Rozdział 24

Halt i Horace mieli się na baczności przez całą noc, na przemian pełniąc wartę. Obawiali się, że Deparnieux może napaść ich podstępnie, pod osłoną ciemności. Jednak tej nocy okoliczny pan i władca już się nie pojawił.

Wczesnym rankiem następnego dnia — bowiem po wydarzeniach poprzedniej nocy uznali, że im prędzej wyjadą z miasteczka, tym lepiej — gdy siodłali konie przed stajnią na tyłach budynku, oberżysta podszedł do Halta, rozglądając się nerwowo na boki.

— Nie mogę rzec, panie, iżbym żałował, że opuszczacie moją gospodę — rzekł przepraszającym tonem. Halt poklepał go po ramieniu na znak, że nie czuje się urażony.

— Rozumiem cię, przyjacielu. Chyba nie zyskaliśmy sobie sympatii waszego lokalnego bandyty.

Gospodarz raz jeszcze spojrzał dookoła, nim szeptem przyznał Haltowi rację; widocznie bał się, że ktoś może ich obserwować i donieść Deparnieux o jego nielojalności. Halt domyślał się, że mieszkańcy miasteczka już niejednokrotnie mieli okazję przyglądać się rozmaitym wyczynom czarnego rycerza. Mógł tylko współczuć nieszczęśnikowi, który zeszłego wieczoru nie potrafił skryć swego rozbawienia — co najwyraźniej nie umknęło uwadze Deparnieux.

— Zły to człowiek, panie, tak jest — przyznał oberżysta drżącym głosem. — Ale co mogą począć tacy jak my? On ma na swe usługi całą armię, a my jesteśmy tylko prostymi ludźmi, nie wojownikami.

— Niestety, nie mogę wam pomóc — odparł Halt — bowiem musimy czym prędzej wyruszać w drogę — oświadczył i po chwili wahania spytał: — Czy prom w Les Sourges codziennie przewozi podróżnych na drugi brzeg rzeki?

Miejscowość Les Sourges położona była o jakieś dwadzieścia kilometrów na zachód. Halt i Horace wybierali się w kierunku północnym, ale zwiadowca był pewien, że Deparnieux powróci i będzie chciał wiedzieć, w którą stronę się udali. Nie spodziewał się, by oberżysta zechciał zachować w tajemnicy zadawane mu pytania i nie miałby też mu za złe, gdyby tego nie uczynił.

— Tak, panie, o tej porze roku prom pływa codziennie. W przyszłym miesiącu, kiedy rzeka zamarznie, trzeba będzie wędrować aż do mostu w Colpennieres.

Halt wskoczył na siodło. Horace dosiadał już swojego wierzchowca i trzymał sznur, na którym prowadził dźwigające swój ładunek zdobyczne konie.

— W takim razie przeprawimy się promem — oznajmił zwiadowca donośnym głosem. — O ile się nie mylę, droga do niego prowadzi od rozstajów kilka mil stąd, czy nie tak?

— Tak jest, panie. To będzie pierwsze znaczniejsze rozwidlenie. Aby dotrzeć do przeprawy, trzeba skręcić na prawo.

Halt uniósł rękę w geście podziękowania oraz pożegnania, po czym spiął Abelarda kolanami i ruszył przodem, wyjeżdżając z podwórza.

Tego dnia nie zatrzymywali się na popasy; parli wytrwale naprzód. Na rozstajach nie skręcili w prawo, lecz jechali dalej na północ. Często oglądali się za siebie, ale nic nie wskazywało na to, by ktoś próbował ich ścigać. Jednak otaczające wzgórza i lasy stanowiły wystarczającą kryjówkę choćby i dla całej armii. Halt wcale nie był pewien, czy znający dobrze te ziemie Deparnieux nie podąża przypadkiem jakimś równoległym szlakiem, aby wyprzedzić ich i przygotować zasadzkę gdzieś na drodze.

Niemal odetchnęli z ulgą, gdy wczesnym popołudniem dotarli do kolejnego mostku i ujrzeli kolejnego rycerza pełniącego przy nim straż — z pewnością aby pobrać haracz lub rzucić wyzwanie w razie odmowy.

Rycerz ów dosiadał kościstego kasztana, któremu już od dwóch czy trzech lat należało się zwolnienie ze służby, i w niczym nie przypominał groźnego wojownika napotkanego zeszłego wieczoru. Jego zszargany płaszcz, kiedyś zapewne żółty, lecz teraz spłowiały do brudnej bieli, nosił wyraźne ślady błota. Na zbroi widoczne były plamy rdzy, a kopia wykonana została z topornie ociosanej i niezbyt nawet prostej gałęzi, z widocznym zgrubieniem w jednej trzeciej długości. Na tarczy rycerz nosił znak przedstawiający łeb dzikiej świni — herb całkiem odpowiedni dla tak niechlujnej postaci.

Zatrzymali się, by ocenić sytuację. Halt westchnął ciężko.

— Och, jakież to nudne — mruknął do Horace’a i zsunął łuk z ramienia.

— Zaczekaj, Halt — zaoponował Horace, zdejmując puklerz z pleców i mocując go na lewym ramieniu. — Może najpierw pokażmy mu liść dębu, a nuż zmieni zdanie?

Halt skrzywił się, spoglądając w stronę rycerza — obdartusa zagradzającego im drogę, ale nie założył strzały na cięciwę.

— No, dobrze — zgodził się niechętnie. — Ale damy mu tylko jedną szansę. Jeśli nie ustąpi, zrobię z nim porządek. Mam już powyżej uszu tych próżniaków.

Horace ruszył na spotkanie dziwacznego rycerza, a Halt opuścił łuk. Swoją drogą — pomyślał — to rzecz szczególna, że ten łachmyta nie wydał dotąd żadnego rycerskiego okrzyku. Zazwyczaj przydrożni wojownicy aż rwali się do rzucania wyzwań, zazwyczaj urozmaicając je dziarskimi: „Hola, psubracie!” czy „Stójcie no, panie rycerzu!” oraz innymi równie buńczucznymi zawołaniami i obelgami.

W chwili, gdy umysł Halta sformułował bezgłośnie tę myśl, w jego głowie rozległo się bicie dzwonów na trwogę. Zawołał do rycerskiego czeladnika, który zdążył się już oddalić na dwadzieścia metrów, cwałując na grzbiecie Kickera w stronę przeciwnika:

— Horace! Wracaj! To…

Nim jednak zdołał wypowiedzieć zdanie do końca, z gałęzi dębu zwisających nad drogą opadło coś bezkształtnego, co owinęło się wokół głowy i ramion młodzieńca. Przez chwilę Horace zmagał się na próżno z krępującymi jego ruchy fałdami sieci. W następnej chwili niewidzialna ręka pociągnęła za linę, sieć zacisnęła się, chłopak wypadł z siodła i runął ciężko w pył drogi.

Wystraszony Kicker odskoczył na bok i o kilka kroków do tyłu od swego jeźdźca leżącego na ziemi, a potem, zorientowawszy się, że jemu samemu nie grozi niebezpieczeństwo, zatrzymał się, strzygąc niespokojnie uszami.

— …pułapka — dokończył cicho Halt, przeklinając własną nieuwagę. Komiczny wygląd obdartusa uśpił czujność zwiadowcy, a przez to znaleźli się teraz w tarapatach.

Jego łuk gotowy był do strzału, lecz brakowało widocznego celu, jeśli nie liczyć rycerza na starej szkapie, który nadal w milczeniu stał pośrodku drogi. Bez wątpienia odegrał rolę przynęty w tej zasadzce. Nawet nie drgnął, gdy sieć spadła na Horace’a.

— No cóż, przyjacielu, zapłacisz mi za to — mruknął Halt i płynnym ruchem uniósł łuk, naciągając go, aż pierzasty bełt musnął jego policzek, tuż nad kącikiem ust.

— Na twym miejscu nie czyniłbym tego — ozwał się znajomy tubalny głos. Wyświechtany rycerz uniósł zardzewiałą przyłbicę i ukazały się ciemne rysy Deparnieux.

Halt zaklął pod nosem. Nie strzelił, choć strzała wciąż pozostawała w gotowości, bo usłyszał jakieś odgłosy w krzakach po obu stronach drogi. Powoli opuścił łuk, zdawszy sobie sprawę, że z zarośli wyłoniło się co najmniej kilkanaście postaci, a wszystkie z nich dzierżyły w rękach mordercze kusze.

Wymierzone w niego.

Odłożył strzałę do kołczana umocowanego na plecach. Zerknął w stronę Horace’a, który wciąż tarzał się w bezsilnym zmaganiu z oplatającą go siecią. Zza krzewów i drzew rosnących u skraju drogi wyłoniły się kolejne postacie. Kilku ludzi podeszło do obezwładnionego Horace’a — czterech wymierzyło w niego kusze, a pozostali zdjęli sieć, odebrali mu broń i postawili na nogi. Chłopak był purpurowy na twarzy.

Deparnieux z zadowolonym uśmiechem zbliżył się ku nim, spiąwszy kościstego wierzchowca. Zatrzymał się w takiej odległości, by wyraźnie było słychać jego słowa, i pokłonił się niedbale.

— Będę zaszczycony, panowie — rzucił szyderczym tonem — mogąc gościć was w Chateau Montsombre.

Halt uniósł brew.

— Czyż można odmówić tak grzecznemu zaproszeniu? — spytał, nie zwracając się do nikogo w szczególności.

Загрузка...