało, przy tym zaś odziane nader skąpo. Jedna z nich nosiła spódnicę, która kończyła się wysoko nad kolanami.

Najwyraźniej rozbawione jego zachwytem, zaczęły dawać mu znaki. Szybko zamknął rozdziawione ze zdumienia usta, na co one roześmiały się jeszcze głośniej. Jedna z nich zawołała coś, czyniąc przyzywający gest. Oczywiście nic nie zrozumiał, zmieszał się okropnie i poczerwieniał na twarzy.

To zaś wprawiło dziewczęta w jeszcze większą wesołość. Przycisnęły dłonie do policzków, dając mu do zrozumienia, że spostrzegły jego zmieszanie, i trajkocząc coś w tym dziwnym języku.

— O, widzę, że już zawierasz nowe znajomości — zauważył Halt, który niepostrzeżenie stanął obok niego. Zwiadowca spoglądał na niego i dziewczyny z lekkim rozbawieniem.

— Znasz tutejszy język? — spytał chłopak. Właściwie nie był tym zaskoczony. Od zawsze przypuszczał, że zwiadowcy dysponują najrozmaitszymi umiejętnościami, a dotychczasowe doświadczenia przekonały go, że tak w istocie było. Jego towarzysz skinął głową.

— Owszem, przynajmniej na tyle, żeby jakoś sobie poradzić — odparł spokojnie, a Horace, tak dyskretnie, jak tylko potrafił, wskazał tamte trzy dziewczyny.

— Co one mówią? — spytał.

Twarz zwiadowcy przybrała kamienny wyraz, który Horace zdążył już dobrze poznać.

— Może lepiej, żebyś nie wiedział — odpowiedział. Horace nie miał pojęcia, o co chodzi, ale nie chciał wyjść na takiego głupca, jakim czuł się w tej chwili.

— Aha. Może i lepiej — zgodził się.

Hak dosiadł Abelarda, toteż i Horace wskoczył lekko na siodło Kickera, swojego wierzchowca. Dziewczęta wyraziły swój entuzjazm hałaśliwymi okrzykami. Poczuł, że znów czerwieni się jak burak. Halt rzucił mu spojrzenie, które po trosze wyrażało politowanie, a po trosze rozbawienie. Ruszył przodem wąską, zatłoczoną uliczką prowadzącą z nabrzeża.

Gdy Horace znalazł się w siodle, odzyskał zwykłą pewność siebie. Tłum spieszących we wszystkie strony cudzoziemców przestał wprawiać go w zakłopotanie. Teraz — wydało mu się — nikt nie zamierzał się z niego naśmiewać, domagać jałmużny lub obrzucać obelgami. Piesi zawsze odnosili się z naturalnym respektem do ludzi zbrojnych i dosiadających wierzchowców — zdążył do tego przywyknąć w Araluenie, jednak tutaj, w Galii, stało się to jakby jeszcze bardziej widoczne. Przechodnie szybciej usuwali się na boki, schodząc z drogi jeźdźcom i podążającemu za nimi jucznemu konikowi.

Przyszło mu do głowy, że być może w Galii panują nieco inne zwyczaje niż w jego ojczyźnie. W Araluenie piesi ustępowali drogi jeźdźcom, powodowani zwykłym rozsądkiem. Tutaj odnosiło się wrażenie, iż powoduje nimi lęk. Już miał spytać o to Halta, gdy ugryzł się w język. Halt wciąż zbywał jego pytania byle czym, pragnąc zapewne utemperować ciekawość chłopaka. Postanowił, że wstrzyma się do czasu, gdy staną gdzieś na południowy posiłek.

Zadowolony z siebie i z tego postanowienia, nawet nie zdał sobie sprawy, że całkiem inna kwestia nie dająca mu spokoju zmusiła go, by niemal machinalnie przywołać uwagę zwiadowcy:

— Halt? — odezwał się nieśmiało. Usłyszał westchnienie jadącego obok niego niskiego, krępego mężczyzny.

— Już myślałem, że złapałeś tu jakąś cudzoziemską chorobę — zauważył Halt. — Od trzech minut nie zadałeś mi żadnego pytania.

Horace od razu pożałował, że otworzył usta, ale brnął dalej:

— No… bo jedna z tych dziewczyn — zwiadowca natychmiast spojrzał na niego bystro — no, tego… miała bardzo krótką spódnicę.

Chwila milczenia.

— I co? — ponaglił go Halt, nie bardzo wiedząc, do czego poprowadzi ta rozmowa. Horace niespokojnie poruszył się w siodle. Wspomnienie tej dziewczyny i jej zgrabnych nóg sprawiło, że jego policzki znów przybrały żywy kolor.

— No… — rzekł niepewnie — chciałem tylko wiedzieć, czy to tutaj normalne.

Halt przyglądał się uważnie poważnemu obliczu młodzieńca. Odkaszlnął kilka razy, nim przemówił:

— Może jest kurierką? — zaproponował odpowiedź. Horace zmarszczył brwi.

— Jak to, kurierką?

— Zwyczajnie. Wiesz chyba, co to kurier, nie? Posłaniec, który przenosi wiadomości — zerknął na Horace’a, by sprawdzić, czy chłopak dał się nabrać. Najwyraźniej Horace nie podejrzewał, że Halt kpi sobie z niego, więc dodał, tonem wyjaśnienia: — Pilne wiadomości.

— Aha. Pilne wiadomości — powtórzył Horace, nie bardzo rozumiejąc, w czym rzecz. Wyraźnie jednak brał jego wyjaśnienia za dobrą monetę. Tak więc Halt ciągnął dalej:

— No właśnie. Jeśli wiadomość jest naprawdę pilna, trzeba biec, żeby ją przekazać, prawda?

Dostrzegł w oczach chłopca błysk zrozumienia. Horace pokiwał głową, jakby zaczynał pojmować.

— Rozumiem. W krótkiej spódnicy łatwiej biegać, czy tak?

— No właśnie, właśnie. Długa spódnica byłaby przeszkodą, przyznasz? Zwłaszcza, kiedy biega się często — znów rzucił Horace’owi krótkie spojrzenie, by sprawdzić, czy chłopak nie zorientował się aby, że Halt kpi sobie z niego w żywe oczy. Jednak twarz młodego rycerza wyrażała tylko szczere zainteresowanie oraz chęć poznania prawdy.

— No tak. Tak — odparł w końcu chłopak, a potem dodał nieco ciszej: — A przy tym to nieźle wygląda.

Halt znów spojrzał na niego bystro, ale Horace chyba był zadowolony z odpowiedzi. Przez chwilę zwiadowca odczuwał drobne — drobniutkie — poczucie winy. Naiwność tego dzieciaka była wprost rozczulająca i doprawdy, zbyt łatwo udało się go wprowadzić w błąd. Jednak następne spojrzenie na poczciwe oblicze rycerskiego czeladnika utwierdziło go w przekonaniu, że Horace ma przed sobą mnóstwo czasu, by poznać nieco mroczniejszą stronę życia. Nic się nie stanie, jeśli ta rozbrajająca niewinność przetrwa nieco dłużej.

Opuścili La Rivage północą bramą. Droga wiodła pośród uprawnych pól. Horace wciąż rozglądał się ciekawie, bo tutejszy krajobraz był całkowicie inny niż w Araluenie. Rosło więcej różnych gatunków drzew, toteż widać było także więcej odcieni zielonego listowia. Uprawiano jakąś roślinę, która była mu nieznana — widział wielkie, szerokie liście na łodygach, których wysokość sięgałaby jego głowy; więdły już, i najwyraźniej pozwalano im wyschnąć, nim zostaną zebrane. W kilku miejscach Horace dostrzegł takie same liście, które suszyły się dalej na drewnianych kratownicach pod wiatami. Ciekaw był, co to może być, ale postanowił nie nadużywać cierpliwości Halta i powstrzymać się z pytaniami.

Dostrzegł też inną różnicę, subtelniejszą. Zresztą nie od razu uświadomił sobie, na czym ona polegała. Otóż odnosiło się wrażenie pewnej nieschludności, zaniedbania — spoglądając na te pola i zgromadzone zbiory. Owszem, niektóre z pól były zaorane, lecz brakowało tak wyraźnej i widocznej troski, jaka rzucała się w oczy, gdy spoglądało się na użytki w jego kraju. Tutejsi rolnicy mniej dbali o swoje pola, a pośród uprawnych roślin widać było więcej chwastów.

— Plagą tej ziemi jest wojna — rzekł cicho Halt.

Horace spojrzał na niego, zdumiony. Rzadko się zdarzało, by mrukliwy zwiadowca z własnej inicjatywy przerywał ciszę.

— Wojna? Kto z kim walczy? — zaciekawił się. Halt podrapał się po brodzie.

— Gallowie. Brak tu silnej królewskiej władzy. Tym krajem rządzą dziesiątki pomniejszych możnowładców, rycerzy, baronów — w gruncie rzeczy lokalnych rozbójników. Napadają na siebie bezustannie i walczą każdy z każdym. Właśnie dlatego pola są tu tak zaniedbane. Pewnie połowa rolników została zmuszona, by zaciągnąć się do armii któregoś z nich.

Horace rozejrzał się po polach ciągnących się wzdłuż drogi. Nie widać było śladów bitwy, tylko brak dbałości.

— Czy to dlatego… ludzie spoglądają tu na nas… z lękiem? — spytał, a Halt kiwnął głową z uznaniem.

— A, zauważyłeś? To dobrze. Będą z ciebie ludzie — kiedyś. Owszem — ciągnął dalej, odpowiadając na pytanie Horace’a — jezdni czy zbrojni w tym kraju raczej budzą lęk niż zaufanie. Zamiast strzec pokoju, najczęściej niosą ze sobą grozę i śmierć.

W Araluenie wieśniacy darzyli żołnierzy szacunkiem, jako obrońców swych pól, swego życia i swoich rodzin przed potencjalnymi napastnikami. Tutaj — uświadomił sobie Horace — ktoś noszący broń kojarzył się raczej z rozbojem.

— W tym kraju panuje zamęt — mówił dalej Halt. — Król Henryk jest słaby i nie dysponuje prawdziwą władzą. Toteż baronowie wiodą ze sobą nieustanne wojny i mordują się wzajemnie. Niewielu z nich dożywa późnej starości… co akurat nie jest wielką stratą, zapewniam.

Gorzej jednak, że cierpi na tym niewinny lud, tylko dlatego, że wchodzi im w drogę. Ten stan rzeczy może oznaczać kłopoty także dla nas, ale będziemy musieli po prostu… A, niech to.

Te ostatnie słowa wypowiedział cicho, ale coś w jego głosie sprawiło, że Horace drgnął nerwowo. Popatrzył w tę samą stronę co zwiadowca.

Zjeżdżali właśnie drogą wiodącą w dół z niewielkiego wzgórza, porośniętą po obu stronach gęstymi zaroślami. U stóp pagórka biegł strumyk przecinający pola, nad którym wybudowano kamienny most. Był to widok malowniczy, poza tym dość zwykły, nawet sielski.

Jednak to nie zarośla, nie mostek i nie strumień skłoniły Halta do wydania cichego okrzyku. Kłopot polegał na tym, że ich drogę przegradzał dosiadający konia rycerz w zbroi.

Загрузка...