Halt stał bez ruchu, niewidoczny na tle pnia potężnego dębu, spoglądając, jak bandyci wybiegają z leśnego gąszczu i otaczają karetę.
Zwiadowca był całkowicie odsłonięty, ale nikt go nie widział. Częściowo dlatego, że rabusie zajęci byli swymi ofiarami — bogatym kupcem i jego małżonką. Ci zaś mieli co innego na głowie niż rozglądać się dookoła, gdy pośrodku polany ich powóz otoczyła zgraja uzbrojonych bandytów.
Pozostawał niezauważony dzięki ochronnym barwom płaszcza i kaptura rzucającego cień na jego twarz, a nade wszystko dlatego, że stał w absolutnym bezruchu. Jak wszyscy zwiadowcy, Halt posiadł sekret wtapiania się w otoczenie i nie sposób było go dostrzec, nawet gdy ktoś patrzył prosto na niego.
„Uwierz, że jesteś niewidzialny, a nikt cię nie zobaczy” — głosiło powiedzenie zwiadowców.
Spomiędzy drzew wyłoniła się barczysta postać w czerni. Oczy Halta zwęziły się na krótką chwilę, a potem zwiadowca westchnął bezgłośnie. Jeszcze jeden fałszywy trop — pomyślał.
Mężczyzna był odrobinę podobny do Foldara, czyli człowieka, którego Halt ścigał od zakończenia wojny z Morgarathem. Foldar był jednym z renegatów, którzy przyłączyli się do Morgaratha, i jego zaufanym zastępcą. Gdy zbuntowany możnowładca padł w boju, a jego armia człekopodobnych, okrutnych wargalów poszła w rozsypkę, on zdołał umknąć.
Jednak Foldar nie był bynajmniej bezrozumną bestią. Przeciwnie, zaliczał się do istot ludzkich szczególnie przebiegłych i wyrachowanych — a przy tym całkowicie i doszczętnie przesiąkniętych złem. Wywodził się z aralueńskiego rodu szlacheckiego i już jako młodzieniec zamordował oboje rodziców, a to z powodu sporu o pewnego wierzchowca. Uciekł przed wymiarem sprawiedliwości w Góry Deszczu i Nocy, gdzie Morgarath rozpoznał w nim bratnią duszę i przyjął do swego grona. Teraz był ostatnim pozostałym przy życiu zausznikiem złowrogiego władcy, toteż pojmanie go i osądzenie stało się najważniejszym zadaniem, jakie król Duncan wyznaczył swym wojskom.
Kłopot polegał jednak na tym, że nagle, jak grzyby po deszczu, zaczęli się pojawiać rozmaitego autoramentu złoczyńcy udający Foldara. Najczęściej byli to zwykli bandyci, tacy jak ten. Posługiwali się wywołującym grozę imieniem i korzystali ze złowrogiej reputacji byłego zausznika Morgaratha. Dzięki temu budzili lęk u swych ofiar i zyskiwali posłuch pośród sobie podobnych. Gdy tylko pojawiał się któryś z nich, Halt i inni zwiadowcy musieli tracić czas na ich tropienie. Czuł, jak z wolna rozpala się w nim gniew na myśl, że musi trwonić siły na wyłapywanie tych uciążliwych, ale w gruncie rzeczy drobnych złodziejaszków. Halt miał bowiem ważniejsze sprawy do załatwienia. Złożył obietnicę i zamierzał jej dotrzymać, tymczasem tacy nędznicy skutecznie mu to uniemożliwiali.
Rzekomy Foldar zatrzymał już karocę. Czarny płaszcz z wysokim kołnierzem przypominał nawet ulubiony strój Foldara. Tyle że prawdziwy Foldar zaliczał się do wyjątkowych elegantów, toteż nosił płaszcz z nieskazitelnie czarnego aksamitu i jedwabiu, tymczasem ten tutaj miał na sobie zwykłe wełniane okrycie, kiepsko ufarbowane i w dodatku pokryte łatami w wielu miejscach. Kołnierz wykonany był z nieudolnie ubarwionej skóry.
Nie lepiej prezentowało się nakrycie głowy należące do herszta, było wymięte i zniszczone, a przyozdabiające je pióro czarnego łabędzia zgięte w połowie; prawdopodobnie usiadł na nim jakiś nieuważny bandyta. Zbójca odezwał się, usiłując naśladować sarkastyczny sposób wysławiania się Foldara, ale zarazem słychać było, że nie zdołał się wyzbyć prostackiego, wiejskiego akcentu i robił błędy gramatyczne.
— Zechciejcie wysiąść z powozu, dobry panie i ty, łaskawa damo — rzekł, składając niezdarny pokłon. I nie lękaj się, szanowna jejmość, bowiem szlachetny Foldar nigdy nie zrobiłby krzywdy takiej ślicznotce — rzekł i wydał z siebie coś, co zapewne miało być śmiechem złowieszczym i pełnym ironii, a zabrzmiało niczym kurze gdakanie.
„Łaskawej damie” daleko było do ślicznotki. Była to jejmość w średnim wieku, otyła i nader pospolita — pomyślał Halt, uśmiechając się ponuro — ale to jeszcze nie powód do takiego traktowania. Kobieta cofnęła się w głąb powozu, krzycząc ze strachu na widok czarnej sylwetki napastnika. „Foldar” podszedł bliżej, teraz już nie bawił się w piękne słówka:
— Jazda, paniusiu, wysiadać! — wrzasnął. — Bo jak nie, utnę twojemu mężulkowi uszy!
Jego prawa dłoń spoczęła na rękojeści długiego puginału przytroczonego do pasa. Niewiasta znów krzyknęła i usiłowała zaszyć się we wnętrzu karocy, a tymczasem jej mąż, nie mniej przerażony i widocznie przywiązany do swych uszu, próbował ją popchnąć w stronę drzwiczek.
— Dosyć tego — uznał Halt. Upewnił się, że nikt nie spogląda w jego stronę, nałożył strzałę na cięciwę, naciągnął łuk i podczas tego samego płynnego ruchu wycelował i wypuścił strzałę.
„Foldar”, który tak naprawdę nazywał się Rupert Gubblestone, poczuł, że coś świsnęło tuż przed jego nosem i w tej samej chwili poczuł potężne szarpnięcie za podniesiony kołnierz płaszcza. Strzała przygwoździła go do ściany karocy. Szarpnął się, stracił równowagę, ale nie upadł, bo za szyję podtrzymał go własny kołnierz, który teraz zaczął go dławić.
Pozostali bandyci odwrócili się w stronę, z której nadleciała strzała, a Halt postąpił krok na bok od drzewa. Jednak zdumionym rabusiom wydało się, że wyszedł z pnia potężnego dębu.
— Jestem królewskim zwiadowcą! — zawołał. — Rzućcie broń.
Było ich dziesięciu, wszyscy uzbrojeni. Jednak ani jednemu z nich nie przyszło do głowy, że mogliby nie posłuchać rozkazu. Noże, miecze i maczugi upadły na ziemię. Przecież dopiero co na własne oczy widzieli jedną z czarodziejskich sztuk zwiadowców: oto złowroga postać pojawiła się znikąd, wyszła z pnia żywego drzewa. Nawet teraz dziwny płaszcz zwiadowcy zlewał się z otoczeniem, tak że trudno było skupić na nim wzrok. Jeśli ktoś przypadkiem nie wierzył w czary, istniał też całkiem namacalny powód, by się poddać — potężny, długi łuk, gotowy już był do oddania kolejnego strzału.
— Wszyscy na ziemię, brzuchami do dołu! Ale już! — jego głos zabrzmiał jak chlaśnięcie biczem.
Rabusie rzucili się, by wykonać rozkaz.
— Nie, ty nie! — Halt wskazał palcem na młodego chłopaka o brudnej twarzy. Właściwie był to dzieciak, nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat. — Ty pozdejmuj im pasy i zwiąż ręce na plecach.
Przerażony chłopak kilka razy skinął skwapliwie głową i pochylił się nad jednym ze swych leżących plackiem na ziemi towarzyszy. Zamarł, słysząc znów głos Halta:
— Tylko porządnie! — zawołał zwiadowca. — Jeżeli zobaczę jeden luźny węzeł… — Halt zawahał się na ułamek sekundy, by dobrać stosowną groźbę — …zamknę cię w pniu tego dębu.
To powinno wystarczyć — pomyślał zwiadowca. Wiedział doskonale, jakie wrażenie wywarł na tych niedouczonych prostakach, pojawiając się niespodziewanie i — na pozór — znikąd. Stosował już tę sztuczkę wiele razy. Widząc, jak nieszczęsny chłopak pobladł ze strachu, zrozumiał, że poskutkowała i tym razem. Mógł więc spokojnie zająć się Gubblestone’em, który szarpał się rozpaczliwie z duszącym go coraz bardziej rzemieniem. Zbójca poczerwieniał na twarzy, a oczy zaczęły wychodzić mu na wierzch.
Wytrzeszczył je jeszcze bardziej, kiedy Halt dobył z pochwy ciężką saksę.
— Spokojnie, spokojnie — rzucił zirytowany zwiadowca.
Szybkim ruchem przeciął rzemień i Gubblestone runął jak długi na ziemię. Nawet nie próbował wstać, by nie znaleźć się w zasięgu lśniącego ostrza. Halt rzucił okiem w stronę pasażerów karocy. Na ich twarzach malowała się ulga i zaskoczenie.
— Myślę, że możecie ruszać w drogę — poinformował ich niedbałym tonem. — Ci głupcy nie będą już was niepokoić.
Kupiec, któremu wstyd było na myśl o tym, jak próbował wypchnąć żonę z powozu, usiłował gadaniną pokryć zmieszanie:
— Zwiadowco, oni zasługują na to, by ich powiesić! Powiesić, dobrze mówię! Wystraszyli moją biedną żonę, a nawet zagrozili mojej osobie!
Halt przyglądał mu się beznamiętnie, czekając, aż skończy.
— Dopuścili się czegoś znacznie gorszego — oznajmił. — Straciłem przez nich czas.
— Odpowiedź brzmi: nie! — rzekł Crowley. — Tak samo teraz, jak i poprzednio.
Cała postać Halta emanowała gniewem, a przywódca zwiadowców doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Crowley wcale nie był zachwycony tym, że takiej właśnie odpowiedzi musiał mu udzielić, ale rozkaz to rozkaz, do niego zaś należało egzekwowanie poleceń dowództwa. Obowiązkiem zaś Halta było stosowanie się do nich i dotyczyło go to w takim samym stopniu, jak każdego innego zwiadowcy.
— Nie jestem wam potrzebny! — wybuchnął Halt. — Tracę tylko czas, tropiąc tych rzekomych Foldarów i włócząc się po całym królestwie, a tymczasem powinienem udać się na poszukiwanie Willa!
— Król stwierdził, że odnalezienie Foldara jest naszym najważniejszym zadaniem — przypomniał mu Crowley. — Prędzej czy później dostaniemy tego prawdziwego.
Halt machnął lekceważąco ręką.
— Ale do tego ma czterdziestu dziewięciu pozostałych zwiadowców! Na litość boską, to chyba dosyć?
— Król potrzebuje wszystkich czterdziestu dziewięciu i ciebie jako pięćdziesiątego. Wierzy ci, polega na tobie. Jesteś z nas najlepszy.
— A mnie się zdaje, że swoją część roboty już wykonałem — odparł spokojnie Halt. Crowley wiedział, z jakim trudem przyszło jego rozmówcy wypowiedzenie tych słów. Zdawał też sobie sprawę, że jedyną możliwą odpowiedzią jest milczenie — choć wiedział też, że nie na wiele się to zda.
— W takim razie udam się do króla — rzekł, zrezygnowany.
Crowley wbił wzrok w blat stołu.
— Król cię nie przyjmie — powiedział bezbarwnym głosem. Spojrzał na Halta i ujrzał w jego oczach bolesne zdumienie.
— Król odmówi? Po tym wszystkim?
Od ponad dwudziestu lat Halt był jednym z najbliższych doradców władcy i miał do niego dostęp o każdej porze dnia i nocy.
— Tak, bo przecież nie gorzej ode mnie zdaje sobie sprawę, czego będziesz od niego żądał. Odmówi audiencji, bo będzie chciał oszczędzić sobie bezpośredniej odmowy twoim prośbom.
W spojrzeniu Halta nie było już urazy, tylko zimna determinacja.
— Cóż, postaram się, by zmienił zdanie — wycedził.