Rozdział 21

A więc jednak nas rozdzielili — pomyślał Will ze smutkiem. Odprowadzana do kuchni Evanlyn potknęła się, spoglądając na niego przez ramię; na jej twarzy malował się wyraz zdumienia i żalu. Zmusił się do uśmiechu, by podnieść ją na duchu i pomachał ręką, co miało sprawiać wrażenie pogodnego i beztroskiego pożegnania, jakby wkrótce znów mieli się zobaczyć.

Mocne uderzenie w głowę przywołało go jednak szybko do rzeczywistości. Zachwiał się, dzwoniło mu w uszach.

— Ruszaj się, niewolniku! — warknął Tirak, Skandianin trudniący się nadzorem nad niewolnikami zatrudnionymi na dziedzińcu. — Przekonamy się, czy będzie ci do śmiechu, jak już weźmiesz się za robotę.

Wkrótce miało się okazać, że w rzeczy samej Will nie miał wielu powodów do radości.

Ze wszystkich brańców pojmanych przez Skandian, los niewolników pracujących na dziedzińcu był najcięższy. Ci, których przydzielono do obsługi domostwa oberjarla — w kuchniach, sali jadalnej i na pokojach — mieli przynajmniej to szczęście, że pracowali i spali w cieple. Pod koniec dnia padali na swe legowiska wycieńczeni, lecz ich barłogi były przytulne, a przy kuchni nie groził im też głód.

Tymczasem niewolnicy przypisani do dziedzińca musieli wykonywać najcięższe prace, takie jak rąbanie drew, odgarnianie śniegu, opróżnianie latryn i wywózka nieczystości, karmienie i pojenie bydła czy sprzątanie stajni, a wszystko to trzeba było robić na dworze, gdzie panował dojmujący ziąb. Praca ponad siły powodowała, że zalewali się potem, lecz przesiąkłe nim łachmany zamarzały wkrótce po ukończeniu pracy, wysysając z nich resztki ciepła.

Spali w starej szopie, po której hulały przeciągi; jej cienkie ściany nie stanowiły dostatecznej osłony przed chłodem. Każdy z niewolników otrzymywał cienki koc, ale okrycie to nie wystarczało, gdy nocą robiło się tak zimno, że woda zamarzała w kadziach i dzbanach. Starali się więc za wszelką cenę zdobyć jakiekolwiek stare łachmany, którymi mogli dodatkowo się okryć. Zebrali o nie lub je kradli. Często też się o nie bili. W ciągu trzech dni na oczach Willa dwóch niewolników padło na śmierć w bójkach o szmaty z worka.

Zdał sobie sprawę, że być niewolnikiem przypisanym do dziedzińca to nie tylko ciężki los i mordercza praca. Stanowiło to bezpośrednie zagrożenie dla zdrowia i życia.

Było tym niebezpieczniej, że dziedziniec rządził się swoimi własnymi, okrutnymi prawami. Co prawda nominalnie odpowiadał zań Tirak, ale faktycznie władzę sprawowała niewielka grupka wybranych niewolników, zwana „hordą”. Do grupy tej zaliczało się pięciu czy sześciu niewolników pełniących tu służbę od dawna, wspierających się i osłaniających wzajemnie, a dysponowali oni władzą absolutną, decydując o życiu lub śmierci swoich towarzyszy. W zamian za to, że wyręczali swych panów, trzymając resztę niewolników w ryzach, utrzymując na dziedzińcu brutalną dyscyplinę i organizując pracę poprzez wyznaczanie zadań, otrzymywali dodatkowe koce i żywność. Tym, którzy okazywali bezwzględne posłuszeństwo i starali się ze wszech sił, by im się przypodobać, wyznaczali względnie lżejsze zadania. Kto próbował się sprzeciwiać ich władzy, tego czekała nieznośna mordęga na mrozie i w wilgoci, wycieńczająca, niebezpieczna. Tirak nie zwracał uwagi na nadużycia z ich strony. Los podległych mu niewolników nie obchodził go wcale. Z jego punktu widzenia byli tylko narzędziami, które wyrzucało się na śmietnik, gdy się zużyły, a zrzucając odpowiedzialność za tych, którzy odpadli, na członków „hordy”, pozbywał się kłopotu z utrzymaniem porządku na dziedzińcu. Jeśli zdarzyło im się zabić lub okaleczyć któregoś z niewolników — cóż, nie byli oni jego własnością, toteż chętnie godził się z płaconą nie ze swojej kieszeni ceną za swój święty spokój.

Biorąc pod uwagę charakter Willa, starcie chłopaka z członkami „hordy” musiało prędzej czy później nastąpić. Doszło do niego już trzeciego dnia. Wracał z lasu, wlokąc po cienkim śniegu ciężkie sanie załadowane drwami. Jego ubranie mokre było od potu i topniejącego śniegu, wiedział też, że gdy tylko wysiłek ustanie, będzie trząsł się z zimna. Głodowe racje żywności, które im dawano, nie starczały, by rozgrzać się oraz odzyskać utraconą energię. Czuł, że z każdym dniem traci siły i odporność.

Zgięty niemal w pół, zaciągnął sanie na dziedziniec, pod same drzwi kuchni, gdzie niewolnicy domowi mieli je rozładować i zanieść porąbane szczapy do kuchni, a następnie ułożyć je w stosy obok buchających żarem palenisk. Gdy rozprostował plecy, kręciło mu się nieco w głowie. W tej samej chwili doszedł go czyjś głos rozlegający się w jednej z kuchennych przybudówek; najpierw głośne przekleństwa, potem skowyt bólu.

Zostawił sanie przed kuchnią i wszedł do środka, by sprawdzić przyczynę zamieszania. Chudy, wymizerowany chłopak kulił się na ziemi, podczas gdy starszy i roślejszy młodzieniec z „hordy” chłostał go bezlitośnie kawałkiem liny.

— Wybacz mi, Egonie! — łkał nieszczęśnik. — Nie wiedziałem, że to twoje!

Will zdał sobie sprawę, że obaj są niewolnikami. Tyle że ten starszy sprawiał wrażenie odżywionego i miał na sobie ciepłe ubranie, choć zszargane i poplamione. Mógł mieć może ze dwadzieścia lat. Will już wcześniej zwrócił uwagę, że starszych niewolników na dziedzińcu nie było. Odniósł nader niemiłe wrażenie, iż to dlatego, że żywot niewolników z dziedzińca był nader krótki.

— Ulrich, ty złodzieju! — wrzeszczał oprawca. — Już ja cię nauczę trzymać łapy z dala od moich rzeczy!

Walił go teraz liną po głowie. Twarz chłopaka naznaczona była purpurowymi pręgami, kolejny cios rozciął skórę tuż pod okiem; trysnęła krew. Ulrich wił się na ziemi i usiłował zasłonić twarz nagimi ramionami. Tamten nie przestawał się nad nim pastwić, przeciwnie, bił tym zawzięciej. Will nie mógł już tego dłużej znieść. Podbiegł do Egona od tyłu i wyrwał mu sznur, gdy ten zamierzał się do kolejnego uderzenia.

Egon stracił równowagę. Zachwiał się i odwrócił, zaskoczony, by sprawdzić, kto ośmielił się mu przeszkodzić w wymierzeniu kary. Spodziewał się ujrzeć Tiraka albo innego ze Skandian, bo przecież nikt inny nie zadarłby z członkiem „hordy”. Jednak ku swemu zaskoczeniu ujrzał tylko drobnego, niewysokiego chłopaka, który na oko mógł mieć około szesnastu lat.

— Ma już dość — odezwał się Will, ciskając linę w topniejącą breję za drzwiami.

Rozwścieczony Egon chciał się na niego rzucić. Był wyższy coraz cięższy od Willa i zamierzał dać porządną nauczkę bezczelnemu śmiałkowi. Jednak powstrzymało go coś, co ujrzał w oczach nieznajomego, a nie uszła też jego uwagi postawa Willa, gotowego do odparcia ataku. Ten chłopak nie bał się go. Był zdrowy i krzepki, pojawił się na dziedzińcu dopiero przed kilkoma dniami, więc wciąż był jeszcze w pełni sił. Mógł okazać się niebezpiecznym przeciwnikiem, nie zaś bezsilną ofiarą jak Ulrich.

— Wybacz mi, Egonie — szlochał tymczasem pobity nieszczęśnik. Przyczołgał się do swego oprawcy i zaczął całować jego zniszczone buciory. — To się nigdy nie powtórzy…

Egon przestał się nim interesować, odsunął go na bok stopą. Ulrich zerknął nań, zorientował się, że Egon zajął się już kim innym i czym prędzej umknął.

Egon nie zwrócił na to uwagi. Wpatrywał się intensywnie w Willa, dokonując oceny i ważąc swe siły. Nie, ryzyko było zbyt wielkie. W pobliżu nie było nikogo innego z „hordy”, a gdyby na oczach niewolników Egon poniósł w tym starciu porażkę, straciłby cały swój autorytet. Mało tego, ów przybłęda mógłby wówczas zająć jego uprzywilejowaną pozycję — pomyślał Egon, nie zdając sobie sprawy, że Will z pewnością nie miał takiego zamiaru.

Istniały jednak inne sposoby, by poradzić sobie z niepokornymi.

— Jak się nazywasz? — spytał, mrużąc oczy, głosem zduszonym od wściekłości.

— Mam na imię Will — rzekł chłopak, a Egon z wolna skinął kilkakrotnie głową.

— Będę pamiętał — zapewnił.

Następnego dnia Willa wyznaczono do pracy przy studni.


* * *

Tej pracy niewolnicy dziedzińca obawiali się najbardziej ze wszystkich.

Mieszkańcy Hallasholm czerpali wodę pitną z wielkiej studni mieszczącej się pośrodku placu przed dworem Ragnaka. Wraz z nadejściem mrozu woda zamarzała w niej, a raczej zamarzałaby, gdyby nie bezustanna praca niewolników. Skandianie na obrzeżach studni umieścili wielkie drewniane wiosła, którymi poruszano wodę i rozbijano tworzący się lód. Była to praca mordercza, niepozwalająca ani na chwilę wytchnienia, bowiem wodę trzeba było mieszać bez przerwy, napierając z całych sił na drzewca topornych wioseł. Praca w zimnie i wilgoci, wyniszczająca, mordercza. Nikt, kogo wyznaczono do studni, nie wytrwał długo.

Will pracował tam dopiero od godziny, ale już był wykończony. Wszystkie mięśnie ramion, pleców i nóg bolały go od wysiłku.

Pchnął długie drzewce wytarte do gładka przez długie lata używania przez wiele, wiele rąk nieżyjących już niewolników. Zaledwie kilka minut minęło od chwili, gdy ostatnio wzburzył powierzchnię wody, a oto już zaczęła się na niej tworzyć cienka skorupka lodu. Słyszał jego trzask, gdy skruszył powłokę i na nowo zaczął przesuwać wiosłem w tę i z powrotem. Po drugiej stronie studni to samo robił drugi niewolnik, utrzymując wodę w ciągłym ruchu, by nie pozwolić jej zamarznąć. Zaraz po przyjściu Will skinął mu głową, ale jego powitanie pozostało bez odpowiedzi. Od tamtej chwili pracowali w milczeniu, stękając tylko z wysiłku.

Ciężki skórzany pas opadł na jego ramiona. Usłyszał odgłos uderzenia, poczuł je nawet, ale nie towarzyszył temu palący ból, bo jego plecy zdrętwiałe były od zimna.

— Głębiej! — burknął gniewnie nadzorca. — Jak będziesz tak muskał po powierzchni, woda zamarznie pod spodem.

Stęknąwszy cicho, Will posłusznie zanurzył drewnianą łopatę w zamarzającą wodę, rozbryzgując ją przy tym; poczuł na skórze lodowate krople. I tak był już całkiem przemoczony. Przy tej pracy właściwie nie dało się tego uniknąć. Wiedział zarazem, że gdy nastąpi jedna z krótkich przerw, na jakie im pozwalano, mokre i sztywniejące na mrozie ubranie natychmiast wyciągnie z jego ciała ciepło, znów zacznie się trząść.

Największym lękiem napawało właśnie owo niepohamowane drżenie. Gdy chłód zaczynał przenikać jego ciało, tracił nad sobą kontrolę; zęby szczękały o zęby, ręce drżały, a on nie był w stanie tego powstrzymać. Istniał tylko jeden sposób, żeby znów się rozgrzać — powrócić do pracy. .

Wreszcie nadzorca pozwolił mu wypuścić drzewce, które przejął inny niewolnik. Nawet Skandianie zdawali sobie sprawę, że tej pracy nikt nie jest w stanie wykonywać dłużej niż przez cztery godziny. Drżąc na całym ciele, wycieńczony do granic, Will powlókł się do swojego baraku. Potknął się, upadł — i nie miał siły podnieść się z powrotem na nogi. Do swego miejsca na podłodze podpełzł na czworakach, marząc jedynie o nędznym okryciu, jakie da mu cienki koc.

A potem wydał z siebie chrapliwy jęk rozpaczy. Koc zniknął.

Legł skulony na zimnych deskach, wstrząsnął nim spazmatyczny szloch. Podkulił kolana i oplótł je ramionami, usiłując przybrać pozycję, w której traciłby najmniej ciepła. Przypomniał sobie swój ciepły płaszcz zwiadowcy, który stracił, gdy został wzięty do niewoli przez Eraka i jego ludzi. Znów zaczęło się drżenie; chłód wziął w swe posiadanie całe jego ciało, wnikał aż do szpiku kości, sięgał głębi jego duszy.

Nie było już nic, tylko dojmujący mróz. Cały świat stał się jedynie zimnem. Zimnem nie do wytrzymania, zimnem, od którego nie było ucieczki.

Poczuł, że jego policzka dotyka coś szorstkiego i otworzył oczy. Ktoś pochylał się nad nim i ten ktoś okrywał go właśnie szmatą z rozprutego worka. A potem tuż koło jego ucha rozległ się głos:

— Już dobrze, przyjacielu. Weź się w garść.

Te słowa wyrzekł wysoki, brodaty mężczyzna o niechlujnym wyglądzie. Jednak w jego oczach Will dostrzegł błysk sympatii i zrozumienia. Will otulił się zgrzebną szmatą aż po szyję.

— Widziałem, jak stanąłeś w obronie Urlicha — powiedział jego wybawca. — Musimy trzymać się razem, żeby jakoś tu przetrwać. Tak przy okazji, mam na imię Hendel.

Will próbował coś odpowiedzieć, ale jego zęby tak szczękały i głos drżał do tego stopnia, że nie był w stanie wyartykułować ani słowa.

— Masz, spróbuj tego — rzekł Hendel, rozglądając się dookoła, by sprawdzić, czy nikt ich nie obserwuje. — Otwórz usta.

Will zmusił się, by rozewrzeć drżące szczęki, a Hendel wsunął mu do ust liść jakiegoś ziela.

— Potrzymaj to pod językiem — szepnął Hendel — aż rozmięknie. Zaraz poczujesz się lepiej.

I rzeczywiście, po kilku chwilach Will poczuł cierpkawy smak rozpuszczonej w ślinie substancji, a zaraz potem ogarnęło go cudowne, wyzwalające od wszelkich trosk poczucie wszechogarniającego ciepła rozchodzącego się po ciele. Rozkosznego ciepła odganiającego precz nienawistny ziąb, sięgającego aż po czubki palców rąk i nóg w pulsujących falach. Nigdy dotąd nie zaznał takiej błogości, takiego wytchnienia.

Drżenie ustało, dobroczynne ciepło sprawiło, że napięte mięśnie rozluźniły się w przemożnym poczuciu ulgi i błogostanu. Spojrzał na Hendla i ujrzał jego uśmiech.

W tych dobrych, współczujących oczach jaśniała pociecha, zrozumienie… i wiedział już, że wszystko będzie dobrze.

— Co to takiego? — usłyszał swój własny głos, a zabrzmiało to, jakby pytanie zadał ktoś inny, choć zarazem czuł poruszenia swoich warg i odrętwiałego języka.

— Liście cieplaka — odrzekł Hendel, głosem jakże kojącym i łagodnym. — To on utrzymuje nas przy życiu.

Egon przyglądał się tej scenie z odległego kąta szopy. Hendel doskonale wywiązał się z powierzonego mu zadania.

Загрузка...