Mówiłem ci, że ten znak uczyni naszą podróż łatwiejszą — rzekł Halt do Horace’a. Siedzieli odprężeni w siodłach, Halt z nogą założoną na łęk, i przyglądali się gallijskiemu rycerzowi, który jeszcze niedawno stał w pełnej zbroi na skrzyżowaniu dróg, a teraz oddalał się, zmaltretowany, człapiąc noga za nogą. Horace rzucił okiem na zielony liść dębu namalowany przez Halta na jego tarczy.
— Wiesz dobrze — odparł z nutą dezaprobaty w głosie — że nie przysługuje mi żaden herb, dopóki nie zostanę oficjalnie pasowany na rycerza.
W dowodzonej przez sir Rodneya Szkole Rycerskiej wpajano Horace’owi nader surowe zasady, wobec czego chłopak miał czasem wrażenie, że Halt odnosi się do owego rycerskiego kodeksu nieco zbyt lekceważąco. Zwiadowca spojrzał na niego z ukosa i uśmiechnął się pod wąsem.
— Jeśli chodzi o ścisłość — zauważył — nie wolno ci także rzucić wyzwania żadnemu z tych rycerzy, ale jakoś nie zauważyłem, żeby to cię powstrzymywało.
Od pierwszego starcia przy moście już kilkakrotnie zatrzymywali ich rycerze — rabusie strzegący rozstajów dróg, mostów czy wąwozów. Młody i muskularny czeladnik rycerski rozprawiał się z nimi wszystkimi bez trudu, niemal od niechcenia. Halt był naprawdę pod wrażeniem zręczności młodzieńca, jego umiejętności i wrodzonego talentu. Herbowi bandyci jeden po drugim wylatywali z siodeł, z początku po kilku celnych ciosach jego miecza, a ostatnio, ponieważ zdobył dobrą, solidną kopię, której wyważenie przypadło mu do gustu, nie musiał go nawet dobywać i pokonywał swoich przeciwników w miażdżącej szarży. Jedno starcie i wylatywali w powietrze, po czym twardo lądowali kilka metrów za swymi galopującymi wierzchowcami. Obaj podróżni zgromadzili w ten sposób spory zapas broni i pancerzy, które transportowali przytroczone do siodeł zdobycznych koni. Halt zamierzał spieniężyć wszystkie te trofea w najbliższym większym mieście.
Pomimo całego podziwu dla umiejętności Horace’a i niemałej satysfakcji, jaką sprawiała mu świadomość, że oto dzięki nim wypadają z gry kolejni rabusie, Halt miał świadomość, że każdy z tych pojedynków oznacza irytującą przeszkodę na drodze i opóźnienie w podróży. Nawet bez tego dotarcie do odległej granicy ze Skandią przed nadejściem zimy stanowiło nie lada wyzwanie. Tymczasem po pierwszych śnieżycach przełęcze stawały się nie do przebycia. Powodowany tą właśnie myślą, gdy zatrzymali się którejś nocy w na poły zrujnowanym, opuszczonym gospodarstwie, przekopał się przez stosy starych, zardzewiałych narzędzi i przegniłych worków, aż znalazł to, czego szukał: pojemnik z zieloną farbą oraz stary zaschnięty pędzel. Posługując się tymi dwoma znaleziskami, namalował na gładkiej tarczy Horace’a Znak zielonego liścia dębu. Rezultat był taki, jakiego oczekiwał. Reputacja sir Horace’a z Zakonu Dębowego Liścia wyprzedziła ich, toteż odtąd najczęściej na ich widok rycerze — rabusie po prostu dawali nogę.
— Nie mogę powiedzieć, żeby jego ucieczka mnie zmartwiła — zauważył Horace, popędzając lekko Kickera, skoro droga przed nimi stała się znów wolna. — Ramię wciąż mi trochę doskwiera.
Jego ostatni przeciwnik odznaczał się zdecydowanie większymi umiejętnościami niż dotychczasowi. Niezrażony widokiem dębowego liścia na tarczy i wyraźnie niewiele sobie robiący ze sławy, jaką chłopak zdążył już zdobyć, ruszył raźno do walki. Pojedynek trwał dobrych kilka minut, a podczas niego uderzenie maczugi, która zsunęła się po krawędzi tarczy, raniło boleśnie górną część ramienia Horace’a.
Szczęściem główna siła ciosu poszła na tarczę, bo w przeciwnym razie Horace miałby najprawdopodobniej złamaną rękę. Skończyło się tylko na bolesnym stłuczeniu, które sprawiało, że chłopak nie mógł poruszać lewym ramieniem z taką swobodą, jakiej by sobie życzył.
W następnej sekundzie klinga miecza Horace’a trafiła w przód hełmu przeciwnika, który runął nieprzytomny na ziemię.
Ku swej uldze od tamtej pory nie musiał już walczyć.
— Tę noc spędzimy w mieście — stwierdził Halt. — Może uda się zdobyć tam nieco ziół, z których będę mógł sporządzić okład na twoje potłuczenia.
Zauważył, że chłopak oszczędza lewe ramię. Choć się nie skarżył, wyraźnie odczuwał w nim ból.
— Z miłą chęcią — oświadczył Horace. — Noc przespana w prawdziwym łóżku będzie przyjemną odmianą po tych wszystkich, które spędziliśmy na gołej ziemi.
Halt parsknął z żartobliwą pogardą.
— Widzę, że Szkoła Rycerska nie jest już tym, czym była kiedyś — odpowiedział. — Ładne rzeczy: stary człowiek, taki jak ja, nie uskarża się, a młody chłopak tęskni do wygodnego łóżeczka i boi się reumatyzmu.
Horace wzruszył ramionami.
— Mów, co chcesz — odparł — a ja i tak nie pogardzę odrobiną wygody.
Prawdę mówiąc, Halt również nie miał nic przeciwko takim luksusom, ale nie zamierzał pozwolić, by Horace się tego domyślił.
— Wobec tego może warto się pospieszyć — zaproponował. — Im prędzej wylądujesz pod ciepłą pierzyną, tym mniejsza obawa, że zacznie cię łupać w stawach.
Spiął Abelarda do żywszego truchtu, a Wyrwij natychmiast się dostosował. Zaskoczony Horace, który prowadził za sobą jeszcze kilka dodatkowych koni, dogonił go dopiero po dłuższej chwili.
Sznur bojowych rumaków obciążonych bronią i zbrojami wzbudził niemałe zainteresowanie w miasteczku, gdy przemierzali jego ulice. Horace znów zwrócił uwagę na ludzi, którzy pospiesznie ustępowali mu z drogi. Nie mógł też nie zauważyć ukradkowych spojrzeń rzucanych na niego, a przy tym więcej niż raz usłyszał słowa „chevalier du chêne” wypowiadane szeptem przez mijanych ludzi. Popatrzył ciekawie na Halta.
— Co oni gadają o jakichś szynach? — spytał.
Halt wskazał znak dębowego liścia na jego tarczy zwisającej u siodła.
— Chêne — wyjaśnił. — To znaczy „dąb”. Mówią o tobie, że to właśnie ty jesteś tym dębowym rycerzem. Jak widzisz, stałeś się sławny.
Horace skrzywił się. Nie był wcale pewien, czy jest tym zachwycony.
— Miejmy nadzieję, że nie wynikną z tego jakieś kłopoty — stwierdził. Halt machnął ręką.
— W takiej małej mieścinie? Mało prawdopodobne. Spodziewam się, że raczej twoja nowo nabyta chwała przyniesie nam same korzyści.
Miasto rzeczywiście nie należało do wielkich, było raczej sporą wioską. Składało się głównie z jednej ulicy, która była na tyle wąska, że z trudem mieścili się na niej dwaj jeźdźcy jadący obok siebie. By zejść jezdnym z drogi, piesi musieli przyciskać się do ścian domostw lub chronić się w bocznych uliczkach i czekać, aż mała karawana objuczonych wierzchowców przejdzie dalej.
Owa główna ulica nie była wybrukowana — ot, zwykła gruntowa droga, która podczas deszczu przekształcała się natychmiast w błotne grzęzawisko. Domostwa były niewielkie, najczęściej parterowe i sprawiały wrażenie, jakby zbudowano je w pomniejszonej skali.
— Rozglądajmy się za jakąś oberżą — rzekł cicho Halt.
Podróż w towarzystwie kogoś sławnego była dla Haka nowym przeżyciem. W Araluenie przyzwyczaił się do podejrzliwych spojrzeń i niekiedy lęku, z jakim odnoszono się do członków Korpusu Zwiadowców. Ich szaro — zielone płaszcze z kapturami znane były wszystkim mieszkańcom królestwa. Tutaj, w Galii, ku swemu zadowoleniu zauważył, że strój zwiadowcy i charakterystyczne uzbrojenie, czyli długi łuk i dwa noże, nie budziły większego zainteresowania.
Sprawa z Horace’em przedstawiała się całkiem odwrotnie. Było rzeczą oczywistą, iż jego sława wyprzedzała wędrowców, toteż ludzie spoglądali nań z takim właśnie zabobonnym niepokojem, do jakiego Halt przyzwyczaił się przed laty. Sytuacja ta jednak jak najbardziej zwiadowcy odpowiadała. W razie jakichś poważnych kłopotów zyskiwali w ten sposób wraz z Horace’em zdecydowaną przewagę — jeśli ewentualny nieprzyjaciel zakładał, że niebezpieczeństwo grozi mu wyłącznie ze strony rosłego młodzieńca odzianego w zbroję.
Mężczyzna o szpakowatej brodzie był tymczasem przeciwnikiem znacznie groźniejszym — tym niebezpieczniejszym, że niepozornym.
— O, tam — odezwał się Horace, wyrywając Haka z zamyślenia. Spojrzał w ślad za wskazującym palcem chłopaka i ujrzał budynek nieco większy od pozostałych, a przy tym piętrowy; górna jego część zwisała niebezpiecznie nad ulicą, podparta dość niepewnie wyglądającymi krzywymi dębowymi belkami. Odrapany szyld kołysał się lekko na wietrze, a przedstawiał raczej nieudolnie odmalowany kielich z winem oraz talerz pełen jadła.
— Tylko nie przywiązuj się zbytnio do myśli o wygodnym łożu na tę noc — Halt ostrzegł Horace’a. — Kto wie, czy wygodniej nie byłoby nam w lesie.
Powstrzymał się litościwie od stwierdzenia, iż z pewnością byłoby tam czyściej.
Jednak nieoczekiwanie gospoda okazała się całkiem schludna. Była co prawda ciasna, a ściany miała niezbyt proste, sufit niski i nierówny, schody pochylały się na bok… ale gdy znaleźli się w pokoju na górze, stwierdzili, że jest tam czysto i przytulnie, a spore oszklone okno otwarto, by wpuścić do środka rześkie popołudniowe powietrze. Z oddali dochodziła woń świeżo zaoranych pól; przez okno widać było gąszcz stromych dachów.
Oberżysta i jego żona, oboje w średnim wieku, odnieśli się do gości życzliwie a nawet przyjaźnie — zwłaszcza gdy ujrzeli piętrzące się na końskich grzbietach bogactwa. Stwierdzili więc, że młody rycerz z pewnością jest człowiekiem zamożnym. Zamożnym, a ponadto posiadającym niebagatelną pozycję. Właściciele oberży wywnioskowali to po tym, jak Horace zdawał się w przyziemnych sprawach na swego służącego, tego mruka w szarym płaszczu z kapturem. Oberżysta hołdował przekonaniu, wedle którego prawdziwemu wielmoży nie wypada zajmować się rzeczami tak błahymi, jak cena, którą zapłaci za wynajmowany pokój.
Kiedy Halt stwierdził, że w miasteczku nie ma targowiska, gdzie mogliby zamienić na gotówkę swe rycerskie łupy, pozwolił stajennemu zająć się zdobycznymi końmi. Rzecz jasna, nie dotyczyło to Abelarda i Wyrwija, którymi zajął się osobiście, a ku swemu uznaniu stwierdził, że również Horace sam zadbał o potrzeby Kickera.
Oporządziwszy wierzchowce, obaj towarzysze powrócili do swego pokoju. Kolacja miała być gotowa za godzinę lub dwie, a przynajmniej tak zapewniała ich żona gospodarza.
— Wykorzystamy ten czas, żeby przyjrzeć się twojemu ramieniu — rzekł Halt do Horace’a.
Młodzieniec z ulgą opadł na łoże i odetchnął głęboko. Wbrew pesymistycznym oczekiwaniom Halta posłanie okazało się miękkie, wygodne, wyścielone grubymi, czystymi kocami i białym, wykrochmalonym prześcieradłem. Na znak dany przez Halta chłopak wstał i ściągnął przez głowę kolczugę wraz z tuniką, stękając cicho, kiedy musiał przy tym unieść lewą rękę do góry.
Stłuczenie widoczne było na całej górnej części ramienia w postaci mozaiki sinych i granatowych plam otoczonych obwódką w paskudnie żółtawym kolorze. Halt próbował zorientować się, czy jakaś kość nie jest złamana.
— Au! — syknął Horace, gdy palce zwiadowcy obmacywały potłuczone miejsce.
— Boli? — spytał Halt, a Horace rzucił mu oburzone spojrzenie.
— Jasne, że boli — warknął. — Dlatego właśnie powiedziałem „au!”
— Hm — mruknął w zamyśleniu Halt i wziąwszy go za rękę, zaczął podnosić ją i opuszczać oraz obracać w różne strony, podczas gdy Horace zaciskał z zęby. Wreszcie nie wytrzymał, cofnął się o krok i wyrwał rękę z uchwytu Halta.
— Naprawdę myślisz, że to cokolwiek da? — spytał poirytowanym tonem. — Czy też po prostu bawi cię sprawianie mi bólu?
— Próbuję ci pomóc — zapewnił Halt i wyciągnął rękę w jego stronę, ale Horace znów się cofnął.
— Nie dotykaj mnie — powiedział. — Tylko macasz i ugniatasz. Wątpię, żeby od tego zrobiło mi się lepiej.
— Próbuję tylko upewnić się, że nie ma żadnego złamania — wyjaśnił Halt.
Horace jednak potrząsnął głową.
— Nic nie jest złamane. To potłuczenie, nic więcej.
Halt już miał się odezwać, by dalej przekonywać Horace’a, że jednak wie, co robi, kiedy nagle i niespodziewanie sprawy wymknęły mu się z rąk.
Rozległo się szybkie stukanie do drzwi, które w tej samej chwili rozwarły się na oścież i do pokoju wtoczyła się pulchna małżonka oberżysty z naręczem świeżych poduszek. Uśmiechnęła się do obu gości promiennie, lecz potem spojrzenie jej spoczęło na ramieniu Horace’a i uśmiech zniknął, zastąpiony wyrazem matczynej troski.
Popłynął potok gallijskich słów, których żaden z nich nie zrozumiał, przy czym niewiasta podeszła czym prędzej do Horace’a, rzucając poduszki na łóżko. Spoglądał na nią podejrzliwie, gdy sięgnęła ręką do jego stłuczonego ramienia. Znieruchomiała i popatrzyła mu poważnie w oczy, sznurując usta. Coś sprawiło, że zaufał jej i pozwolił dokonać oględzin.
Uczyniła to delikatnie, ledwo muskając go opuszkami palców. Horace, poddając się jej badaniu, popatrzył znacząco na Halta. Zwiadowca odpowiedział mu gniewną miną, siadł i z boku obserwował, co też kobieta będzie robić z ramieniem młodego rycerza. Po chwili Gallijka odstąpiła, wzięła Horace’a za rękę i dała mu znać, by usiadł na krawędzi łóżka. Potem odezwała się, wskazując na posiniaczone ramię:
— Nic złamane — orzekła, nie całkiem pewna, czy użyła właściwego słowa. Halt skinął głową.
— Też mi się tak zdawało — stwierdził, a Horace parsknął pogardliwie. Niewiasta kontynuowała przemowę, z trudem dobierając słowa. Mówiąc oględnie, jej znajomość języka aralueńskiego była dość skromna.
— Stłuczone — powiedziała. — Trzeba… — zawahała się, szukając właściwego słowa, nim je znalazła: — Zioła… — wykonała gest naśladujący rozcieranie ziół dłońmi. — Zioła pomieszać, pokruszyć… tu przyłożyć — dotknęła palcem ramienia chorego. Halt przytaknął ruchem głowy.
— Doskonale. Proszę się nim zająć — zerknął na Horace’a. — Mamy szczęście, ona chyba dobrze się na tym zna.
— Chcesz powiedzieć, że to ja mam szczęście — odparł urażonym tonem Horace. — Gdybym był zdany na twoją troskę, pewnie nie miałbym już ręki.
Gospodyni, wyczuwając ton głosu, lecz nie rozumiejąc słów, zaczęła go pospiesznie uspokajać, wydając śpiewne odgłosy i z niesłychaną delikatnością gładząc po stłuczonym ramieniu.
— Dwa dni… trzy… nie ma boleć. Będzie dobrze — zapewniła go. Uśmiechnął się w odpowiedzi.
— Dziękuje pani, madame — rzekł tonem, jaki wyobrażał sobie za odpowiedni dla wytwornego młodego rycerza. — Na zawsze pozostanę pani dłużnikiem.
Pokazała mu na migi, że pójdzie teraz po swe zapasy ziół i medykamentów. Horace wstał i wykonał nieudolny dworski ukłon, gdy wychodziła z pokoju.
— Horace — jęknął Halt, wznosząc oczy ku niebu.