Rozdział 10

Droga zbliżała się do morskiego brzegu, a do niej po obu stronach podchodził coraz bliżej z każdą przebytą milą las; wreszcie żyzne ziemie i uprawne pola skończyły się całkiem; odtąd gościniec wiódł na przemian przez puszczę i nieużytki.

Była to okolica, w której bandyci z łatwością mogli wpaść na podróżnych. Gęste drzewa w pobliżu drogi stwarzały doskonałe warunki do zasadzki. Halt jednak był w tak posępnym nastroju, że wręcz ucieszyłby się, gdyby jacyś pechowi zbójnicy zechcieli podjąć próbę pozbawienia go nielicznych dóbr, jakie miał w swym posiadaniu.

Ciężka saksa i lekki nóż do rzucania, ukryte pod płaszczem, znajdowały się w zasięgu ręki, podobnie jak długi łuk oparty o łęk siodła — z założoną cięciwą, zgodnie z przyjętym przez zwiadowców zwyczajem. Spod płaszcza wyglądały pierzaste bełty strzał; było ich dwa tuziny, a w razie jakiegoś zagrożenia trzeba było zaledwie ułamka sekundy, by śmiercionośne pociski zaczęły ze świstem przecinać powietrze. Powiadano, że każdy zwiadowca nosi w kołczanie życie dwudziestu czterech ludzi, co stanowiło wyraz swoistego uznania dla ich nieomylnej, nieludzkiej wprost celności przy strzelaniu z łuku.

Oprócz broni i własnego wyczulonego instynktu Halt dysponował też nad potencjalnym napastnikiem przewagą innego rodzaju. Oba konie — Wyrwij i Abelard — zostały wyszkolone w ten sposób, by niepostrzeżenie dawać znak jeźdźcowi, gdy wyczują czyjąś obecność. I oto właśnie Abelard zastrzygł kilkakrotnie uszami, po czym i on, i Wyrwij potrząsały łbami, cicho przy tym parskając.

Halt wyciągnął rękę i leciutko poklepał swojego wierzchowca po grzbiecie.

— Dobre koniki — rzekł półgłosem.

Każdy niewtajemniczony obserwator uznałby, że jeździec po prostu uspokaja zwierzęta, w czym nie było zgoła nic niezwykłego. Tymczasem, wyostrzone zmysły zwiadowcy rejestrowały każdy szczegół otoczenia. On sam pozostawał zaś w stanie najwyższej gotowości. Wypowiedział niemal bezgłośnie jeszcze jedno słowo:

— Gdzie?

Abelard przekrzywił nieznacznie głowę w lewą stronę, wskazując w ten sposób kępę drzew rosnących bliżej drogi niż pozostałe, około pięćdziesięciu metrów przed nimi. Halt odwrócił się niedbale za siebie i spostrzegł, że Wyrwij kłusujący lekko za nim, spogląda w tym samym kierunku. Nie ulegało wątpliwości: oba koniki wyczuły czyjąś obecność pośród drzew. Halt przemówił znowu:

— Dobrze.

Wiedząc, że ich ostrzeżenie zostało odebrane i potraktowane z należytą powagą, oba konie z powrotem skierowały łby przed siebie. Tak oto, dzięki doskonałemu porozumieniu człowieka ze zwierzęciem, zwiadowcy, prócz własnych niezwykłych umiejętności, byli w stanie wykorzystać w starciu z nieprzyjacielem czuły węch swoich wierzchowców.

Udając, że wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego, że ktoś kryje się pośród drzew, Halt jechał dalej. Uśmiechnął się do siebie na myśl, że konie były jedynie w stanie powiadomić go o tym, że ktoś tam jest, ale nie potrafiły przewidzieć intencji tej osoby ani odróżnić wroga od przyjaciela. To by dopiero były nadnaturalne zdolności…

Od drzew dzieliło go tylko czterdzieści metrów; rosło ich tam kilka, otoczone były gęstymi krzakami. Wprost idealna kryjówka dla kogoś, kto chciałby przygotować zasadzkę. Ale z drugiej strony — rozumował Halt — ktoś mógł po prostu skryć się tam przed mżawką padającą już od z górą dziesięciu godzin. Halt spoglądał bystro spod kaptura. Teraz, gdy zbliżyli się do potencjalnego napastnika, Abelard wydał z siebie coś w rodzaju głębokiego pomruku. Był to odgłos właściwie niesłyszalny, raczej gardłowa wibracja, którą zwiadowca bardziej wyczuł niż usłyszał. Halt lekko ucisnął kolanem bok wierzchowca.

— Wiem — szepnął; zdawał sobie sprawę, że cień kaptura skrywa poruszenie jego ust.

Wreszcie uznał, że jest już dość blisko. Łuk dawał mu przewagę tylko dopóty, dopóki pozostawał w odpowiedniej odległości. Leciutko pociągnął za wodze, Abelard zatrzymał się, Wyrwij postąpił jeszcze krok i również stanął.

Wprawnym, płynnym ruchem Halt wydobył z kołczana strzałę i założył ją na cięciwę. Łuku nie naciągnął, bo dziesięciolecia nieustannych wytrwałych ćwiczeń sprawiły, iż był w stanie tego dokonać oraz wycelować i wystrzelić w mgnieniu oka.

— Pokaż się, chcę cię zobaczyć — zawołał donośnym głosem. Po chwili z krzaków wyłonił się jeździec — mocno zbudowany, rosły. Zatrzymał konia na skraju drogi.

Wojownik — stwierdził Halt, spostrzegając matowy połysk kolczugi. Miał też na sobie płaszcz z kapturem, chroniący go przed deszczem. Zwykła stożkowata misiurka zwisała u jego siodła, na ramię miał zarzuconą okrągłą tarczę bez herbu. Halt nie dostrzegł miecza ani żadnej innej broni, ale, logicznie rzecz biorąc, takowa powinna znajdować się po lewej stronie jeźdźca, czyli po tej, której nie widział. Niewątpliwie jednak można było założyć, iż jakowymś orężem tamten dysponuje. Byłoby rzeczą dość niezwykłą, gdyby ktoś noszący zbroję i tarczę nie miał też i miecza.

Wszelako jednak sylwetka wydała mu się znajoma. Jeszcze chwila i Halt rozpoznał jeźdźca. Wsunął z powrotem strzałę do kołczanu i ruszył do przodu.

— Co tu robisz? — spytał, wiedząc już niemal na pewno, jaką usłyszy odpowiedź.

— Jadę z tobą — oznajmił Horace, potwierdzając przypuszczenia Halta. — Chcesz znaleźć Willa, a ja zamierzam wybrać się z tobą.

— Rozumiem — rzekł Halt, ściągając wodze, gdy znalazł się obok młodzieńca.

Horace był wysokim chłopakiem, a przy tym jego bojowy rumak mierzył w kłębie kilka piędzi więcej niż Abelard. Zwiadowca musiał tedy zadrzeć głowę do góry, by popatrzeć na twarz młodego wojownika. Dostrzegł w niej spokojną determinację, wyraz powziętego postanowienia.

— A jak myślisz, co powie twój mistrz sztuk walki, gdy się o tym dowie? — spytał.

— Sir Rodney? — Horace wzruszył ramionami. — Już o tym wie. Powiedziałem mu.

Halt przekrzywił głowę, nieco zaskoczony. Przypuszczał bowiem dotąd, że Horace po prostu uciekł, by do niego dołączyć. Jednak rycerski czeladnik był młodzieńcem prostolinijnym, szczerym i nieskłonnym do działania w ukryciu czy do podstępów. Potajemna ucieczka po prostu nie leżała w charakterze Horace’a.

— I cóż rzekł na tę wiekopomną wieść?

Horace zmarszczył brwi, wyraźnie nie zrozumiał.

— Słucham? — spytał niepewnie, na co Halt westchnął.

— Co powiedział, kiedy go o tym powiadomiłeś? Jak go znam, to pewnie dał ci w ucho? — Rodney nie słynął bynajmniej z wyrozumiałości wobec niezdyscyplinowanych uczniów swej szkoły. Przeciwnie, cechowała go porywczość, która nieraz dawała się kadetom we znaki.

— Nie — odparł bezbarwnym głosem Horace. — Poprosił, żebym przekazał ci wiadomość.

Halt potrząsnął głową z niedowierzaniem.

— A jaka to wiadomość? — spytał; zauważył, że Horace poruszył się niespokojnie w siodle, wyraźnie czując się nieswojo wobec mrukliwego zwiadowcy.

— Kazał życzyć ci powodzenia — odparł po chwili. — I jeszcze, że przybywam za jego zgodą, ale żebym nikomu o tym nie rozpowiadał.

— Rzecz jasna — powtórzył Halt, nie dając po sobie poznać, jak zaskoczył go ten nieoczekiwany gest ze strony Sir. Rodneya. — Trudno się spodziewać, by wyraził oficjalną zgodę na twoją ucieczkę w towarzystwie przestępcy skazanego na banicję, nieprawdaż?

Horace zastanowił się nad tym i skinął głową.

— Pewnie nie — odezwał się. — A więc pozwolisz, żebym z tobą pojechał?

Halt żachnął się.

— Oczywiście, że nie — oświadczył. — Nie mam czasu, żeby się tobą opiekować.

Słysząc lekceważący ton Halta, chłopak poczerwieniał z gniewu.

— Sir Rodney powiedział też, że przyda się dobry miecz, by chronić cię podczas twych wędrówek.

— Tak właśnie brzmiały jego słowa? — spytał Halt, spoglądając uważnie na młodzieńca.

Horace potrząsnął głową.

— No… niezupełnie.

— W takim razie powtórz mi je dokładnie — zażądał. Horace wziął głęboki wdech.

— No… powiedział: „przyda ci się dobry miecz do obrony.”

Halt skrył uśmiech.

— Do czyjej obrony? Masz nim bronić mnie czy raczej własnego tyłka?

Horace zaczerwienił się jak burak i nic nie odpowiedział. Jednak milczenie było w tym wypadku najlepszą repliką. Halt przyglądał mu się uważnie. Nie lekceważył bynajmniej słów Rodneya i zdawał też sobie sprawę, że chłopakowi nie brak odwagi. Dowiódł tego na równinie Uthal, gdy wyzwał na pojedynek samego Morgaratha.

Mogło się jednak zdarzyć, iż za sprawą tamtego zwycięstwa stał się zarozumiały i zbytnio zadufany w sobie — innymi słowy, że sława i pochwały zawróciły mu w głowie. Gdyby tak się stało, natychmiast odpowiedziałby na sarkastyczną uwagę Halta. Jednak tego nie uczynił i takie zachowanie mówiło niemało o charakterze chłopaka. Jak te dzieciaki się zmieniają — pomyślał Halt. Pamiętał, że przed wstąpieniem do szkoły, Horace zachowywał się niekiedy jak tępy osiłek i dokuczał słabszym. Jednak od tego czasu najwyraźniej dojrzał, a i dyscyplina Szkoły Rycerskiej uczyniła swoje. Ciekawa przemiana…

Zastanowił się raz jeszcze. Prawdę powiedziawszy, miło by było mieć towarzystwo podczas tej wyprawy. Odmówił Gilanowi, bo wiedział, że jego dawny uczeń potrzebny jest w Araluenie. Tymczasem sprawa z Horace’em przedstawiała się zgoła inaczej. Otrzymał pozwolenie na tę wyprawę od swego dowódcy — nieoficjalne, ale pozwolenie. Ten dzieciuch potrafił posługiwać się mieczem jak mało kto. Był przy tym lojalny i można było na niego liczyć.

No i — Halt musiał się do tego przyznać przed samym sobą — odkąd Will znalazł się w niewoli, brakowało mu obecności kogoś młodego. Brakowało mu młodzieńczego entuzjazmu i zapału… I wstyd powiedzieć, ale brakowało mu nawet tych nigdy niekończących się pytań, które stanowiły, tak czasem irytujący, przywilej młodości.

Uświadomił sobie, że Horace spogląda na niego z niepokojem. Czekał na decyzję, bo jak dotąd otrzymał w odpowiedzi tylko zjadliwą uwagę Halta na temat tego, czyj mianowicie tyłek ma być chroniony. Westchnął ciężko i nieco przesadnie zmarszczył brwi.

— Pewnie będziesz dniem i nocą zasypywał mnie pytaniami, co?

Na dźwięk napastliwego tonu jego głosu Horace skulił się nieco, ale w następnej chwili pojął znaczenie wypowiedzianych słów. Twarz chłopaka rozjaśniła się.

— To znaczy, że mogę jechać? — spytał; w podnieceniu jego głos zabrzmiał piskliwiej, niżby wypadało tak dzielnemu wojownikowi. Halt pochylił się, by poprawić rzemień u przytroczonej do siodła sakwy, który wcale nie wymagał poprawienia. Nie chciał, by akurat teraz chłopak dojrzał uśmiech, jaki pojawił się na jego twarzy.

— Chyba muszę się zgodzić — rzekł z udawaną niechęcią. — Przecież nie możesz wrócić do sir Rodneya, skoro już i tak uciekłeś, no nie?

— On przecież… to znaczy… Dziękuję ci, Halt! Nie pożałujesz, obiecuję! Dawno sobie obiecałem, że pomogę ci znaleźć Willa i go uratować.

Chłopak perorował dalej, zachwycony tym, że Halt pozwolił mu wziąć udział w wyprawie. Zwiadowca tymczasem ścisnął lekko Abelarda kolanami i ruszył do przodu, a Wyrwij podążył za nim. Horace spiął swojego wierzchowca, by zrównać się z Haltem, wciąż dając upust swej radości i wdzięczności.

— Wiedziałem, że wyruszysz na jego poszukiwanie. Od razu zgadłem, że specjalnie obraziłeś króla Duncana. Nikt w całym Redmont nie mógł uwierzyć, kiedy rozeszła się wieść o tym, co zrobiłeś, ale ja od razu pojąłem, że to po to, żeby móc wyruszyć i odbić Willa, i żeby …

— Dosyć tego! — Halt uniósł dłoń, by przerwać ten potok słów, a Horace umilkł wpół zdania, chyląc głowę.

— Tak. Jasne. Przepraszam. Już ani słowa — obiecał.

— Byłbym wdzięczny… — skinął głową Halt.

Uciszony Horace jechał w milczeniu obok swego nowego mistrza. Zmierzali w kierunku wschodniego wybrzeża. Przebyli co najmniej sto metrów, nim ciekawość znów wzięła górę:

— Gdzie znajdziemy jakiś statek? — spytał. — Czy popłyniemy prosto do Skandii? Czy o tej porze roku można tam dopłynąć?

Halt odwrócił się, by zgromić młodzieńca spojrzeniem.

— No pięknie, już się zaczyna — mruknął zrzędliwie.

Jednak w głębi duszy poczuł się znacznie raźniej. Mało tego: tak lekko na sercu nie było mu już od długich tygodni.

Загрузка...