Rozdział 28

Halt rozejrzał się po obszernych komnatach, do których ich zaprowadzono.

— No cóż — stwierdził — skromnie tu, ale przynajmniej mamy dach nad głową.

Znajdowali się w centralnym donżonie Zamku Montsombre, czyli wieży, którą Deparnieux przeznaczał wyłącznie dla własnego użytku oraz dla swych gości, jak uparcie ich nazywał. Główna komnata przydzielonego im apartamentu była przestronna i całkiem wygodnie umeblowana. Stały w niej stół i krzesła, tak by można było spożywać posiłki; po obu stronach wielkiego kominka ustawione dwa wygodne drewniane fotele. Położone naprzeciw siebie drzwi prowadziły do dwóch mniejszych sypialni. Był tam nawet mały pokoik kąpielowy z blaszaną wanną i stojakiem na miednicę. Na kamiennych ścianach wisiały całkiem jeszcze niezniszczone kilimy, większą część podłogi pokrywał kobierzec. Okno niewielkiego tarasu wychodziło na drogę, którą przybyli, dalej widać było zalesioną równinę. Okno nie było oszklone, ale zaopatrzono je w drewniane okiennice umocowane od wewnątrz dla ochrony lokatorów przed wiatrem i niepogodą.

Jedyny dysonans stanowiły drzwi — bowiem od wewnątrz pozbawiono je klamki. Choć więc wyznaczono im całkiem przyzwoitą kwaterę, nie zmieniało to faktu, że pozostawali w niej więźniami.

Horace rzucił na ziemię swój tobołek i z westchnieniem ulgi zasiadł w jednym z foteli przy ogniu. Od okna szedł przeciąg. Pomyślał, że nocą będzie tu zimno, ale z drugiej strony, nie widział w tym niczego dziwnego, rzadko kiedy w zamkowych pomieszczeniach panowały dobre warunki. Te, które im wyznaczono, nie okazały się ani gorsze, ani lepsze od tych, które spotykał wcześniej.

— Halt — odezwał się — nie daje mi spokoju jedna rzecz. Dlaczego Abelard ani Wyrwij nie ostrzegli nas o zasadzce? Przecież konie zwiadowców są do tego szkolone.

— Również się nad tym zastanawiałem — odparł Halt. — Przypuszczam, że może to mieć coś wspólnego z nagromadzonymi przez ciebie trofeami.

Chłopiec popatrzył na niego ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, więc Halt wyjaśnił:

— Prowadziliśmy ze sobą sześć koni bojowych obładowanych blachami i żelastwem, więc towarzyszył nam nieustający głośny brzęk, nie zapominajmy też o stukocie ich kopyt. Mam wrażenie, że cały ów hałas zagłuszył odgłosy, jakie musieli wydawać ludzie Deparnieux. Horace zmarszczył czoło. Nie przyszło mu to na myśl.

— Czy jednak nie mogły wyczuć ich zapachu?

— Owszem, mogły — gdyby wiatr wiał w odpowiednim kierunku. Kłopot w tym, że wiał z naszej strony ku nim, jak może pamiętasz — spojrzał z ukosa na Horace’a, który sprawiał wrażenie lekko rozczarowanego faktem, iż tak błahe przeszkody mogą uniemożliwić koniom spełnianie ich zadań. — Bywa — dodał — że stawiamy zbyt wielkie wymagania zwiadowczym wierzchowcom. A przecież są tylko ludźmi…

Horace nie zauważył, że w kącikach ust Halta pojawił się przelotny cień uśmiechu. Skinął poważnie głową i przeszedł do następnego pytania:

— I co teraz zrobimy?

Zwiadowca wzruszył ramionami. Otworzył właśnie swoją torbę i zaczął wyjmować z niej różne przedmioty — czystą koszulę, brzytwę i przybory do mycia.

— Zaczekamy — oznajmił. — Na razie nie tracimy czasu. Przełęcze górskie prowadzące do Skandii jeszcze co najmniej przez miesiąc pokryte będą śniegiem. Równie dobrze możemy więc spędzić kilka dni tutaj i dowiedzieć się, jakie zamiary żywi wobec nas nasz gallijski gospodarz.

Posługując się własną stopą, Horace zsunął z drugiej but; poruszył z ulgą palcami.

— No właśnie — powiedział. — Jak myślisz, Halt, co ten Deparnieux knuje?

Halt milczał przez chwilę.

— Nie jestem pewien. Prawdopodobnie zorientujemy się w ciągu najbliższych kilku dni. Ale mam wrażenie, iż domyśla się, że jestem zwiadowcą — rzekł w zamyśleniu.

— To tutaj mają zwiadowców? — spytał zdziwiony Horace. Dotąd przypuszczał, że Korpus Zwiadowców istnieje tylko w Araluenie. Jednak Halt potrząsnął głową, co oznaczało, że Horace miał rację.

— Nie, nie mają — potwierdził Halt. — Poza tym zawsze dokładaliśmy niemałych starań, by wieści o istnieniu zwiadowców nie rozeszły się zbyt szeroko. Nigdy nie wiadomo, z kim trzeba będzie prowadzić wojnę. Oczywiście, czegoś takiego nie sposób jednak zachować w całkowitej tajemnicy, więc może o nas słyszał.

— A jeśli tak, to co? — zapytał Horace. — Przedtem mówiłeś, że interesuje się nami dlatego, że chce walczyć ze mną.

— Przypuszczalnie tak było z początku — przyznał Halt — ale teraz coś wywąchał i próbuje się zorientować, jak może mnie wykorzystać.

— Wykorzystać? — powtórzył Horace, marszcząc brwi. Halt machnął ręką.

— Ludzie tacy jak on zwykle rozumują podobnie — stwierdził. — Ze wszystkiego starają się wyciągnąć jak największe korzyści dla siebie. Poza tym są przekonani, że każdego można kupić i w grę wchodzi tylko kwestia ceny. Jak myślisz, czy nie mógłbyś już włożyć ten but z powrotem? — spytał i wyjaśnił: — Przez okno dostaje się do wewnątrz ledwie odrobina świeżego powietrza, tymczasem twoje onuce, ujmując rzecz oględnie, nie są pierwszej świeżości.

— Och, wybacz! — zawołał Horace, naciągając na powrót bucior na nogę. Teraz, gdy Halt o tym wspomniał, i on zdał sobie sprawę z niezbyt miłego zapachu wypełniającego pomieszczenie.

— Czy rycerze w tym kraju nie składają rycerskich ślubowań? — spytał, powracając do poprzedniego tematu, czyli osoby Deparnieux. — Przecież rycerze ślubują, że nieść będą pomoc innym, prawda? Nie powinni więc nikogo wykorzystywać.

— Ślubowania składają, a jakże. Tylko że złożyć przysięgę, a dotrzymać jej, to dwie różne rzeczy. Zaś co do rycerzy opiekujących się prostym ludem… coś takiego może działać u nas, w Araluenie, bo mamy silnego króla. Tu rzeczy mają się zgoła inaczej. Każdy, kto ma choć trochę władzy, na podległym sobie terytorium może czynić, co mu się spodoba.

— To nie jest w porządku — mruknął Horace. Halt był tego samego zdania, lecz w tej akurat chwili niewiele z ich sądów wynikało.

— Cierpliwości — rzekł. — Nie możemy niczego zrobić, aby przyspieszyć obrót wydarzeń. Wkrótce dowiemy się, czego chce od nas Deparnieux. Obecnie możemy tylko czekać i zbytnio się nie przejmować.

— Jeszcze jedno… — rzekł Horace, nie zwracając uwagi na sugestię towarzysza. — Te klatki przy drodze… Żaden prawdziwy rycerz nie powinien karać w taki sposób swoich poddanych, niezależnie, jak strasznych zbrodni się dopuścili. Przecież to przerażające. Nieludzkie!

Halt popatrzył mu w oczy. Mógł rzecz jasna skwitować, że nie warto turbować się czymś, na co nie mają żadnego wpływu, ale wiedział, że to marna pociecha.

Nieludzkie — Horace użył właściwego określenia.

— Tak — rzucił wreszcie. — I mnie się to nie podobało. Coś mi się zdaje, że nim opuścimy te gościnne progi, poprosimy wielmożnego pana Deparnieux o bliższe wyjaśnienia w tej sprawie.


* * *

Wieczorem spożyli kolację, podejmowani przez gallijskiego wielmożę. Stół w komnacie jadalnej był ogromny, mogłoby przy nim zasiąść trzydziestu lub nawet więcej biesiadników. W scenerii paradnej izby nawet rosły rycerz prezentował się zgoła niepozornie. Służący i służące uwijali się wokół nich, donosząc potrawy i dolewając wina.

Sam posiłek nie okazał się ani dobry, ani zły, co Haka trochę zaskoczyło. Gallijska kuchnia słynęła wszak ze swej doskonałości i egzotycznych smaków. Tymczasem mdły posiłek, jaki im zaserwowano, zdawał się dowodzić, iż reputację kulinarną zyskała zdecydowanie na wyrost.

Zauważył też, że służba sprawowała swe obowiązki ze spuszczonymi oczami, unikając spoglądania na któregokolwiek z biesiadników. W pomieszczeniu dało się wyczuć atmosferę lęku, zwłaszcza gdy któryś ze służących musiał podejść bliżej do swego pana, by nałożyć mu strawy lub napełnić kielich.

Hak wyczuł także, iż Deparnieux nie tylko zdawał sobie sprawę z panującego napięcia, ale wręcz rozkoszował się nim. Na jego wąskich, okrutnych ustach zjawiał się zadowolony półuśmieszek za każdym razem, gdy któreś ze służących podchodziło ku niemu, odwracając wzrok i wstrzymując oddech. W trakcie posiłku padło niewiele słów. Gospodarz nie fatygował się, by zabawiać gości rozmową, a raczej przyglądał się im tylko, niczym chłopiec, któremu udało się schwytać nieznanego sobie dotąd, a interesującego owada. Wobec sytuacji, w jakiej się znaleźli, ani Hak, ani Horace nie byli w nastroju do przyjaznej pogawędki.

Gdy posilili się już i sprzątnięto ze stołu, Deparnieux wreszcie odkrył karty.

Zwracając się do Horace’a, machnął niedbale ręką w stronę schodów wiodących do ich kwatery.

— Nie zatrzymuję cię dłużej, chłopcze — rzekł. — Możesz odejść.

Na wypowiedzianą tak obelżywym tonem odprawę Horace zaczerwienił się lekko, rzucił okiem w stronę Haka; zwiadowca nieznacznie skinął głową. Wstał więc, starając się czynić to z godnością i nie dać po sobie poznać gallijskiemu rycerzowi, że poczuł się dotknięty.

— Dobranoc, Hak — rzekł cicho, a zwiadowca powtórnie skinął głową, tym razem wyraźniej.

— Dobranoc, Horace.

Rycerski czeladnik wyprostował się dumnie, popatrzył Deparnieux prosto w oczy, po czym odwrócił się i opuścił komnatę. Dwaj uzbrojeni strażnicy, którzy przez cały czas stali w cieniu, ruszyli natychmiast za nim, odprowadzając go na górę.

To był gest bez znaczenia, pewnie dziecinny — pomyślał Horace, idąc na górę — ale jednak poczuł się troszeczkę lepiej, ignorując pana na Zamku Montsombre.

Deparnieux odczekał, aż kroki Horace’a ucichły na kamiennych schodach. Następnie odsunął nieco krzesło od stołu i zmierzył zwiadowcę badawczym spojrzeniem.

— Cóż, szlachetny panie Halt — odezwał się cicho. — Czas na małą pogawędkę.

Halt uniósł brwi.

— O czym? — spytał. — Obawiam się, że nie dorównam ci, panie, w sztuce konwersacji.

Jego rozmówca uśmiechnął się półgębkiem.

— Och, z pewnością masz wiele ciekawego do powiedzenia. Na przykład: może zdradziłbyś mi, kim tak naprawdę jesteś.

Halt wzruszył niedbale ramionami. Bawił się pustym już prawie kielichem stojącym przed nim na stole, obracając go na różne strony i obserwując w grubym szkle refleksy padającego z kominka światła.

— Nie jestem nikim szczególnym — powiedział. — Nazywam się Halt. Pochodzę z Araluenu, podróżuję w towarzystwie sir Horace’a. Prawdę mówiąc, niewiele więcej mógłbym o sobie powiedzieć.

Przyklejony do ust Deparnieux uśmiech nie zniknął, rycerz nadal przyglądał się siedzącemu naprzeciw brodatemu mężczyźnie. Rzeczywiście, gdyby sądzić jedynie po wyglądzie, nie prezentował on się zbyt interesująco. Nosił strój prosty, pozbawiony wszelkich ozdób. Włosy i brodę przycięto nierówno, niedbale. Zupełnie jakby zabiegów balwierskich dokonywał sam, własnym nożem — pomyślał Deparnieux, nie zdając sobie sprawy, że dołączył tym samym do licznego grona osób, które odnosiły takie samo wrażenie.

Aralueńczyk był mizernego wzrostu. Ledwie sięgał do ramienia Deparnieux. Był jednak też mocno zbudowany, muskularny. Mimo połyskujących tu i ówdzie siwych włosów, z pewnością był w doskonałej formie. Tak naprawdę uwagę przykuwały tylko jego oczy — spokojne, mroczne i uważne. Wystarczyły, by zadać kłam stwierdzeniu, jakoby nie był nikim szczególnym. Deparnieux chlubił się, że zawsze potrafi rozpoznać człowieka przyzwyczajonego do wydawania rozkazów, a z pewnością właśnie ktoś taki siedział przed nim.

Przybysz nosił też dziwne uzbrojenie — przynajmniej jak na człowieka gotowego raczej wydawać rozkazy, niż ich słuchać. Orężem rycerza i szlachcica był miecz. Miecza Halt nie nosił, natomiast zdumiewająco sprawnie posługiwał się łukiem, bronią godną prostego ciury — w jego, Deparnieux, mniemaniu. Co do dwóch noży, rycerz jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widział, toteż obejrzał je sobie uważnie. Większy przypominał skandyjską saksę; mniejszy — równie zadbany i wyostrzony — a przy tym doskonale wyważony, niewątpliwie służył do rzucania. Doprawdy, niezwykłe uzbrojenie jak na kogoś, kto niewątpliwie jest dowódcą, panem, a z pewnością szlachcicem — jak inaczej bowiem tłumaczyć to władcze spojrzenie gościa?

Fascynował go też ten dziwny płaszcz, nie bez przyczyny ubarwiony w zielone i szare plamy. Nie potrafił dopatrzyć się w tym wzorze żadnego sensu. Obszerny kaptur pozwalał skryć twarz, lecz po co? Kilkakrotnie w drodze do Montsombre gallijski rycerz spostrzegł, że okrycie jakby chwilami zlewało się z leśnym krajobrazem, a postać pod nim niemal znikała z oczu na krótką chwilę. To wrażenie mijało zaraz, ale…

Deparnieux, podobnie jak wielu z jego rodaków, wierzył głęboko w czary i magię. Podejrzewał więc, że dziwne właściwości płaszcza mogą mieć z czarami właśnie coś wspólnego.

Ta właśnie myśl sprawiła, iż nie był wcale pewien, w jaki sposób traktować Halta. Wiedział dobrze, że z czarownikami nie warto zadzierać. Postanowił więc rozegrać tę partię ostrożnie, przynajmniej dopóki nie dowie się, czego można się spodziewać po tym tajemniczym osobniku. Zaś nawet gdyby okazało się, że Halt nie dysponuje żadnymi tajemnymi mocami, zawsze istniała szansa, by spożytkować jakoś na swą korzyść inne jego umiejętności.

A jeśli nie — przecież mógł po prostu zabić obu przybłędów.

Zdał sobie sprawę, że milczał przez dłuższą chwilę po ostatniej wypowiedzi Halta. Upił łyk wina i pokręcił głową.

— O nie, nie sądzę, byś był zwykłym człowiekiem, szlachetny panie Halt. Zaciekawiłeś mnie — oznajmił.

Zwiadowca uśmiechnął się uprzejmie.

— Nie wiem, czemu miałbym zawdzięczać ten zaszczyt — odparł.

Deparnieux obracał kielich w palcach. Ktoś zapukał ostrożnie do drzwi, po czym je uchylił. Pojawiła się w nich głowa sługi, który zawiadywał pozostałymi. Na jego twarzy malował się niepokój, czy raczej po prostu strach; wiedział z doświadczenia, że pan jego jest człowiekiem nieobliczalnym i niebezpiecznym.

— Czego? — warknął Deparnieux, gniewny, że mu przeszkodzono.

— Wybaczcie, panie, chciałem tylko spytać, czy coś jeszcze trzeba podać?

Deparnieux już miał go odprawić, gdy nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Może uda się w prosty sposób sprowokować dziwnego Aralueńczyka. Ot, zobaczyć, na co go stać.

— Owszem — rzekł głośno. — Dawać mi tu kucharkę. Sługa wytrzeszczył oczy, nie pojmując słów swojego pana.

— Kucharkę, wielmożny panie? — upewnił się. — Czy może więcej jadła?

— Kucharkę, powiadam, ty głupcze! — wrzasnął Deparnieux. Służący pokłonił się w pas i cofnął o krok.

— Tak jest, wielmożny panie. Natychmiast, wielmożny panie — wykrztusił pospiesznie, po czym zniknął za drzwiami. Gallijski wielmoża uśmiechnął się do Halta.

— Niełatwo w dzisiejszych czasach o dobrą służbę — kwęknął.

Halt nawet na niego nie spojrzał.

— Wierzę, panie — rzucił niedbale.

Deparnieux obrzucił Halta czujnym spojrzeniem, nie całkiem pewien, czy dosłyszał sarkazm w jego słowach.

Siedzieli w milczeniu, aż znów rozległo się stukanie i powrócił sługa wraz z kucharką, która nerwowo mięła w palcach skrawek fartucha. Była to kobieta w średnim wieku, o twarzy znużonej — zmęczonej życiem i pracą u Deparnieux.

— Kucharka, wielmożny panie — oznajmił sługa.

Deparnieux nie odpowiedział. Wpatrywał się w nieszczęsną kobietę niczym wąż hipnotyzujący wzrokiem ptaka, którego zaraz ma pożreć. Ona tymczasem coraz mocniej i mocniej ugniatała w palcach płócienną tkaninę. Nieznośna cisza ciążyła coraz okrutniej, aż wreszcie kucharka odważyła się przemówić:

— W czym zawiniłam, wielmożny panie — zaczęła. — Czyżby strawa nie była…

— Milczeć! — wykrzyknął Deparnieux, zrywając się z krzesła i wskazując wyciągniętym w jej kierunku palcem. — Jak śmiesz odzywać się bez pozwolenia! Czy ktoś cię o coś pytał, kobieto?!

Halt zmrużył powieki, przyglądając się tej scenie. Wiedział, że wszystko zostało zaplanowane, aby sprawdzić, jak on, Halt, zachowa się w zaistniałej sytuacji. On zaś był bezsilny, nie mógł uczynić nic, by dopomóc nieszczęsnej kobiecie. Deparnieux rzucił mu krótkie spojrzenie, co utwierdziło tylko Halta w jego przypuszczeniach.

Ku swej irytacji rycerz skonstatował, że niski brodacz zachował kamienny spokój. Zasiadł więc wygodniej, po czym cisnął w twarz drżącej kucharki oskarżenie:

— Warzywa były zimne — stwierdził.

Na twarzy kobiety odmalował się strach i zdumienie:

— Jakże to, wielmożny panie? Przecież warzywa…

— Zimne. Były zimne, powiadam! — przerwał jej Deparnieux. I zwracając się do Halta, spytał: — Zimne, nieprawdaż, szlachetny panie?

A więc o to chodziło, miał albo sprzeciwić się słowom Deparnieux, albo im przytaknąć, przypieczętowując w ten sposób wyrok na bogu ducha winną kucharkę.

Przybrał obojętny wyraz twarzy.

— Warzywa? Ani gorące, ani zimne. Całkiem smaczne — stwierdził bezbarwnym głosem.

W tej chwili szło o to, by nie dać się wciągnąć w grę przeciwnika, by nie dać po sobie poznać gniewu czy oburzenia. Deparnieux skrzywił się w szczurzym uśmiechu. Wycedził przez zęby, spoglądając na kucharkę:

— Widzisz, co narobiłaś, głupia kwoko? Nie tylko przyprawiłaś mnie o wstyd wobec szlachetnego gościa, lecz jeszcze sprawiłaś, że za twoją sprawą uciekł się do kłamstwa, by cię bronić.

— Najjaśniejszy panie, ja… Deparnieux przerwał jej władczym gestem.

— Zawiodłem się na tobie. Musisz zostać ukarana — oznajmił.

Twarz kobiety poszarzała ze strachu. Wiedziała dobrze, że kara na tym zamku to nie przelewki.

— Błagam, najjaśniejszy panie. Błagam, ja się poprawię. Będę się starać, obiecuję — bełkotała w nadziei, że choć odwlecze w ten sposób wydanie wyroku. Zwróciła się też do Halta: — Błagam, panie, proszę rzec, żem nie uczyniła tego naumyślnie… Proszę się za mną wstawić!

— Zostaw ją w spokoju — odezwał się wreszcie zwiadowca.

Deparnieux przekrzywił głowę i rzucił mu wyczekujące spojrzenie.

— Bo jak nie, to co?

W ten sposób właśnie zamierzał zbadać moce, jakimi dysponował jego więzień — lub też stwierdzić ich brak. Jeśli rzeczywiście jest czarownikiem, może teraz się z tym zdradzi.

Halt bez trudu czytał w jego myślach. Na twarzy Deparnieux widać było, że czeka na reakcję Halta, że cała inscenizacja została odegrana z myślą o nim. Zwiadowca zdawał też sobie jednak sprawę, że w obecnej chwili nie może sobie pozwolić na groźby. Postanowił więc spróbować innej taktyki.

— Co? Nic — wzruszył ramionami. — Co mam rzec? To sprawa bez znaczenia, która mnie nie obchodzi. Dlaczego miałbym zaprzątać sobie głowę nieudolną sługą, która nie zasługuje ani na moją uwagę, ani na twoją, panie.

Gall w zamyśleniu przyłożył palec do ust. Obojętność Halta wobec losu kucharki mogła być jak najzupełniej szczera. Ale mógł to też być wybieg zastosowany po to, by ukryć bezsilność. Lub też by nie zdradzić się z posiadaną mocą. Deparnieux ogarnęły wątpliwości; przede wszystkim dlatego, że nie mieściło mu się w głowie, by ktokolwiek dysponujący władzą lub mocą mógł dłużej niż przez chwilę przejmować się losem kucharki.

— Jednakże — odpowiedział, wpatrując się w Halta — musi zostać ukarana.

Odwrócił się do mężczyzny, który przyprowadził kucharkę; nieszczęśnik stał przyciśnięty do ściany, starając się być jak najmniej widocznym.

— Ty wymierzysz jej karę — oznajmił Deparnieux. — Jest leniwa, nieudolna i ośmieszyła swego pana.

Służący skłonił się uniżenie.

— Tak jest, wielmożny panie. Oczywiście, najjaśniejszy panie. Kobieta zostanie ukarana.

Deparnieux uniósł brwi w kpiącym niedowierzaniu.

— Doprawdy? — spytał. — A jakaż to kara ją spotka?

Sługa zawahał się. Nie miał pojęcia, co zamierza uczynić rycerz. Uznał, że bezpieczniej będzie zaproponować karę zbyt surową niż za łagodną.

— Chłosta, najjaśniejszy panie? — rzekł ostrożnie, a ponieważ wydało mu się, że Deparnieux skinął głową, oznajmił nieco pewniejszym tonem: — Zostanie wychłostana.

Jednak pan na Zamku Montsombre z wolna pokręcił głową. Na łysiejącym czole służącego pojawiły się kropelki potu.

— Nie — orzekł jedwabistym tonem Deparnieux. — Ty zostaniesz wychłostany. Kucharkę czeka klatka.

Halt przyglądał się tej scenie w poczuciu całkowitej bezsilności. Twarz służącego wykrzywił grymas strachu, gdy usłyszał, że zostanie oćwiczony. Kobieta zaś, gdy zapadł na nią wyrok powolnej i okrutnej śmierci, osunęła się na podłogę w rozpaczy. Halt dobrze pamiętał krętą drogę prowadzącą do zamku i żałosne ludzkie szczątki w żelaznych klatkach. Odziany na czarno tyran budził w nim w tej chwili taki wstręt, że nie wytrzymał już dłużej i wstał, przewracając krzesło, na którym siedział. Upadło z głośnym stukotem na kamienne płyty podłogi.

— Idę spać — oświadczył. — Na dziś mam już dość.

Загрузка...