Kucyk przywiązany u skraju drogi do młodego świerczka, odwrócony zadem w kierunku, z którego dął lodowaty wiatr, naganiający śnieżne chmury nad położone niżej Hallasholm. Evanlyn odwiązała sznur, a potulny zwierzak ruszył posłusznie za nią. Nad ich głowami wicher świstał pośród szczytów drzew i wprawiał w kołysanie pokryte śniegiem gałęzie.
Will stąpał za nią, potykając się co rusz w sięgającym po kostki śniegu pokrywającym drogę. Niełatwa była to wędrówka dla Evanlyn, lecz jeszcze trudniejsza dla chłopca, wyniszczonego całymi tygodniami morderczej pracy w ciągłym chłodzie, niedożywionego i osłabionego działaniem narkotyku. Wiedziała, że wkrótce będzie musiała się zatrzymać i wydobyć ciepłe odzienie z sakw przytroczonych do siodła konika. Pewnie będzie też trzeba skłonić jakoś Willa, by wsiadł na grzbiet kucyka — o ile mają dokądkolwiek dotrzeć przed świtem. Jednak tymczasem nie chciała zwlekać ani przez chwilę. Teraz bowiem chodziło o to, żeby szybko znaleźć się jak najdalej od skandyjskiej osady.
Droga wiła się pośród drzew. Evanlyn pochyliła się, by stawić mniejszy opór wiatrowi; jedną ręką prowadziła kucyka, a drugą ściskała lodowatą dłoń Willa idącego za nią. Brnęli razem, ślizgając się i potykając o korzenie drzew ukryte w śniegu.
Mniej więcej po godzinie wędrówki poczuła na twarzy pierwsze płatki białego puchu. Potem rozpadało się na dobre, mocno i gęsto. Zatrzymała się przez chwilę i spojrzała za siebie; ich ślady już się zacierały, przykrywane świeżą warstwą bieli. Erak przewidział śnieg tej nocy — pomyślała. — To dlatego zwlekał tak długo; chciał, żeby znikły wszelkie ślady ich ucieczki. Po raz pierwszy, odkąd przekroczyła bramę dworu Ragnaka, poczuła w sercu nadzieję. Kto wie, może jednak mimo wszystko los się jeszcze do nich uśmiechnie.
Stąpający za nią Will potknął się i wydając jakiś niezrozumiały pomruk, upadł na kolana w śnieg. Gdy pochyliła się nad nim, ujrzała, że chłopak trzęsie się na całym ciele, posiniały od zimna, kompletnie wycieńczony. Rzuciła się do torby zarzuconej na koński grzbiet i zaczęła gorączkowo przeglądać jej zawartość.
Znalazła tam między innymi gruby serdak z owczej skóry; zarzuciła go chłopcu na ramiona, potem pomogła mu przełożyć ręce przez przeznaczone do tego celu wycięcia. Gdy to czyniła, spoglądał na nią tępo. Jak otumanione, zastraszone zwierzę godził się w milczeniu na wszystko, co mu się przydarzało. Wiedziała, że mogłaby go uderzyć, a on nawet nie próbowałby się zasłonić. Przykro było na niego patrzeć, jeśli pamiętało się go z nie tak przecież dawno minionych czasów. Erak twierdził, że chłopak przyjdzie do siebie — gdy zamieszkają odcięci od świata i ludzi w górskim szałasie, będzie miał szansę wyleczyć się z nałogu i przerwać błędne koło uzależnienia. Mogła tylko mieć nadzieję, że skandyjski jarl się nie mylił i że Will pozostanie przy życiu, nawet gdy skończy się zapas ziela cieplaka.
Pchnęła niestawiającego oporu chłopaka w stronę kucyka i kazała mu go dosiąść. Will wahał się przez chwilę, jakby nie rozumiejąc, a potem niezdarnie wspiął się na siodło. Zachwiał się w nim, gdy ruszyli naprzód leśną ścieżką prowadzącą w góry.
Wokół nich wirowały coraz gęściej opadające na ziemię śnieżne płatki.
Erak przyglądał się obu postaciom, gdy znikły pośród drzew, skręciwszy we wskazaną przez niego drogę. Skoro przekonał się już, że obrali właściwy szlak, wyszedł w ślad za nimi poza obręb palisady, nie skręcił jednak, lecz poszedł dalej prosto ku zatoce i przystani.
O tej porze roku wokół dworu Ragnaka nie wystawiano straży. Nie było takiej potrzeby, bowiem najlepszą musiał zachować w przystani, tam bowiem wojowie pełnili wartę, przede wszystkim czuwając nad bezpieczeństwem przycumowanych okrętów — nagły szkwał mógłby je zniszczyć, wyrzucając na brzeg, tak więc kilku ludzi zawsze czuwało nad zatoką, by móc w razie czego zaalarmować śpiących członków załogi.
Stanowczo nie życzył sobie, aby któryś go zauważył. Gdy więc tylko było to możliwe, krył się w cieniu.
Jego własny okręt, „Wilczy wicher”, zacumowany był tuż przy nabrzeżu. Skradał się właśnie do niego, wiedząc, że nikogo z załogi nie ma na pokładzie — po południu odesłał ich na kwatery. Jako cieszący się sławą nieomylności przepowiadacz pogody, mógł ich zapewnić — zgodnie zresztą z prawdą — że tej nocy nie grożą gwałtowne porywy wiatru. Wychylił się za burtę od strony morza, gdzie wcześniej uwiązał małą łódź. Spoglądał przez chwilę, aby sprawdzić, jak zachowują się stojące na kotwicy okręty: właśnie zaczął się odpływ. Zaplanował wszystko tak, żeby zjawić się tu o tej właśnie porze. Zlazł zręcznie do łódki, wymacał szpunt w jej dnie i wyciągnął go. Lodowata woda opryskała mu ręce. Gdy łódź była już do połowy pełna, zatknął szpunt z powrotem i wciągnął się na pokład okrętu. Dobywszy noża, przeciął linę, którą uwiązana była łódka.
Po chwili łódź, mocno już zanurzona, zaczęła się oddalać; najpierw powoli, potem coraz prędzej wraz z falą odpływu. W dulce zostawił jedno wiosło. Chodziło mu o to, że gdyby w ciągu najbliższych dni łódkę odnaleziono, to ujrzawszy, że pełna jest wody i stwierdziwszy brak jednego z wioseł, ścigający dojdą do wniosku, iż uciekinierzy zginęli na morzu.
Łódź odpływała coraz dalej i dalej, aż wreszcie znikła mu z oczu pośród większych jednostek stojących na kotwicy. Zadowolony z siebie Erak, w poczuciu, że zrobił, co tylko było można, powrócił chyłkiem do swej kwatery. Po drodze z zadowoleniem stwierdził, że gruba warstwa śniegu całkiem już zatarła uczynione przezeń poprzednio ślady. Nad ranem nie będzie ani znaku, że ktoś tędy szedł. Zaginiona łódź i przecięta lina będą jedyną wskazówką pozwalającą domyślać się trasy ucieczki obranej przez zbiegów.
Droga stawała się bardziej stroma, więc coraz trudniej było nią iść. Evanlyn z wysiłkiem chwytała powietrze i wydychała je wraz z wielkimi obłokami pary. Niezbyt silny wiatr, który poruszał przedtem szczytami sosen, ucichł, gdy zaczął padać śnieg. Zaschło jej w ustach i w gardle, czemu towarzyszył nieprzyjemny, metaliczny posmak. Próbowała ugasić pragnienie już kilka razy, połykając garści śniegu, ale pomagało tylko na krótko. Śnieg był zbyt zimny, a to niweczyło korzyść, jaką mogłaby odnieść z niewielkiej ilości wody ściekającej do gardła, kiedy topniał.
Obejrzała się za siebie. Kucyk brnął za nią niestrudzenie, z opuszczoną głową. Chyba lepiej znosił zimno niż ludzie. Skulony na jego grzbiecie Will otulił się szczelnie baranicą. Jęczał: cicho, lecz bezustannie.
Zatrzymała się na chwilę, dysząc ciężko, wciągając w płuca lodowate powietrze. Czuła jego ukąszenie w gardle. Mięśnie ud i łydek sprawiały jej ból przy każdym poruszeniu, nogi uginały się ze zmęczenia od mozolnej wędrówki przez gruby śnieg, ale wiedziała, że musi iść dalej, tak daleko, jak tylko zdoła. Nie miała pojęcia, dokąd udało im się dobrnąć i jaką odległość przebyli od dworu w Hallasholm, podejrzewała jednak, że nie oddalili się jeszcze zbytnio. Jeśli próba pozostawienia fałszywego śladu przez Eraka skończy się niepowodzeniem, nie miała wątpliwości, że rośli Skandianie zdołają pokonać ten dystans w ciągu godziny.
Erak poinstruował ją, by starała się dotrzeć jak najdalej, nim nastanie świt. Potem będą musieli zejść z drogi i ukryć się pośród drzew, aż znów zapadnie zmrok.
Spojrzała w górę na wąski skrawek nieba widoczny między czubkami drzew, ale grube chmury nie pozwalały dostrzec gwiazd ani księżyca. Nie miała pojęcia, która może być godzina i kiedy nadejdzie ranek.
Stęknęła, ale ruszyła znów pod górę, a za nią podążał niestrudzony kucyk. Zastanawiała się przez chwilę, czy by nie wsiąść na siodło za Willem, ale po chwili zrezygnowała z tego pomysłu. To przecież w końcu tylko mały kucyk i o ile mógł bez większego trudu unieść jedną osobę i nieco juków, to w tych warunkach podwójne obciążenie szybko by go zmęczyło. Zdawała sobie sprawę, jak wiele zależy od kudłatego zwierzaka, więc choć niechętnie, uznała jednak, że musi iść dalej pieszo. Gdyby konik padł, byłby to zarazem wyrok śmierci na Willa. W żaden sposób nie zdołam zmusić chłopaka do tak forsownego marszu — pomyślała. — Jest zbyt osłabiony i wycieńczony.
Wlokła się więc dalej, z każdym krokiem wytężając resztki sił, by wydobyć stopę ze śniegu i postawić ją nieco dalej. Lewa noga. Prawa. Lewa. Prawa. Machinalnie zaczęła liczyć kroki. Nie towarzyszyła temu żadna myśl, nie przyszło jej nawet do głowy, że mogłaby próbować w ten sposób mierzyć przebytą odległość. Była to jedynie instynktowna reakcja na stały i powtarzający się rytm. Doszła do dwustu i zaczęła od początku. Potem znów. I znów. Po kilku jeszcze razach uświadomiła sobie, że nie wie, po ilekroć dotarła do dwóch setek, więc przestała liczyć. Nie uszła jednak nawet dwudziestu kroków, gdy uświadomiła sobie, że liczy znów. Wzruszyła ramionami. Okazało się, że nie warto walczyć z odruchem. Postanowiła więc, że tym razem będzie liczyć do czterystu, nim znów zacznie od początku — nie ma to jak urozmaicenie — pomyślała z wisielczym humorem.
Gęsty śnieg padał nadal, osiadając na jej twarzy i włosach. Czuła, że jej policzki drętwieją, zaczęła więc rozcierać je grzbietem dłoni, przy czym zdała sobie sprawę, że zgrabiały też jej ręce, więc zatrzymała się, żeby powtórnie zajrzeć do sakwy.
Wydawało jej się, że oprócz baranicy dla Willa, widziała tam też rękawiczki. Rzeczywiście, po chwili natrafiła na rękawice z grubej wełny z jednym palcem. Naciągnęła je na przemarznięte dłonie i zaczęła nimi uderzać o siebie i o boki, by pobudzić krążenie. Po kilku minutach poczuła pieczenie i swędzenie, więc ruszyła dalej. Znów doliczyła do czterystu i zaczęła od początku.