Rozdział 4

Była to obskurna, ciasna i nędzna tawerna o niskim suficie, a jej wnętrze było brudne i zadymione. Mieściła się jednak w pobliżu rzeki oraz portu, do którego zawijały statki przywożące towary sprzedawane potem w stolicy, toteż zazwyczaj panował tu spory ruch.

Jednak akurat teraz ruch niemal ustał, a przyczyną tego stanu rzeczy był osobnik siedzący przy jednym z poplamionych stołów, nieopodal kominka. Mężczyzna ów spoglądał właśnie na oberżystę, jego oczy płonęły pod krzaczastymi brwiami. Stuknął niecierpliwie pustą szklanką o blat z surowych sosnowych desek.

— Pusto! — zawołał rozkazująco. Rozkazująco, stanowczo i tylko odrobinę mniej wyraźnie niż za pierwszym razem, choć właściciel tawerny pamiętał dobrze, iż napełniał szkło tanim, ognistym trunkiem już co najmniej osiem razy. Nie, dziewięć! Takim właśnie napojem raczyli się najczęściej bywalcy tego miejsca. Owszem, klient to klient, zwłaszcza jeśli płaci, ale ten akurat wyglądał na takiego, który sprowadza swoją osobą kłopoty, i oberżysta życzyłby sobie z całego serca, by gość poszedł gdzie indziej i sprawiał je komu innemu.

Większość stałych bywalców, wiedziona nieomylnym instynktem portowych wyjadaczy, wyniosła się, odkąd pojawił się ten niski mężczyzna i zaczął pić z taką determinacją. Zostało tylko kilku. Nikt nie próbował szukać zaczepki, bo mimo niepozornego wyglądu szaro — zielony płaszcz i groźnie wyglądające noże u boku wskazywały, że mają do czynienia z królewskim zwiadowcą, a nikt o zdrowych zmysłach nie próbowałby zadzierać z przedstawicielem tego elitarnego korpusu. Znalazł się jednak pewien potężnej budowy tragarz, który uznał, że poradzi sobie bez trudu z tak drobnym przeciwnikiem.

Tragarz o swej pomyłce przekonał się boleśnie na własnej skórze. Walka trwała kilka sekund i osiłek wylądował nieprzytomny na podłodze. Jego towarzysze czym prędzej sobie poszli, by poszukać bezpieczniejszego miejsca, w którym będzie przyjaźniejsza atmosfera. Zwiadowca rzucił tylko okiem w stronę drzwi, za którymi znikli, i zażądał od oberżysty kolejnej porcji trunku. Gospodarz przeszedł nad bezwładnym ciałem tragarza, nieco drżącą ręką napełnił szklankę zwiadowcy, po czym pospiesznie wycofał się na swe względnie bezpieczne stanowisko za kontuarem.

I wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty.

— Doszedłem do wniosku — oznajmił zwiadowca, wymawiając każde słowo starannie, jak człowiek, który wie, że wypił zbyt wiele — iż nasz dobry król Duncan, władca obecnie panujący, jest zwykłym tchórzem.

O ile już przedtem w portowej knajpie panowała napięta atmosfera, to teraz cisza, która zapanowała po wypowiedzi zwiadowcy, stała się wprost nie do zniesienia. Wszyscy — nieliczni — goście, którzy zdecydowali się pozostać w tawernie, wpatrywali się w osobnika, który dopuścił się tak jawnej obrazy majestatu. Ten zaś rozejrzał się, na jego wąskich ustach pojawił się uśmieszek, ledwie widoczny pod szpakowatym zarostem.

— Tak jest, tchórzem. Śmierdzącym tchórzem. A w dodatku głupcem — rzekł.

Nikt nawet nie drgnął. Doprawdy, niebezpiecznie było mówić takie rzeczy, a nawet ich słuchać. Gdyby jakiś zwykły poddany pozwolił sobie na podobne słowa, stanowiłoby to poważne wykroczenie. Gdy zaś chodziło o zwiadowcę, zobowiązanego przysięgą żołnierza specjalnych sił królestwa, sprawa ocierała się o zdradę stanu. Co poniektórzy wymienili zaniepokojone spojrzenia. Wszyscy, którzy pozostali jeszcze w tawernie, żałowali gorzko, że nie wyszli wcześniej. Jednak coś w zimnym spojrzeniu zwiadowcy mówiło im, że jest już na to za późno. Dopiero teraz zauważyli, że potężny długi łuk, oparty o ścianę za zwiadowcą, opatrzony został zawczasu w cięciwę. A kołczan pełen był strzał. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że pierwszego, który spróbuje rzucić się ku drzwiom, może dosięgnąć jedna z nich. No i wszyscy doskonale wiedzieli, że zwiadowca, choćby i pijany, rzadko chybia celu.

A jednak siedzieć tu i słuchać, jak obraża i poniża króla, było czymś równie niebezpiecznym. Ich milczenie można by uznać za cichą zgodę na obrazoburcze słowa.

— Wiem ze sprawdzonego źródła — ciągnął zwiadowca, teraz niemal jowialnym tonem — że nasz dobry król Duncan bezprawnie zajmuje swój tron. Słyszałem pogłoski, iż włada nami pomiot jakiegoś pijanego czyściciela zamkowych kibli. Inna z kolei plotka głosi, że jest on owocem miłostki jego ojca oraz pewnej tancereczki. Do wyboru, panowie. Tak czy inaczej, kiepski rodowód jak na króla, nieprawdaż?

Ktoś syknął cicho przez zęby, wyraźnie zaniepokojony. Sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Oberżysta cofnął się nerwowo i dostrzegł jakiś ruch na zapleczu. Przysunął się bliżej drzwi. Jego żona, która niosła tacę z ciasteczkami, zatrzymała się w pół kroku, słysząc ostatnie słowa zwiadowcy. Pobladła i zwróciła ku mężowi pytające spojrzenie.

Rzucił okiem w stronę zwiadowcy, który obserwował właśnie jakiegoś wozaka, który to próbował udawać, że wcale nie ma go tam, gdzie był, czyli przy drugim końcu baru.

— Sam powiedz, ty… Tak, ty, w żółtym kubraku. Swoją drogą, co ty na nim masz, chyba całe wczorajsze śniadanie? …No więc gadaj, czy ktoś taki może być królem tej pięknej krainy?

Wozak mruknął coś niezrozumiałego, wiercąc się niespokojnie na swym stołku i unikając wzroku zwiadowcy.

Oberżysta niemal niedostrzegalnie skinął głową, wskazując małżonce tylne wyjście z budynku. Niewiasta spojrzała w tamtą stronę, a potem znów na niego, unosząc brwi. Nie rozumiała.

— Straż… — wypowiedział więc bezgłośnie i dostrzegł błysk zrozumienia w jej oczach. Cichutko, na palcach, wciąż poza zasięgiem wzroku zwiadowcy, przemierzyła zaplecze i wyszła na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi najciszej, jak tylko potrafiła.

Jednak nie dość się starała, bowiem zatrzask szczęknął cicho, a zwiadowca błyskawicznym ruchem odwrócił się w stronę oberżysty.

— Co to było? — spytał.

Właściciel knajpy wzruszył ramionami, wycierając spocone dłonie o poplamiony fartuch. Nawet nie próbował się odezwać. Wiedział, że zbyt zaschło mu w gardle, by mógł wykrztusić choćby słowo.

Przez ułamek sekundy wydało mu się, że na twarzy tamtego widzi przebłysk zadowolenia, jakby coś stało się po jego myśli, ale odrzucił to wrażenie jako całkiem pozbawione racjonalnych podstaw.

Chwile wlekły się nieznośnie, a obelgi rzucane przez zwiadowcę na króla Duncana stawały się coraz bardziej drastyczne. Oberżysta przełknął niespokojnie ślinę. Minęło już chyba dziesięć minut, odkąd jego żona wyszła. Przecież chyba musiała już napotkać jakiś patrol? Tak, na pewno zaraz tu będą, uwolnią go od tego niebezpiecznego człowieka i powstrzymają jego zdradzieckie wynurzenia.

Rzeczywiście, jakby sprowadził ich myślą: drzwi wejściowe otworzyły się z trzaskiem, a do mrocznego wnętrza wpadł oddział pięciu zbrojnych. Każdy z nich wyposażony był w długi miecz i krótką maczugę o ciężkiej głowicy wiszącą u pasa, mieli też okrągłe tarcze zawieszone na plecach.

Przewodził im kapral, który rozejrzał się szybko po sali, podczas gdy jego ludzie utworzyli za nim równy szereg. Dowódca niemal natychmiast dostrzegł przygarbioną postać siedzącą za stołem.

— Co tu się dzieje? — spytał kapral, a zwiadowca odpowiedział mu uśmiechem. Uśmiechem, od którego oberżyście ciarki przeszły po plecach.

— Nic takiego. Gawędziliśmy sobie o polityce — oznajmił tonem, który jakoś w żaden sposób nie wyrażał poszanowania dla autorytetu stróżów prawa.

— Ładna mi polityka. Wedle moich doniesień, doszło tu do zdrady stanu! — stwierdził ostrym tonem kapral.

Oblicze zwiadowcy przybrało wyraz niebotycznego i nadzwyczaj kpiącego zdumienia.

— Zdrada stanu? — powtórzył i udał, że rozgląda się wokół siebie. — Czy ktoś tutaj pozwolił sobie na zbyt wiele? A może ktoś za dużo gada? Ubić gada!

Stało się to tak prędko, że oberżysta ledwie zdążył upaść plackiem za kontuar. Wypowiadając ostatnie słowo zwiadowca jakimś cudem zdołał pochwycić łuk, naciągnąć go i wystrzelić strzałę. Pocisk utkwił w ścianie dokładnie tam, gdzie zaledwie ułamek sekundy przedtem znajdowała się głowa właściciela tawerny. Drżał jeszcze, gdy kapral odezwał się:

— Dosyć tego…

Postąpił przed siebie, lecz choć to nie do wiary, zwiadowca zdołał już powtórnie naciągnąć łuk. Matowo lśniący grot wycelowany był w czoło kaprala, łuk gotowy do strzału. Strażnik znieruchomiał. Oto spoglądał śmierci prosto w oczy.

— Odłóż broń — polecił, ale zdawał sobie sprawę, że w jego głosie zabrakło rozkazującego tonu. Całkiem inną rzeczą było trzymać w ryzach portowych rozrabiaków i przywoływać do porządku drobnych pijaczków… A teraz miał przecież do czynienia z zawodowym zabójcą. Niejeden szlachetnie urodzony rycerz dałby za wygraną w takiej konfrontacji. A co dopiero zwykły kapral miejskiej straży?

Jednak kapral nie był tchórzem i wiedział, na czym polega jego obowiązek. Odkaszlnął, a potem powoli, powoli uniósł rękę.

— Odłóż… ten… łuk — wycedził.

Na próżno. Grot strzały wciąż mierzył w jego twarz. Bardzo powoli postąpił do przodu.

— Nie rób tego.

Nie, to nie zabrzmiało przekonująco. Kapral dałby głowę, że w tej chwili słyszał bicie własnego serca, łomoczącego niczym werbel. Tak głośno, że chyba wszyscy inni też je słyszeli. Wziął głęboki wdech. Ślubował wierność swojemu królowi. Nie był szlachcicem ani rycerzem, lecz zwykłym poddanym swojego władcy. Jednak słowa przysięgi znaczyły dla niego nie mniej niż uroczyste zapewnienia jakiegoś wielmoży. Dotąd tej zrodzonej z honoru pewności siebie starczało mu, by radzić sobie z pijanymi rozrabiakami i drobnymi rabusiami. Teraz chodziło o coś więcej, znacznie więcej. Mianowicie o to, by okazać się godnym złożonej przysięgi, choćby za cenę…

Jeszcze krok do przodu.

W dojmującej ciszy odgłos zwalnianego łuku był wprost ogłuszający. Machinalnie kapral cofnął się, zachwiał, oczekując już tylko potwornego bólu ostrza rozdzierającego jego mózg i złowrogiego mroku nieuniknionej śmierci.

W następnej chwili zdał sobie sprawę: cięciwa łuku pękła.

Zwiadowca spoglądał z niedowierzaniem na bezużyteczny oręż. Przez ułamek sekundy wszystko jakby zamarło, a potem kapral i jego ludzie rzucili się na niskiego mężczyznę, tłukąc go krótkimi, ciężkimi maczugami. Gdy zwiadowca upadł pod ich ciosami, nikt nie dostrzegł, że Halt ukradkiem upuścił na ziemię maleńkie ostrze, którym posłużył się, by przeciąć cięciwę. Jednak oberżysta, który niejedną bójkę już widział, trochę się zdziwił, że człowiek, który nader sprawnie poradził sobie z dwukrotnie roślejszym od siebie tragarzem, dał się pojmać tak łatwo miejskim strażnikom.

Загрузка...