Halt i Horace nie byli zaskoczeni, gdy wkrótce po nierównym pojedynku, dowodzący strażą sierżant oznajmił im, iż pan Deparnieux życzy sobie ich towarzystwa podczas wieczerzy. Był to rozkaz, a nie zaproszenie, więc Halt nie uznał za stosowne, by udawać, jakoby było inaczej. Nie odpowiedział tedy ani słowem żołdakowi, odwrócił się tylko, by wyjrzeć przez okno. Ze swej strony sierżant nie przejął się szczególnie. Wykonał polecenie i przekazał wiadomość, a cudzoziemcy ją usłyszeli. Reszta go nie obchodziła. Odwrócił się i zajął znów swe stanowisko u szczytu schodów prowadzących do komnaty jadalnej.
Tego wieczoru wykąpali się, przebrali i zeszli do jadalni, nasłuchując echa swych kroków rozlegającego się pośród kamiennych ścian. Większą część popołudnia spędzili na omawianiu planu działania na ten wieczór i Horace nie mógł już się doczekać, by wprowadzić go w życie. Gdy znaleźli się przed trzymetrowej wysokości podwójnymi drzwiami prowadzącymi do jadalni, Halt położył dłoń na ramieniu Horace’a i zatrzymał go. Wiedział, że chłopak się niecierpliwi. Siedzieli tu zamknięci już od tygodni, wysłuchując kpin i zawoalowanych obelg Deparnieux oraz przyglądając się, jak w bestialski sposób traktuje on swoją służbę. Incydent z kucharką był tylko jednym z wielu, jakich byli świadkami. Halt zdawał sobie sprawę, że Horace w swej młodzieńczej zapalczywości wprost marzy, by Deparnieux wreszcie dostał za swoje. Jednak zbytni pośpiech mógł zniweczyć plan, który uzgodnili wcześniej. Jego powodzenie zależało od cierpliwości i wyczucia czasu.
Halt, przyglądając się pojedynkowi, zrozumiał, że usilne dążenie Deparnieux do tego, by uchodzić w oczach swoich ludzi za niezwyciężonego wojownika i zabójcę, stanowiło zarazem jego słabość. Słabość, którą mogli wykorzystać. Deparnieux sam postawił się w sytuacji, w której zmuszony był przyjąć każde wyzwanie, jakie mu rzucono — o ile stało się to wobec świadków. Nie mógł sobie pozwolić na wykręty, musiał walczyć. Gdyby wielmoża okazał lęk lub wzdragał się przed przyjęciem wyzwania, oznaczałoby to początek jego końca.
Teraz, gdy się zatrzymali, Halt ujrzał pełne zapału i wyczekiwania spojrzenie Horace’a — i popatrzył mu głęboko w oczy wzrokiem, w którym chłopak dojrzał spokój, cierpliwość, rozwagę.
— Pamiętaj — rzekł zwiadowca — nie czyń nic, dopóki nie dam znaku.
Horace skinął głową. Jego policzki były lekko zarumienione od podniecenia.
— Rozumiem — odparł, z niejakim trudem powstrzymując entuzjazm, którym aż kipiał. Czuł ciężką rękę Halta na swoim ramieniu i jego spojrzenie.
Odetchnął trzy razy głęboko, by się uspokoić, po czym znów skinął głową, tym razem panując już nad sobą całkowicie.
— Rozumiem, Halt — rzekł znowu. Podniósł wzrok i wytrzymał uporczywe spojrzenie zwiadowcy. — Zbyt długo czekaliśmy na ten moment, bym miał teraz wszystko zepsuć. Nie obawiaj się.
Halt przyglądał mu się jeszcze przez dłuższą chwilę. Potem, usatysfakcjonowany wyrazem spokojnej już determinacji, którą ujrzał w oczach chłopca, puścił jego ramię. Pchnął podwójne drzwi z taką siłą, że trzasnęły głośno o ścianę po obu stronach. Halt i Horace ramię w ramię wkroczyli do komnaty jadalnej, gdzie Deparnieux już na nich czekał.
Posiłek, który im podano, był kolejnym dowodem na to, że w pochwałach głoszonych na cześć gallijskiej kuchni było dużo przesady. Jak na gust Halta, serwowane dania zawdzięczały swój wątpliwy smak nadmiarowi śmietany oraz czosnku. Jadł niewiele, zauważył jednak mimochodem, że Horace z młodzieńczym apetytem pochłaniał wszystko, do ostatniego kęsa.
Przez całą wieczerzę gospodarz nie szczędził im nieustannych sarkazmów oraz wyrzekał głośno na niezdarność i głupotę służby, nie omieszkał też wyrazić się kilkakrotnie z najwyższą pogardą o bojowych umiejętnościach swego niedawnego przeciwnika. Zgodnie ze zwyczajem, Halt popijał jedzenie winem, zaś Horace czystą wodą. Gdy ukończyli ciężkostrawny, obfity lecz niesmaczny posiłek, służący wnieśli dzbany z ziołowym naparem.
Napar ów, co przyznać musiał nawet Halt, przyrządzany był przez Gallów nader umiejętnie. Był jak ambrozja, przewyższał smakiem wszystkie napoje, jakie zdarzało mu się kosztować w Araluenie. Sączył więc z uznaniem aromatyczny, gorący płyn, spoglądając znad brzegu kubka na pana Deparnieux, który z kolei obserwował i jego, i Horace’a ze swym zwykłym pogardliwym uśmieszkiem.
Gallijski rycerz powziął już zdanie, co do Halta. Stwierdził, że ze strony tego cudzoziemca o szpakowatej brodzie nie ma się czego obawiać. Bez wątpienia był on wybornym łucznikiem, zapewne posiadał też jakieś umiejętności w tropieniu śladów i skradaniu się, a także w dziedzinie stolarki. Jednak pierwotne obawy, iż może dysponować jakimiś tajemnymi, czarodziejskimi mocami — rozwiały się bez śladu. Stwierdził z zadowoleniem, że niepotrzebnie się przejmował tą dwójką przybłędów.
Teraz, gdy umocnił się w przekonaniu, iż wolno mu postępować bezkarnie, nie mógł oprzeć się pokusie, by tym dotkliwiej lżyć Halta i kpić sobie z niego. Fakt, iż przez dłuższy czas brodaty gość budził w rycerzu niepokój, zdwoił w Deparnieux chęć, by mu teraz porządnie dopiec. Wielmoża uwielbiał bawić się ludźmi. Był zachwycony, gdy mógł pastwić się nad bezradnymi i bezbronnymi, obserwować ich bezsilny gniew lub cierpienie, które potęgował kolejnymi złośliwościami.
W miarę, jak narastało jego lekceważenie wobec Halta, tym bardziej ignorował też Horace’a. Za każdym razem, gdy wieczerzali tak we trzech, radował się z góry na chwilę, kiedy odprawi bezceremonialnie młodego osiłka, odsyłając go do komnaty w wieży z policzkami płonącymi od gniewu i wstydu.
Uznał, że nadszedł czas, by sprawić sobie przyjemność.
Odchylił się wraz z ciężkim krzesłem do tyłu, opróżniając srebrny kubek trzymany w lewej dłoni. Drugą ręką machnął od niechcenia w stronę młodzieńca.
— Odejdź, chłopcze — rozkazał, nawet nie patrząc. Przeszedł go dreszcz złośliwego zadowolenia, gdy Horace rzucił spojrzenie swemu towarzyszowi i po krótkiej chwili wstał.
Jednak ku swemu niebotycznemu zdumieniu w odpowiedzi usłyszał krótkie: — Nie.
Słowo to jakby zawisło w powietrzu między nimi. Deparnieux z przejawu szczeniackiego buntu ucieszył się jeszcze bardziej, nie dał jednak nic po sobie poznać. Przeciwnie, przybrał na twarzy wyraz gniewnego oburzenia. Odwrócił się w stronę Horace’a. Dostrzegł wyraźne zdenerwowanie chłopca i jego przyspieszony oddech.
— Nie? — powtórzył Deparnieux, jakby nie wierząc temu, co właśnie usłyszał. — Jestem panem na tym zamku i moje słowo jest tu prawem. Moje życzenie — rozkazem dla wszystkich i każdego. A ty śmiesz obrażać mnie swym grubiańskim „nie”?
— Minął czas, panie, gdym słuchał twych słów jak rozkazu — wyrecytował Horace, marszcząc lekko brwi i starając się wypowiedzieć wiernie, co do słowa, kwestię ułożoną dlań przez Halta. — Straciłeś prawo do posłuchu za sprawą swych nierycerskich postępków.
Deparnieux nadal udawał zagniewanego.
— Odmawiasz mi prawa rozkazu we własnym lennie?
Horace nie odpowiedział od razu, bo chciał mieć pewność, że wypowie właściwe słowa. Halt z naciskiem powtarzał, że jest to sprawa najwyższej wagi, a i bez tego Horace aż nazbyt dobrze rozumiał, iż jest to kwestia życia lub śmierci.
— Nadszedł czas, by prawo twe podać w wątpliwość — odpowiedział po krótkiej chwili. Deparnieux pozwolił sobie na drapieżny uśmiech rozjaśniający mroczne rysy, powstał z krzesła, pochylił się nad stołem i oparł obiema rękami o nagie deski.
— A więc rzucasz mi wyzwanie? — spytał, nie potrafiąc ukryć zadowolenia. Horace jednak uniósł dłoń:
— Nim zostanie ono rzucone, domagam się, panie, byś je uszanował.
Wielmoża skrzywił się, zdziwiony.
— Uszanował? O czym mówisz, skamlący szczeniaku? Horace wykonał nieokreślony gest, nie zważając na obelgę.
— Żądam, panie, byś przestrzegał warunków wyzwania. I domagam się, byś się do tego zobowiązał wobec swoich ludzi.
— Ach, żądasz? — Teraz nuta gniewu w jego głosie nie była udawana. Domyślał się już, do czego zmierza młodzieniec.
— Mam wrażenie — wtrącił spokojnie Halt — że zdaniem mojego młodego przyjaciela, swe rządy opierasz na strachu, panie Deparnieux.
Gall odwrócił się gwałtownie.
— A cóż wam obu do tego, łuczniku? — spytał, choć zdawało mu się, że już wie, w czym rzecz.
Halt rozłożył ręce, po czym odparł niedbałym tonem:
— Ludzie, panie, są ci posłuszni za sprawą twej sławy wojownika. Wydaje mi się, że Horace życzyłby sobie, aby wyzwanie padło i zostało przyjęte w ich obecności.
Deparnieux zmarszczył brwi. Wyzwanie właściwie już zostało rzucone, choć jeszcze nie wedle wszelkich reguł rycerskiego kodeksu, więc wiedział, że nie ma wyboru. Musiał je przyjąć, bo gdyby władca taki jak on okazał choćby cień lęku przed szesnastolatkiem, stałby się pośmiewiskiem dla poddanych, nawet gdyby pokonał młokosa.
— Myślisz, że boję się wyzwania tego chłystka? — jego głos ociekał sarkazmem.
Halt pokręcił przecząco głową.
— Wyzwanie nie zostało rzucone… jeszcze. Chcemy jedynie mieć pewność, że nie zbraknie ci odwagi, by je przyjąć w należytej formie i zgodnie z rycerskim obyczajem.
Deparnieux, słysząc te wyważone słowa, parsknął pogardliwie.
— Teraz już pojmuję, kim tak naprawdę jesteś, łuczniku — rzucił. — Sądziłem, żeś jest może czarownikiem. Teraz już widzę, że z ciebie zwykły skryba, czepiający się słówek oraz prawnych kruczków.
Halt uśmiechnął się blado i lekko pochylił głowę. Nie odpowiedział, więc w komnacie zapanowało milczenie.
Deparnieux rzucił okiem w stronę, gdzie stali dwaj strażnicy strzegący wielkich wrót wiodących do komnaty. Rozgrywająca się scena wyraźnie wzbudziła ich zainteresowanie — nasłuchiwali uważnie. Nie minie godzina, a wieść rozejdzie się po całym zamku; wyjdzie na tchórza, jeśli odrzuci wyzwanie lub spróbuje jakimś innym sposobem pozbyć się chłopca. Wiedział doskonale, że podwładni nie darzą go szczególną miłością i jeśli nie zachowa się, jak przystało na rycerza, będzie to niemałą ujmą na jego reputacji. Mało tego, gdy rozejdzie się wieść, że przeląkł się Rycerza Dębowego Liścia, który wszak zyskał już niemałą sławę w okolicy, zaczną go opuszczać. Może nie od razu, lecz stopniowo, pojedynczo, po dwóch, przejdą na służbę jego wrogów — którzy rzecz jasna przyjmą ich z otwartymi rękami. Wrogów zaś Deparnieux miał niemało; gdy zaś ci dowiedzą się o jego słabości…
Rzucił chłopakowi gniewne spojrzenie. Nie wątpił, że w uczciwej walce go pokona. Tę pewność zyskał już dawno temu, gdy ujrzał go pierwszy raz. Drażniło go jednak, że przybysze postawili go w sytuacji, z której nie miał wyjścia. Pan na Zamku Montsombre lubił zapędzać innych w kozi róg, nie dawać im wyboru i zmuszać, by tańczyli, jak im zagra. Cóż — pomyślał — szczeniak zapłaci za tę bezczelność. Tymczasem zmusił się do uśmiechu i przybrał znudzony wyraz oblicza.
— Dobrze więc — rzucił lekceważąco — jeśli tego się domagacie, oświadczam, że zastosuję się do warunków wyzwania.
— I rzeczesz to, panie, wobec ludzi tu obecnych? — podjął szybko Horace, na co Deparnieux skrzywił się z irytacją, nie udając już ani szacunku, ani sympatii wobec tych spierających się o słówka kauzyperdów.
— Tak — warknął. — Pewnie chcesz, żebym powtórzył, więc powiadam: wobec moich podwładnych zapewniam, że przyjmę wyzwanie.
Horace ostentacyjnie odetchnął z ulgą.
— W takim razie — stwierdził, wysuwając zza pasa jedną ze swych rękawic — wyzwanie może paść. Pojedynek odbędzie się za tydzień.
— Zgoda — odparł Deparnieux.
— …na trawą porośniętej przestrzeni przed Zamkiem Montsombre…
— Zgoda — ta odpowiedź padła w pół słowa. — …na oczach twych poddanych, panie, oraz innych mieszkańców zamku…
— Zgoda!
— …i będzie to walka na śmierć i życie — tu Horace zawahał się przez ułamek chwili, jednak Halt, na którego spoglądał, skinął nieznacznie głową, by dodać mu odwagi.
Tymczasem na ustach wielmoży pojawił się znów jadowity, wilczy uśmiech.
— Ależ zgoda — teraz przytaknął niemal z rozkoszą. — Kończ już, chłopcze, nim narobisz ze strachu w pieluchę.
Horace przekrzywił głowę na bok i po raz pierwszy podczas tej wieczerzy poczuł się naprawdę pewnie.
— Cóż za wszawa gnida z ciebie, Deparnieux — rzekł, z rozkoszą cedząc słowa, a czarny rycerz przechylił się bliżej ku niemu nad stołem, wysuwając brodę i nastawiając policzek na rytualne uderzenie rękawicy, które miało sprawić, iż rzecz cała stanie się nieodwołalną.
— Strach cię obleciał, smarkaczu? — zaszydził i w tej samej chwili skrzywił się, gdy rękawica plasnęła go w twarz.
Nie skrzywił się z bólu lecz z zaskoczenia. Stojący przed nim po drugiej stronie stołu chłopak ani drgnął, natomiast ten brodacz o posępnym obliczu, ten łucznik, zerwał się na nogi z szybkością, która nie pozostawiła Deparnieux czasu na jakikolwiek unik, i trzasnął go w twarz rękawicą, którą trzymał pod stołem.
— W takim razie ja także wyzywam cię, Deparnieux — oświadczył zwiadowca.
A czarny rycerz przez krótką chwilę poczuł chwytający go za serce lęk, bowiem w tak pozbawionych zwykle wyrazu oczach tego człowieka ujrzał niepokojący błysk satysfakcji.