Evanlyn pracowała w najwyższym skupieniu. Koniuszek języka przytknęła do górnej wargi, zmarszczyła lekko brwi — starając się przyciąć do odpowiedniego kształtu skrawek miękkiej bydlęcej skóry.
Nie mogła sobie pozwolić na popełnienie błędu. Miała tylko jeden taki kawałek, znalazła go w stajennej przybudówce. Był miękki, cienki i giętki. W przybudówce znalazła też rozmaite inne fragmenty uprzęży, ale wyschnięte i sztywne. Tylko ten jeden, jedyny skrawek nadawał się do tego, co postanowiła zrobić.
Evanlyn sporządzała procę.
Po jakimś czasie zrezygnowała z prób wyuczenia się łucznictwa. Doszła do wniosku, że prędzej oboje umrą z głodu, niż zdoła opanować tę sztukę na tyle, by trafić choćby w ścianę domu. Westchnęła. Wychowano ją na królewnę, a nie na łuczniczkę. Potrafiła więc szyć i haftować, docenić dobre wino lub podjąć szlachetnie urodzonych gości. Potrafiła dyrygować służbą oraz umiała całymi godzinami siedzieć wyprostowana i udawać, że słucha uważnie każdego słowa podczas najnudniejszych dworskich ceremonii.
Wszystkie te umiejętności były bardzo przydatne — swego czasu. Jednak w obecnej sytuacji nie zdawały się na nic. Żałowała, że nie poświęciła choćby paru godzin na naukę podstaw łucznictwa. Choć z niechęcią, musiała przyznać, że sama nie jest w stanie tej umiejętności opanować.
Natomiast proca to całkiem co innego. Gdy była małą dziewczynką, sporządziła, wraz z dwoma kuzynami, proce, a potem włóczyli się po lasach wokół Zamku Araluen, ciskając z nich kamieniami w najrozmaitsze cele.
O ile pamiętała, była w tym całkiem niezła.
Gdy ukończyła dziesiąty rok życia, ku jej niemałej irytacji, ojciec oznajmił, że czas już, by jego córka przestała włóczyć się z chłopakami, a zamiast tego zaczęła zachowywać się jak dama. Skończyły się więc wędrówki po lesie i zabawa procą. Rozpoczęły się hafty i koronki.
Miała jednak nadzieję, że zdoła sobie przypomnieć to i owo z dziecięcych czasów i że gdy trochę poćwiczy, dawne umiejętności powrócą.
Uśmiechnęła się lekko, wspominając stare, dobre czasy na Zamku Araluen. Jakże teraz odległe się wydawały! Ostatnio oddawała się zgoła innym zajęciom. Nauczyła się, jak to jest, gdy trzeba ciągnąć za sobą konia przez śnieg sięgający do pasa, spać na gołej ziemi i kąpać się o wiele rzadziej, niż to przyjęte w eleganckim towarzystwie — oraz, jeśli szczęście dopisze, zabijać, patroszyć i gotować upolowaną przez siebie zwierzynę.
To ostatnie jednak wyłącznie pod warunkiem, że uda jej się zrobić tę przeklętą procę jak należy. Wyciętym kawałkiem skóry owinęła spory okrągły kamień, naciągając go tak, aby utworzyła się miseczka. Powtarzała tę czynność kilkakrotnie, wgniatając kamień w skórę. Od wysiłku zaczęły boleć ją ręce. O ile dobrze pamiętała, w dzieciństwie tę część pracy wykonywali za nią służący.
— Niewielki ze mnie pożytek — westchnęła do siebie.
W gruncie rzeczy była niesprawiedliwa wobec siebie samej. Bo przecież dysponowała niemałym zasobem odwagi, determinacji i lojalności, a także pomysłowości.
Jak na kogoś, kto od dziecka przyzwyczajony został do królewskich warunków, nieźle sobie radziła. Może nie zawsze wpadała na najlepsze rozwiązanie problemu, ale jednak w końcu dawała sobie radę. Nie poddawała się — nigdy. Jej zdecydowanie i umiejętność dostosowywania się do okoliczności świadczyły, że w przyszłości będzie doskonałą władczynią — o ile oczywiście zdoła kiedykolwiek dotrzeć z powrotem do Araluenu.
Usłyszała za sobą jakiś hałas; odwróciła się. Serce jej się ścisnęło, gdy ujrzała, że Will stoi przy niej. W jego oczach widniała pustka, twarz pozbawiona była wyrazu. Przez jedną straszną chwilę sądziła, że będzie domagał się kolejnej dawki zioła i wystraszyła się na dobre. Ostatnią dała mu bowiem dwa tygodnie wcześniej. W woreczku nie zostało już nic. Nie miała więc pojęcia, co się stanie, gdy głód znów go chwyci w swe szpony.
Każdego dnia lękała się, że znów poprosi o zioło, a jednocześnie z każdym dniem rosła jej desperacka nadzieja, że może już więcej tego nie uczyni. Od chwili, gdy zdjął cięciwę z łuku, oczekiwała niecierpliwie jakichś innych oznak świadomości czy pamięci — lecz jak dotąd na próżno.
Wskazał palcem dzban z wodą stojący na ławce. Odetchnęła z ulgą. Nalała mu wody do kubka, a on wziął go i odszedł, wciąż zamknięty w tym odległym koszmarze odurzenia. Nie — pomyślała — nie jest jeszcze uleczony, ale przynajmniej chwila, której tak się bała, nie nadchodziła. Mogła więc dalej mieć nadzieję.
Oczy zaszły jej łzami. Otarła je i wróciła do pracy. Wcześniej z sakwy wycięła dwa długie rzemienie, które przywiązała teraz po obu stronach skórzanego skrawka. Włożyła kamień i na próbę zakręciła procą. Tak, to działo się bardzo dawno temu, lecz uczucie było jakby znajome… Ciężar kamienia był akurat odpowiedni, wgłębienie wyciśnięte w miękkiej skórze wystarczające, by nie wypadł z niego przedwcześnie. Spojrzała na Willa. Siedział skulony pod ścianą, z zamkniętymi oczyma, nieobecny. Wiedziała, że może pozostawać w takiej pozycji całymi godzinami.
— Nie ma co tracić czasu — stwierdziła do siebie, a do Willa zawołała: — Wybieram się na polowanie. Trochę to potrwa.
Nazbierała kamieni i wyruszyła. Poprzednie doświadczenia z łukiem nauczyły ją, że okoliczna zwierzyna omija chatę z daleka — przynajmniej teraz, gdy ktoś w niej mieszkał. Zapewne było to wynikiem jakichś gorzkich doświadczeń z przeszłości, bowiem z pewnością nie jej żałosnych łowieckich wysiłków.
Aby wypróbować swój nowy oręż, umieściła w skórzanej miseczce kamień i zakręciła procą nad głową, aż rozległ się głuchy warkot, a następnie wypuściła pocisk w kierunku pobliskich pni drzew.
Z początku szło jej dość kiepsko — pociski osiągały co prawda odpowiednią prędkość, znacznie gorzej było z celnością. Jednak z czasem dawna wprawa zaczęła powracać. Coraz częściej kamienie trafiały w cel.
Jeszcze lepszy rezultat uzyskiwała, włożywszy do miseczki dwa kamienie i podwajając tym samym prawdopodobieństwo trafienia. W końcu uznała, że jest już gotowa; ruszyła nad strumyk, gdzie widywała króliki przychodzące do wodopoju i wygrzewające się na ciepłych kamieniach.
Szczęście jej sprzyjało. Duży, puszysty królik siedział z zamkniętymi ślepiami, poruszając nozdrzami i uszami, rozkoszując się ciepłem rozgrzanego w słońcu kamienia.
Poczuła dreszcz satysfakcji, gdy włożyła do miseczki procy dwa spore kamienie i zakręciła nią. Wibrujący dźwięk narastał w miarę, jak obracała nią coraz szybciej; oczy królika otworzyły się. Odgłos jednak nie skojarzył mu się z niebezpieczeństwem, więc nie uciekł. Evanlyn zobaczyła, jak otwiera ślepia, ale powstrzymała pokusę, by wystrzelić od razu. Zakręciła procą jeszcze dwu czy trzykrotnie i dopiero wówczas wypuściła jeden jej koniec, a pociski poszybowały w kierunku celu.
Być może miała szczęście początkującego, ale oba kamienie trafiły nieszczęsnego królika z całą siłą impetu nadanego im przez wirującą procę. Większy z nich złamał zwierzakowi tylną łapkę, toteż gdy próbował uciec, miotał się tylko bezsilnie w śniegu. Triumfująca Evanlyn przebiegła przez polankę, pochwyciła stworzenie i ukręciła mu łepek, aby skrócić jego cierpienia.
Świeże mięso będzie mile widzianym dodatkiem do ich jednostajnej diety. Upojona powodzeniem, postanowiła spróbować szczęścia gdzie indziej. Bez wątpienia co dwa króliki, to nie jeden.
Poruszała się ostrożnie, powoli, a miękki śnieg pod nogami tłumił odgłos jej kroków. Gdy zbliżyła się do kolejnej polany, jeszcze zwolniła kroku. Uważała, by odgarniane przez nią gałęzie wracały na swe miejsce, nie wydając żadnego dźwięku.
Najprawdopodobniej właśnie ta ostrożność ocaliła jej życie.
Miała właśnie wyjść spośród drzew, gdy nagle jakimś szóstym zmysłem zorientowała się, że coś jest nie tak. Usłyszała coś — a może instynktownie wyczuła — coś, co nie było tu na swoim miejscu. Cofnęła się w cień, czekając, czy ów odgłos się nie powtórzy. Rzeczywiście, usłyszała go znów i tym razem rozpoznała. Stąpanie końskich kopyt w miękkim śniegu, wciąż jeszcze zaścielającym ziemię.
Poczuła suchość w ustach, serce biło jej jak oszalałe. Evanlyn zamarła w bezruchu, pamiętając nauki Willa na Skorghijl.
Na szczęście gęsto rosnące sosny zapewniały niezłą osłonę, prócz tego mocne poranne słońce rzucało głębokie cienie pomiędzy pniami. Poczuła zimny dreszcz na plecach. Poruszała tylko oczyma, spoglądając na prawo i lewo, próbując coś dostrzec. Po chwili usłyszała wyraźniej parskający oddech konia. Teraz była już pewna, że to nie złudzenie. Nad polaną uniosły się kłęby pary, a po chwili ukazał się koń i dosiadający go jeździec.
Przez krótką chwilę ogarnęła ją bezrozumna radość, bowiem wydało jej się, że ten koń to należący do Willa Wyrwij. Mały, krępy i kudłaty, niewiele większy od kucyka. Na jego widok chciała natychmiast wyjść na słońce, lecz powstrzymała się w porę, gdy spojrzała na jeźdźca.
Ubrany był w futro, na głowie miał płaską futrzaną czapkę, łuk przerzucony przez ramię. Widziała wyraźnie twarz przybysza: ogorzałą skórę i wysokie, wystające kości policzkowe, przez co jego oczy wyglądały jak ukośne szparki. Był niewysoki i krępy, całkiem jak jego wierzchowiec, a coś w postawie tego człowieka zwiastowało niebezpieczeństwo. Odwrócił głowę, spoglądając w prawo, a Evanlyn skorzystała z tego, by cofnąć się dalej w cień. Jeździec ujechał jeszcze kilka kroków, po czym zatrzymał się na środku polany.
Wydawało się, że jego oczy przenikają na wskroś chropawy pień wielkiej sosny, za którą ukryła się teraz Evanlyn. Przez kilka przeraźliwie długich sekund miała wrażenie, że ją dostrzegł. Potem jednak piętą obszytego futrem buta dotknął boku wierzchowca, kierując go w prawo i po chwili zniknął wśród drzew. Jeszcze tylko przez chwilę w mroźnym powietrzu unosiły się kłęby pary.
Przez dobrych parę minut Evanlyn stała bez ruchu, przyciśnięta do pnia, obawiając się, że jeździec może powrócić. Potem, gdy odgłos kopyt umilkł zupełnie, pobiegła przez las do chaty.
Will spał. Budził się powoli, stopniowo docierała do jego umysłu świadomość, że siedzi na twardej drewnianej podłodze. Otworzył oczy i zmarszczył brwi. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Patrzył na wnętrze jakiegoś drewnianego domu, przez nieoszklone małe okienko wpadało do wewnątrz jaskrawe światło słońca, tworząc na podłodze jasną plamę.
Wstał niepewnie, wciąż jeszcze nie mogąc otrząsnąć się ze snu. Zastanowił się przez chwilę, dlaczego spał, siedząc na podłodze, oparty o ścianę. Przecież mógł wybrać sobie wygodniejsze miejsce, bo w pokoju stała prycza i dwa krzesła. Kiedy dźwignął się na nogi, coś upadło ze stukotem — coś, co leżało na jego kolanach. Spojrzał: był to mały myśliwski łuk. Podniósł go, zaciekawiony. Nic specjalnego. Nadaje się do polowania na drobną zwierzynę i prawie do niczego innego — pomyślał machinalnie. A gdzie podział się jego własny łuk? Nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek miał do czynienia z tą tutaj zabawką.
Potem nagle pamięć powróciła. Jego łuk przepadł, odebrali mu go Skandianie przy moście. Wraz z tym wspomnieniem, powróciły też inne: wędrówka przez bagna i mokradła, gdy pojmali go Skandianie, żegluga przez Morze Białych Sztormów. Okręt Eraka… Potem pobyt na Skorghijl; tam przeczekali porę sztormów, a następnie podróż do Hallasholm.
A potem… potem nic.
Nie dawał za wygraną, usilnie starał się przebić przez mrok, który otaczał to, co zdarzyło się potem. Odnaleźć jakieś wspomnienia wydarzeń w skandyjskiej stolicy. Nie odnalazł jednak niczego. Tak jakby we własnym umyśle natknął się na ścianę nie do przebicia.
Nagle ogarnął go lęk. Evanlyn! Co się z nią stało? Pamiętał, jak przez mgłę, że groziło jej jakieś okropne niebezpieczeństwo. Nie wolno dopuścić, by ktokolwiek dowiedział się, kim jest naprawdę. Czy na pewno dotarli do Hallasholm? Tego nie był pewien, a miał wrażenie, że pamiętałby, gdyby tak się stało. Nieważne. Ale gdzie podziała się ta zielonooka dziewczyna o jasnych włosach, która znaczyła dla niego tak wiele? Czyżby zdradził ją mimo woli? Czy Skandianie ją zabili?
Pamiętał teraz: złowieszcze ślubowanie Ragnaka, oberjarla Skandian, który zaprzysiągł krwawą zemstę całemu rodowi Duncana, króla Araluenu. A przecież Evanlyn była w rzeczywistości rodzoną córką władcy, królewną Cassandra. Rozpaczliwie usiłując przeniknąć pustkę swej pamięci, Will uderzył się pięścią w czoło, próbując przypomnieć sobie cokolwiek, próbując odnaleźć w zakamarkach umysłu coś, co by go uspokoiło, co świadczyłoby o tym, że nie zawiódł Evanlyn, że królewna żyje.
Gdy tak zmagał się z przeraźliwą pustką, drzwi otworzyły się i ujrzał ją, otoczoną światłem odbitym od białego śniegu, piękną jak z obrazka i wiedział, że taką ją zawsze będzie pamiętać, choćby żył sto lat, choćby zestarzeli się oboje…
Podszedł, promieniejąc uśmiechem niezmiernej ulgi. Wyciągnął do niej ręce, a ona stała, bez słowa, wpatrując się w niego, jakby był duchem przybyłym z zaświatów.
— Evanlyn! — zawołał. — Dzięki Bogu, że nic ci nie jest!
Nie miał pojęcia, dlaczego łzy popłynęły po jej policzkach.
Przecież nic takiego się nie stało.