Życie na Zamku Montsombre toczyło się ustalonym trybem. Pan Deparnieux widywał swoich gości, tylko gdy przyszła mu na to fantazja, najczęściej podczas wieczornego posiłku, raz lub dwa razy w tygodniu. Zazwyczaj, zdarzało się to wtedy, gdy wpadł na jakiś nowy pomysł, jak podejść Halta i wyprowadzić go z równowagi.
Poza tym większość czasu obaj Aralueńczycy spędzali głównie w swej komnacie w wieży, choć zezwolono im każdego dnia odbyć krótki spacer po zamkowym dziedzińcu. Zawsze jednak pod okiem kilkunastu zbrojnych, którzy sprawowali nad nimi nadzór z wysokości murów. Pytali kilkakrotnie, czy nie mogliby wyjść poza bramę i powłóczyć się nieco po płaskowyżu, ale za każdym razem odpowiedzią było tylko kamienne milczenie dowodzącego strażą sierżanta — co prawda nie spodziewali się niczego innego, lecz przygnębiała ich świadomość ciągłego przebywania w zamknięciu.
Halt siedział właśnie ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i dokonywał ostatnich poprawek w konstrukcji nowego łuku przeznaczonego dla Willa. Pracował nad nim, odkąd znaleźli się w krainie Gallów. Dobrał starannie kawałki drewna, po czym skleił je i związał mocno, tak aby za sprawą ich naturalnych kształtów wytworzyło się wewnętrzne napięcie, tworząc łagodną krzywiznę łęczyska. Następnie przymocował do obu jego końców podobne, lecz krótsze fragmenty wyginające się w drugą stronę. W ten sposób uzyskał pożądany kształt łuku refleksyjnego.
Od razu gdy przybyli do Montsombre, Deparnieux przejrzał zawartość ich bagaży, nie widział jednak powodu, by skonfiskować niewykończony łuk, który bez strzał nie stanowił dlań żadnego zagrożenia.
Wiatr świszczał pośród wieżyczek budowli, hulając pomiędzy kamiennymi gargulcami. Poniżej tarasu krążyło małe stadko gawronów, najwyraźniej rodzina — co chwila któryś z nich lądował w gnieździe uwitym wewnątrz szczeliny w granitowym murze, a potem znów zrywał się do lotu.
Horace, który przechadzał się właśnie po ich pokoju, doznał lekkiego zawrotu głowy, gdy spojrzał na ptaki latające poniżej, zamiast nad nim. Cofnął się od balustrady i otulił szczelniej płaszczem, bo wiatr stawał się coraz bardziej dokuczliwy. W powietrzu czuć było wilgoć zapowiadającą deszcz, a na północy gromadziły się ciężkie chmury gnane ku nim na skrzydłach wiatru. Jeszcze jedno bezczynne zimowe popołudnie w Chateau Montsombre. Ciągnąca się aż po horyzont połać lasu była równa i monotonna — z tej wysokości przypominała gruby dywan.
— Co teraz zrobimy, Halt? — spytał po raz kolejny Horace, a jego towarzysz nie od razu odpowiedział. Nie dlatego, że nie znał odpowiedzi, lecz raczej z tej przyczyny, iż nie był pewien, jak przyjmie ją jego zapalczywy młody przyjaciel.
— Zaczekamy — odparł krótko i natychmiast ujrzał bezsilny gniew w oczach Horace’a. Zdawał sobie sprawę, że chłopak oczekuje od niego decyzji, która przyspieszy przebieg wypadków.
— Ale Deparnieux torturuje i zabija ludzi! A my tylko siedzimy i przyglądamy się temu! — zawołał chłopak. Spodziewał się czegoś więcej po tak przemyślnym zwiadowcy — więcej niż zwykłe nawoływanie do cierpliwości.
Przymusowa bezczynność źle wpływała na Horace’a. Nie potrafił spokojnie znosić nudy i frustracji, jaka towarzyszyła jego codziennemu życiu w Montsombre. Szkolono go do działania, do działania był stworzony. Czuł przymus, żeby coś zrobić — cokolwiek. Chciał ukarać Deparnieux za jego bestialstwo.
A nade wszystko pragnął na zawsze opuścić Montsombre i ruszyć w drogę na poszukiwanie Willa.
Halt milczał tak długo, aż uznał, że Horace uspokoił się już nieco.
— To prawda. Ale jest również panem tego zamku — odparł spokojnie — a nade wszystko ma za sobą około pięćdziesięciu ludzi na każde zawołanie. Obawiam się, że to trochę za wiele jak na nas dwóch, nie uważasz?
Horace ujął w palce mały odłamek granitu leżący na rogu balustrady i cisnął go daleko przed siebie, po czym spoglądał, jak leci i w końcu niknie mu z oczu.
— Wiem. Tylko że pragnąłbym coś zrobić.
Halt podniósł oczy znad swojej roboty. Choć ukrywał uczucia starannie, przeżywał podobne rozterki. Może nawet jeszcze gorsze, bowiem gdyby był tu sam, mógłby bez trudu uciec z zamku. Mógłby po prostu zejść po ścianie wieży! Jednak musiałby wówczas pozostawić Horace’a na pastwę losu — a na to nie potrafił się zdobyć. Zbieg wydarzeń postawił go wobec wyboru — albo spieszyć czym prędzej na pomoc Willowi, albo pozwolić, by mijał cenny czas, ale ocalić Horace’a, młodego człowieka, który w porywie wielkoduszności dołączył do niego, chcąc odnaleźć przyjaciela. Wiedział, że Deparnieux nie oszczędzi Horace’a, gdyby on znikł bez śladu. A przecież nie marzył o niczym innym, jak tylko o tym, by wyrwać się z ponurej twierdzy. Pilnował się więc skrzętnie, by chłopak nie dosłyszał w jego głosie echa targających nim rozterek.
— Niestety, następny ruch należy do naszego gospodarza — powiedział. — Rzecz w tym, że ów szlachetny pan nie bardzo wie, co ma o mnie myśleć. Nie jest pewien, czy przypadkiem nie mogę mu się na coś przydać.
— A czy nie można mu po prostu powiedzieć, że już czuję się dobrze i przyjmuję jego wyzwanie?
Jednak Halt zdecydowanie pokręcił głową.
— To nie żaden przydrożny patałach. Deparnieux jest zawodowym mordercą i wyrachowanym graczem. Prawdopodobnie w obecnej sytuacji, gdy jesteśmy jego więźniami, nawet nie zgodziłby się na ten pojedynek. Lepiej będzie, jeśli sytuacja trochę się uspokoi — oznajmił. — Wolałbym, żeby przestał uważać nas za tak groźnych lub użytecznych, jak z początku mu się zdawało. Czuję wyraźnie, że Deparnieux usiłuje wyrobić sobie o mnie zdanie. Ta historia z kucharką była próbą, rodzajem sprawdzianu.
Pierwsze krople deszczu zabębniły o kamienną posadzkę tarasu. Horace spojrzał w górę i nieco zaskoczony, zdał sobie sprawę, że chmury, które zaledwie kilka minut temu były jeszcze odległe, zawisły teraz tuż nad jego głową.
— Sprawdzianu? — powtórzył. Halt skrzywił się niechętnie.
— Chciał się przekonać, co zrobię w takiej sytuacji. Albo raczej, co mogę zrobić.
— Ty zaś nie zrobiłeś nic — stwierdził Horace i od razu pożałował pochopnej wypowiedzi. Halt jednak nie obraził się. Popatrzył chłopcu w oczy, ale nie rzekł ani słowa. Horace spuścił wzrok i mruknął:
— Wybacz, Halt.
Halt skinął głową na znak, że przyjmuje jego przeprosiny.
— Widzisz, Horace, niewiele mogłem zrobić — wyjaśnił. — A najgorsze, że nadal nie mogę, dopóki Deparnieux pozostaje czujny i ma się na baczności. Nie jest to czas, by podejmować działania, bowiem to on w tej chwili dysponuje wszystkimi atutami. Mało tego — dodał — obawiam się, że wkrótce czeka nas więcej takich sprawdzianów.
Horace zaniepokoił się.
— Co masz na myśli? Lub raczej — jak sądzisz, co on zamierza?
— Tego nie mogę wiedzieć — stwierdził Halt. — Ale jestem przekonany, że czeka nas jeszcze więcej przykrych niespodzianek ze strony naszego rycerskiego przyjaciela. Będzie mnie prowokować, by zobaczyć, jak się wówczas zachowam — skrzywił się znów. — Rzecz w tym, że jeśli nie będę reagował, z czasem przestanie na mnie zważać, przestanie się więc mnie strzec.
— I tego właśnie chcesz? — spytał Horace, który wreszcie zaczął rozumieć. Halt ponuro skinął głową.
— Owszem, właśnie tego — stwierdził. Spojrzał na czarne chmury. — A teraz chodź do środka, bo w przeciwnym razie całkiem przemokniesz.
Deszcz lunął i padał przez następną godzinę, a towarzyszyły mu tak silne podmuchy wiatru, że ci mieszkańcy zamku, którzy nie zadbali, by starannie zamknąć okiennice, zastali w swych komnatach kałuże i straty jak po przejściu trąby powietrznej.
Na godzinę przed zmierzchem ulewa ustała; nieustannie wiejący wiatr przegnał chmury dalej na południe i ukazało się słońce stojące nisko nad horyzontem. Jego promienie rozpalały krwawym blaskiem krawędzie odpływających burzowych chmur.
Obaj więźniowie przyglądali się zachodowi słońca z chłostanego porywami wichru tarasu, gdy nagle zorientowali się, że w dole pod nimi dzieje się coś niezwykłego.
Przed bramą zamku stał samotny jeździec, który raz po raz uderzał w wielki mosiężny dzwon zawieszony na słupie. Odziany był w zbroję, u pasa miał miecz, dzierżył kopię i tarczę. Był młody — może o rok lub dwa starszy od Horace’a.
Przybysz po chwili zostawił w spokoju dzwon i zaczerpnął tchu, by przemówić. Przemawiał czy raczej wykrzykiwał po gallijsku, toteż Horace nic nie zrozumiał, choć rozpoznał brzmienie aż nazbyt dobrze mu znanego nazwiska: „Deparnieux”.
— Co on mówi? — spytał Halta, a zwiadowca uniósł rękę, by go uciszyć, próbując dosłyszeć unoszone wiatrem słowa.
— Rzuca wyzwanie naszemu gospodarzowi — powiedział, przechylając głowę, by lepiej słyszeć.
Horace obruszył się:
— Tego się domyśliłem! — rzucił dość szorstko. — Ale o co chodzi?
Halt machnął niecierpliwie ręką, bo Horace przeszkadzał mu słuchać. W głosie rycerza pobrzmiewały determinaca i gniew, ale słowa umykały, by napłynąć znów, wraz z powiewami wiatru.
— O ile mogę zrozumieć — rzekł z wolna Halt — nasz przyjaciel Deparnieux wymordował rodzinę tego rycerza, kiedy był on na jakiejś wyprawie. Tutaj, w Gallii, rycerskie wyprawy w różnych szczytnych celach to istotna część szlacheckiej tradycji.
— No i co? — chciał wiedzieć Horace. Ale zwiadowca mógł tylko wzruszyć ramionami w odpowiedzi.
— Wygląda na to, że Deparnieux chciał przejąć ziemie jego rodziny, toteż pozbył się rodziców tego młodego człowieka — nasłuchiwał jeszcze przez chwilę i dodał: — Byli starzy i właściwie bezbronni. Horace żachnął się:
— Z tego, co wiemy o Deparnieux, jest to jak najbardziej możliwe.
Przybysz umilkł nagle, zawrócił konia i odjechał od bramy, wyraźnie czekając na odpowiedź. Przez kilka minut nie działo się nic, nie było żadnego znaku, wskazującego na to, że ktokolwiek inny poza Haltem i Horace’em zwrócił na młodzieńca uwagę. Potem nagle brama otwarła się z trzaskiem i ukazała się dosiadająca karego rumaka postać w czarnej zbroi.
Deparnieux wolnym truchtem zajął pozycję w odległości około stu metrów od przybysza. Stanęli ze sobą twarzą w twarz; młody rycerz ponownie rzucił wyzwanie. Na murach zamku zgromadzili się ludzie Deparnieux, przepychając się, by zająć miejsca, z których roztaczał się lepszy widok.
— Sępy — syknął Halt na ten widok.
Rycerz odziany w czerń nie odpowiedział przybyszowi ani słowem. Uniósł tylko tarczę i jej krawędzią zatrzasnął przyłbicę swego hełmu. To wystarczyło rzucającemu wyzwanie rycerzowi, który także zamknął przyłbicę i spiął ostrogami swego wierzchowca. To samo uczynił Deparnieux i runęli ku sobie z wyciągniętymi w przód kopiami.
Nawet z tej odległości Halt i Horace widzieli, że młodzieniec nie dysponuje szczególnymi umiejętnościami. Słabo siedział w siodle, źle trzymał zarówno tarczę, jak i kopię. Tymczasem Deparnieux wraz ze swym galopującym wierzchowcem zdawali się stanowić jedność w skoordynowanych, rytmicznych ruchach; idealnie wyważona w ręce rycerza kopia jakby płynęła przez powietrze. Pośród szumu wiatru doszedł ich dudniący tętent kopyt dwóch rumaków.
— Źle to wygląda… — odezwał się sam do siebie Horace.
Jeźdźcy starli się z głośnym łomotem, który odbił się echem od zamkowych murów. Kopia młodego rycerza, ustawiona pod złym kątem, rozpadła się w drzazgi. Natomiast broń dzierżona przez Deparnieux uderzyła prosto w jego tarczę, co sprawiło, że młodzieniec zachwiał się niebezpiecznie i omal nie spadł z siodła. Jednak wówczas wydarzyło się coś dziwnego — Deparnieux jakby stracił panowanie nad swoją kopią, jakby mimowolnie wymknęła się ona z jego ręki — i upadła na trawę, on zaś zawrócił konia do następnego starcia. Przez chwilę Horace poczuł przypływ nadziei.
— Jest ranny! — zawołał. — To szczęśliwy traf, ale chyba jest ranny!
Jednak Halt zmarszczył brwi i potrząsnął głową.
— Nie sądzę — rzekł cicho. — Coś mi się w tym wszystkim nie podoba.
Teraz obaj wojownicy dobyli mieczy i ruszyli ku sobie w pełnym galopie. Starli się. Deparnieux przyjął uderzenie tamtego na tarczę, a jego klinga z głośnym brzękiem uderzyła w hełm przeciwnika; młodzieniec znów zachwiał się w siodle.
Oba konie rżały przeraźliwie, podczas gdy jeźdźcy okrążali się, cofali i nacierali, a każdy z nich próbował przyjąć korzystniejszą w starciu pozycję. Miecze uderzały, dźwięczała stal, a za każdym razem, gdy Deparnieux trafiał przeciwnika, jego ludzie wydawali triumfalny okrzyk.
— Co on wyczynia? — rzekł półgłosem Horace, który teraz stał jak skamieniały; jego początkowy entuzjazm ulotnił się bez śladu. — Przecież mógł z nim skończyć już po pierwszym uderzeniu! — a gdy pojął, głos jego zabrzmiał odrazą i oburzeniem: — On… on się nim bawi. Igra z nim, naumyślnie zwleka!
Dźwięczny szczęk miecza o miecz rozlegał się nadal, czasem przerywany bardziej głuchym odgłosem, kiedy klinga trafiała na tarczę. Halt i Horace, którzy na Zamku Redmont widzieli już niejeden pojedynek, nie mieli wątpliwości, iż Deparnieux tylko rozmyślnie odwleka rozstrzygnięcie starcia. Jednak jego słudzy zdawali się tego nie dostrzegać. Byli to przecież tylko wieśniacy, którym dano do ręki broń; nie mieli więc tak naprawdę pojęcia o istocie sztuki walki. Wiedzieli tylko tyle, że ich pan z każdym ciosem zyskuje przewagę, toteż każde celne uderzenie Deparnieux witali rykiem głośnego aplauzu.
— Istny teatr — stwierdził zimno Halt — a oto publiczność. Pan i władca stara się, by tamten wyszedł na zręczniejszego szermierza, niż jest w rzeczywistości.
Horace potrząsnął głową. Przecież Deparnieux mógł bez trudu zakończyć starcie jednym mocnym uderzeniem, zamiast bawić się walką z młodym i niedoświadczonym przeciwnikiem.
— Bydlak. Świnia — wycedził chłopak półgłosem. Zachowanie Deparnieux było sprzeczne z wszelkimi regułami rycerstwa, które mu wpajano i które znaczyły dla niego tak wiele. Halt skinął poważnie głową.
— To wiedzieliśmy już wcześniej. Wykorzystuje chłopaka dla podbudowania własnej reputacji.
Horace popatrzył na niego, niezbyt pewien, czy dobrze rozumie.
— Deparnieux sprawuje władzę, ponieważ budzi lęk — tłumaczył dalej Halt. — Uległość jego ludzi zależy od tego, na ile się go boją. Musi więc co jakiś czas im przypominać, jak niebezpiecznym jest przeciwnikiem. Nie może pozwolić, by poczuli się pewniej, bezpieczniej. Jeśli wyda im się, że przeciwnik jest groźniejszy niż w rzeczywistości, tym większą chwałą okryje się jako zwycięzca i tym mocniej utwierdzi swoją sławę zabójcy. A ci ludzie — tu wskazał pogardliwym gestem strażników stojących na murach — nie potrafią tego pojąć. Są jak dzikie zwierzęta; kto najsilniejszy, zostaje przywódcą hordy.
Deparnieux uznał chyba tymczasem, że nie ma już co dłużej zwlekać. Obaj Aralueńczycy dostrzegli, że jego razy padały gęściej, były coraz mocniejsze. Młody rycerz nie wytrzymywał ich naporu i próbował cofać się, ale okryta czarną zbroją postać bezlitośnie zasypywała go ciosami opadającymi na głownię miecza, tarczę lub hełm. Wreszcie rozległ się przygłuszony odgłos, gdyż klinga Deparnieux trafiła w czuły punkt — okryty kolczugą kark przeciwnika.
Czarny rycerz wiedział, że cios był śmiertelny. Odwrócił się wzgardliwie, po czym spiął konia ostrogami i ruszył w stronę zamku, nie oglądając się nawet na rycerza, który rzucił mu wyzwanie, a teraz osuwał się z siodła. Na murach rozległy się tryumfalne okrzyki, gdy bezwładna postać runęła na ziemię i znieruchomiała. Brama zamknęła się za zwycięzcą.
Halt w zamyśleniu szarpał brodę.
— Wydaje mi się — powiedział — że znalazłem rozwiązanie. Tak, chyba już wiem, jak uporać się z panem Deparnieux.