Rozdział 6

Zamek Araluen, siedziba króla Duncana, był pięknym, majestatycznym budynkiem. Strzeliste, zwieńczone iglicami wieże i smukłe przypory przydawały mu malowniczości, choć był zarazem budowlą potężną i warowną.

Nawiasem mówiąc, wysokie wieże nie tylko przydawały lekkości bryle zamczyska, ale zapewniały też jego mieszkańcom dogodne pozycje obserwacyjne i strzeleckie, z których można było ciskać kamienie czy lać wrzący olej na napastników, jeśli takowi poważyliby się podjąć jego oblężenie.

Sala tronowa znajdowała się w samym sercu budowli; aby do niej dotrzeć, należało przejść bramy w kolejnych pierścieniach muru i przebyć mosty zwodzone — bowiem zamek zbudowano tak, by można go było bronić nawet po zdobyciu przez nieprzyjaciela jego zewnętrznych murów. Jak wszystko w tej budowli, sala tronowa o wysokim sklepieniu była ogromna. Podłogę w niej wyłożono płytami z czarnego, tudzież różowego marmuru.

W wysokich oknach umieszczono witraże, przez które lśniło padające teraz pod niskim kątem zimowe światło słoneczne. Kolumny podpierające ciężką konstrukcję zwężały się ku górze. Ustawiono je tak, żeby dodać wnętrzu wrażenia lekkości i przestronności. Nad tronem Duncana, który był zwykłym siedziskiem z dębowego drewna, wisiał wyrzeźbiony liść dębu. Pod przeciwległą, południową ścianą, ciągnęły się drewniane ławy i stoły dla doradców króla. Przestrzeń pośrodku była pusta, tam właśnie podczas uroczystych okazji gromadziło się nawet kilkuset dworzan; ich barwne szaty i tarcze z herbami oraz polerowane srebrzyste zbroje połyskiwały istną feerią kolorów opromienione czerwonym, błękitnym, złotym i pomarańczowym światłem wpadającym przez okna.

Dziś jednak, zgodnie z rozkazem Duncana, obecnych było zaledwie kilkanaście osób — czyli tyle tylko, ile wymagało prawo, aby władca mógł ferować prawomocne wyroki. Duncan niechętnie myślał o czekającym go zadaniu. Dlatego też postarał się, by jak najmniej świadków asystowało przy tym, co, jak wiedział, będzie musiał uczynić.

Zasiadł na tronie, nachmurzony, spoglądając wprost przed siebie — na podwójne wrota. Jego ogromny, dwuręczny miecz o głowicy wyrzeźbionej na kształt łba lamparta, który stanowił osobiste insygnium króla, stał oparty o tron z jego prawej strony.

Lord Anthony ze Spaax, który od piętnastu lat pełnił obowiązki szambelana na dworze Duncana, stał obok tronu, kilka stopni niżej. Spojrzał znacząco na króla i odkaszlnął przepraszająco, by przykuć uwagę monarchy.

Niebieskie oczy Duncana zwróciły się ku niemu, brwi władcy uniosły się w niewypowiedzianym pytaniu. Kanclerz skłonił się.

— Już czas, wasza wysokość — rzekł półgłosem. Lord Anthony, niski oraz otyły, nie miał w sobie nic z wojownika. Nie umiał zresztą posługiwać się bronią, toteż jego niećwiczone mięśnie zwiotczały. Był natomiast wyjątkowo zręcznym administratorem i zarządcą; to głównie dzięki niemu królestwo Araluenu kwitło, opływając w dobrobyt.

Duncan był królem sprawiedliwym i lubianym przez swych poddanych. Nie oznaczało to jednak słabości, przeciwnie: jako władca dbał o to, by obowiązujące w jego państwie prawa nie pozostawały martwą literą.

Stąd też brał się ponury nastrój i zły humor, jaki miał tego dnia król Duncan. Otóż dzisiaj będzie musiał wydać surowy wyrok na człowieka, który był jego przyjacielem i wiernym sługą. Mało tego, Duncan zawdzięczał mu właściwie wszystko, bowiem człowiek ten w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci dwukrotnie ocalił Araluen przed mroczną grozą klęski z rąk szaleńca.

Lord Anthony poruszył się niespokojnie. Duncan dostrzegł to i uniósł dłoń w geście przyzwolenia.

— No cóż — rzekł — miejmy to już za sobą. Anthony zwrócił się ku sali. Wówczas zgromadzeni spojrzeli wyczekująco na drzwi. Uniósł długą hebanową laskę okutą stalą, symbol urzędu szambelana, i uderzył nią dwukrotnie o marmurowe płyty. Odgłos poniósł się echem przez salę jako sygnał dla ludzi czekających przed zamkniętymi drzwiami.

Po krótkiej chwili wrota otwarły się na oścież. Stało się to niemal bezgłośnie, bowiem wrota wyważone były doskonale, a zawiasy starannie naoliwione. Następnie do wnętrza sali ceremonialnym krokiem wkroczyła grupka mężczyzn, którzy zatrzymali się u stóp szerokich schodów, prowadzących na szczyt podium, gdzie wznosił się tron.

Weszło ich tylko czterech. Trzej odziani byli w kolczugi, kaftany i hełmy straży królewskiej. Czwarty był niskiego wzrostu, okryty szaro — zielonym płaszczem. Nie miał nakrycia głowy, toteż dobrze było widać jego szpakowate włosy, potargane i źle przystrzyżone. Kroczył pomiędzy dwoma strażnikami, trzeci szedł tuż za nim. Na twarzy więźnia widniała zaschnięta krew, miał też paskudnie podbite i opuchnięte lewe oko.

— Halt? — odezwał się król. — Nic ci nie jest?

Halt uniósł głowę, ich spojrzenia spotkały się. Przez krótką chwilę Duncan odniósł wrażenie, że w oczach zwiadowcy dostrzega bezbrzeżny smutek. Jednak już w następnej chwili ciemne spojrzenie Halta wyrażało tylko determinację, może nawet z lekką domieszką kpiny.

— Miewam się tak dobrze, jak tylko to możliwe w obecnej sytuacji, wasza wysokość — odparł sucho. Lord Anthony zareagował tak, jakby ukąsiła go osa.

— Trzymaj język za zębami, więźniu! — krzyknął.

Na te słowa kapral stojący za Haltem zamierzył się, by więźnia uderzyć. Nim jednak zdążył to uczynić, Duncan na wpół uniósł się z tronu.

— Dosyć tego! — jego głos zagrzmiał potężnie w niemal pustej sali.

Kapral opuścił dłoń, trochę zawstydzony. Duncan zdawał sobie sprawę, że ta scena nikomu nie sprawiała przyjemności. Halt był osobistością powszechnie znaną i szanowaną w całym królestwie. Zawahał się, wiedząc, co musi teraz zrobić, ale nie mając po temu najmniejszej ochoty.

— Czy mam odczytać akt oskarżenia, wasza wysokość? — spytał lord Anthony. W zasadzie to Duncan powinien mu tę czynność nakazać. Król machnął tylko ręką w niechętnym przyzwoleniu.

— Tak, tak. Skoro to nieodzowne — mruknął. Anthony popatrzył na monarchę z wyrzutem.

No tak — zdał sobie sprawę Duncan — oczywiście. Dla niego to też przykry obowiązek. Król wzruszył ramionami.

— Wybacz, lordzie Anthony. Odczytaj, proszę, akt oskarżenia.

Anthony odkaszlnął, zakłopotany. Źle się stało, że król zaniedbał formalnej procedury. Jednak dla szambelana o wiele bardziej krępujące było to, że władca go przeprosił.

— Więzień Halt, należący do królewskiego Korpusu Zwiadowców, z królewskiego mianowania noszący odznakę Srebrnego Liścia Dębu, dopuścił się obrazy majestatu, poddając w wątpliwość należne mu przez urodzenie prawa oraz prawowitość tegoż urodzenia, wasza wysokość — oznajmił.

Ktoś spośród wąskiego grona oficjalnych świadków pozwolił sobie na ciche, ledwo dosłyszalne westchnienie. Duncan spojrzał w tamtą stronę, zastanawiając się, kto to mógł być. Zapewne baron Arald, władca Zamku Redmont i suweren lenna, w którym służył Halt. A może Crowley, dowódca Korpusu Zwiadowców. Ci dwaj byli najdawniejszymi przyjaciółmi Halta.

— Przypominam waszej wysokości — odezwał się ostrożnie Anthony — że takie wypowiedzi stanowią pogwałcenie złożonej przez więźnia przysięgi wierności i tym samym tworzą podstawę do oskarżenia o zdradę stanu.

Duncan spoglądał bezradnie na swego szambelana. Gdy chodziło o to przestępstwo, regulacje prawa były jednoznaczne i przewidywały tylko dwa rodzaje kary.

— Doprawdy, lordzie Anthony — rzekł — kilka słów rzuconych w gniewie to przecież jeszcze nie zdrada.

Kanclerz czuł się coraz niezręczniej. Szczerze mówiąc liczył, że król nie będzie próbował na niego wpłynąć w tym względzie.

— Wasza wysokość, jest to pogwałcenie przysięgi. Nie idzie tu o same słowa, lecz o fakt, iż więzień złamał powyższą, wypowiadając je publicznie. W tej materii przepisy prawa są nieugięte.

Spojrzał na Halta i rozłożył ręce, jakby pokazując, że nic więcej w tej sprawie nie jest w stanie uczynić.

Pokiereszowane oblicze zwiadowcy rozjaśniło się półuśmiechem.

— Co więcej, lord Anthony złamałby swoją przysięgę, nie powiadamiając o tym władcy — zauważył Halt.

Tym razem Anthony nie nakazał mu milczenia. Mógł tylko przytaknąć, bowiem Halt miał rację. W niczym nie umniejszało to jednak faktu, że swoimi niewybaczalnymi pijackimi wybrykami postawił wszystkich w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji.

Duncan chciał się odezwać, zawahał się jednak, by zacząć znów:

— Z pewnością zaszło tu nieporozumienie, prawda? — zasugerował w nadziei, że zwiadowca znajdzie jakiś sposób, żeby zaprzeczyć oskarżeniom.

Ten jednak odpowiedział spokojnie:

— Nie mam nic do powiedzenia na swoją obronę, wasza wysokość. W rzeczy samej, słyszano mnie, jak mówiłem… no, dość nieprzyjemne rzeczy o waszej wysokości.

W tym właśnie cały problem: Halt wygłaszał obraźliwe stwierdzenia publicznie, w obecności co najmniej sześciu świadków. Jako człowiek i jako przyjaciel Duncan mógł mu je wybaczyć, co też z pewnością już zrobił. Jednak jako władca miał obowiązek strzec godności swojego urzędu.

— Ale… dlaczego, Halt? Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego zrobiłeś to — nam wszystkim?

Zwiadowca odwrócił wzrok i spuścił głowę. Mruknął pod nosem coś, czego Duncan nie zrozumiał.

— Co rzeczesz? — spytał, wciąż jeszcze łudząc się, że znajdzie jakieś wyjście ze ślepego zaułka, w którym się znalazł.

— Za dużo gorzałki, wasza wysokość — odpowiedział głośniej Halt. A potem dodał jeszcze z ponurym uśmiechem: — Nigdy nie miałem dobrej głowy do trunków. Może należałoby dodać też oskarżenie o pijaństwo, kanclerzu Anthony?

Królewski dostojnik już całkiem stracił panowanie nad sobą — i procedurami.

— Halt, proszę cię… — zaczął i urwał. O mało nie poprosił oskarżonego, by ten nie naruszał protokołu oskarżenia.

Wziął się w garść i skłonił królowi. — Oto zarzuty, wasza wysokość. Oskarżony przyznaje się do winy.

Przez dłuższą chwilę Duncan siedział w milczeniu. Spoglądał na niskiego mężczyznę stojącego przed nim, próbując odgadnąć jego myśli skryte za nieprzeniknioną maską; dostrzec, co kryje się za wyzywającym spojrzeniem i zrozumieć prawdziwe przyczyny postępku Halta. Wiedział, że zwiadowca ma mu za złe odmowę pozwolenia na wyprawę w poszukiwaniu ucznia. Jednak Duncan szczerze wierzył, że obecność Halta w Araluenie jest niezbędna, dopóki nie wyjaśni się sytuacja z Foldarem. Z każdym mijającym dniem dawny doradca Morgaratha stawał się coraz większym zagrożeniem, toteż Duncan chciał mieć przy sobie wszystkich najlepszych ludzi, by dopomogli mu załatwić tę sprawę.

A Halt był najlepszym z najlepszych.

Duncan postukiwał nerwowo palcami w drewniany podłokietnik swego siedziska. Taki brak szerszego spojrzenia… to niepodobne do Halta. Przez wszystkie te lata, odkąd go znał, Halt nigdy nie przedkładał swoich celów nad dobro królestwa. Tymczasem nagle, najwyraźniej z gniewu i urazy, a przy tym pod wpływem trunku, pozwolił, by uczucia przyćmiły jasność jego osądu. Wobec świadków obraził króla, a nad tym nie można było przejść do porządku dziennego, bowiem nie chodziło tu o słowa rzucone w gniewie, podczas rozmowy między przyjaciółmi. Duncan spojrzał na swego starego przyjaciela i doradcę. Wzrok Halta wbity był w podłogę. Może gdyby błagał o łaskę, powołał się na swe przeszłe zasługi w służbie korony… Słowem, gdyby zrobił cokolwiek w swojej obronie, może dałby w ten sposób swemu władcy szansę, by móc jakoś wybrnąć z tego nader kłopotliwego położenia.

— Halt? — odezwał się Duncan.

Zwiadowca uniósł wzrok, na co Duncan odpowiedział pytającym wzniesieniem brwi. W oczach Halta malowała się zimna determinacja i król zrozumiał, że zwiadowca nie będzie prosił o łaskę. Mało tego, uczynił ledwo dostrzegalny przeczący ruch głową. Władca podjął jeszcze jedną, ostatnią próbę pokonania przepaści, jaka rozwarła się między nim a zwiadowcą.

— Prawdę mówiąc — rzekł, starając się nadać swoim słowom ton przyjaznej perswazji — mogę przecież całkiem dobrze zrozumieć, co czujesz. Moja rodzona córka została uprowadzona razem z twoim uczniem. Czy nie wydaje ci się, że wolałbym pozostawić królestwo i wyruszyć jej na ratunek?

— Tutaj zachodzi pewna istotna różnica, wasza wysokość. Królewska córka może spodziewać się nieco lepszego traktowania niż zwykły czeladnik zwiadowcy. Przecież jest cenną zakładniczką.

Duncan odchylił się nieco na swym tronie. Gorycz w głosie Halta odczuł jak uderzenie w twarz, tym boleśniejsze, że przecież Halt miał słuszność. Gdy Skandia — nie dowiedzą się, kim jest Cassandra, nic nie będzie jej grozić, po prostu zażądają za nią wysokiego okupu. Ku swemu ubolewaniu zdał sobie sprawę, że ta próba pojednania jeszcze bardziej oddaliła władcę od człowieka, który dotąd był najwierniejszym z jego sług. Zapadło długie milczenie, które przerwał wreszcie lord Anthony.

— O ile więzień nie ma czegoś do powiedzenia na swą obronę, zostanie uznany za winnego — ostrzegł Halta.

Halt wciąż spoglądał na króla i raz jeszcze nieznacznie pokręcił głową. Anthony zwlekał, rozejrzał się po sali, spoglądając na szlachetnych wielmożów w nadziei, że ktoś zdoła znaleźć jakiś argument przemawiający za Haltem. Jednak, oczywiście, nikt się nie odezwał. Szambelan dostrzegł, że masywna postać barona Aralda jakby skurczyła się w przygnębieniu, widział też boleść na twarzy Crowleya, gdy dowódca zwiadowców odwrócił głowę, nie chcąc patrzeć na rozgrywającą się scenę.

— Więzień jest winny czynów, o które go oskarżono — oznajmił Anthony. — Przywilejem waszej wysokości jest wydać wyrok.

Otóż to — myślał Duncan — oto jedno z tych zadań, do których nikt nie jest w stanie przygotować przyszłego władcy. Wierność i oddanie, władza, ceremoniał. Wino i wykwintne potrawy, rasowe wierzchowce, kosztowna broń. A potem trzeba płacić za to wszystko. Chwile takie jak ta, kiedy nie ma innego wyjścia i trzeba postąpić zgodnie z nakazami prawa. Zgodnie z tradycją. Gdy godność urzędu wymaga surowego wyroku, nawet jeśli musi to oznaczać utratę jednego z najcenniejszych doradców i najserdeczniejszych przyjaciół.

— Prawo przewiduje tylko dwie możliwe kary za zdradę, wasza wysokość — ponaglił go Anthony, pragnąc zakończyć jak najprędzej rozprawę i uwolnić władcę od ciążącego na nim brzemienia nieodwołalnej decyzji.

— Tak. Tak, wiem — rzucił gniewnie Duncan, ale lord Anthony zdążył dokończyć:

— Śmierć lub wygnanie.

Na dźwięk tych słów królowi przyszła do głowy pewna myśl.

— A więc taki mam wybór, lordzie Anthony? — spytał. Anthony skłonił się ze złowrogą powagą.

— Nie ma innego, wasza wysokość. Tylko kara śmierci lub wygnanie.

Duncan wstał powoli, ujmując miecz prawą dłonią. Wyciągnął go przed siebie, trzymając ukrytą w pochwie klingę tuż pod kunsztownie rzeźbionym i wykładanym klejnotami jelcem. Poczuł ogarniającą go satysfakcję, bowiem znalazł już rozwiązanie. Dlatego właśnie spytał Anthony’ego, by ten po dwakroć powtórzył to w obecności świadków.

— Ja, Duncan, król Araluenu — odezwał się władczym tonem, świadom, że spojrzenia wszystkich skierowały się ku niemu — skazuję ciebie, byłego królewskiego zwiadowcę rezydującego w lennie Redmont, na banicję ze wszystkich mych ziem i włości.

I znów w sali zapanowało nieznaczne poruszenie, bowiem słuchacze odetchnęli z ulgą, słysząc, że nie pada wyrok śmierci. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że nikt z obecnych tak naprawdę najwyższego wymiaru kary się nie spodziewał. Teraz jednak czekała ich niespodzianka.

— Mocą tego wyroku, pod groźbą śmierci zabraniamy ci wstępu i pobytu w tym królestwie… — zawiesił głos, bo spojrzał w tej chwili w oczy Halta i dojrzał w nich rozpaczliwy smutek, którego zwiadowca nie potrafił już ukryć. Dokończył więc co prędzej: — …na czas roku, licząc od dnia dzisiejszego.

Natychmiast w sali tronowej zapanowało ożywienie. Lord Anthony postąpił krok do przodu, na jego twarzy malowało się wzburzenie.

— Wasza wysokość! Muszę zaprotestować! Tak być nie może!

Duncan zachował kamienny spokój, czego nie można było powiedzieć o innych świadkach rozprawy. Baron Arald nie krył promiennego uśmiechu, zaś Crowley starał się jak mógł, by ukryć zadowolenie za szarym kołnierzem swego płaszcza. Duncan, choć wciąż nie pojmował motywów kierujących Haltem, nie bez skrywanej skrzętnie satysfakcji zauważył, że po raz pierwszy tego ranka zwiadowca wydawał się zaskoczony obrotem wydarzeń. Na pewno jednak nie do tego stopnia, co głośno sprzeciwiający się wyrokowi lord Anthony. Król uniósł brwi, spoglądając na niego pytająco.

— Tak być nie może, lordzie Anthony? — spytał, starając się, by zabrzmiało to odpowiednio wyniośle.

Anthony zmitygował się, zdając sobie sprawę, że bądź co bądź nie przystoi mu pouczać króla.

— Chciałem tylko rzec, wasza wysokość… że kara wygnania, banicji… No cóż, to kara banicji — urwał, nie mogąc znaleźć właściwych słów.

Duncan z wielką powagą skinął głową.

— Jako żywo — stwierdził. — Sam rzekłeś, lordzie szambelanie, nie mam innego wyboru, jeśli nie liczyć kary śmierci.

— Ależ, wasza wysokość, przecież wygnanie… to wygnanie! Na zawsze! — upierał się Anthony. Poczerwieniał jak burak, całkiem już nie wiedząc, w jaki sposób ma się zachować. Nie żywił nieprzychylnych uczuć wobec Halta, przeciwnie — jak dotąd darzył go niemałym szacunkiem, przynajmniej do chwili, gdy zwiadowca został zatrzymany pod zarzutem skandalicznego i obraźliwego wobec majestatu zachowania. Niemniej jednak, jego niewdzięczną rolą było służyć królowi radą w kwestii odwiecznych praw.

— A więc tak właśnie stanowi prawo? Czyżby zapisano w kodeksach, że banicja musi być dożywotnia? — spytał Duncan, a Anthony musiał zaprzeczyć, rozkładając jednocześnie ręce w bezradnym geście, przy czym omal nie wypuścił z dłoni laski, stanowiącej nieodzowny atrybut jego szacownego urzędu.

— Ach nie, nie. Tego nigdzie nie zapisano, bowiem nie było takiej potrzeby. Wygnanie zawsze było karą dożywotnią, bowiem tak stanowi tradycja! — dodał, gdy wreszcie udało mu się znaleźć stosowne słowa.

— Otóż to — odparł Duncan. — Tradycja zaś nie jest prawem.

— Lecz… — zaczął Anthony, a potem nagle sobie uzmysłowił, że nie ma powodu, by się tak upierać. Przecież właśnie sprawiedliwy król wymierzył Hakowi karę zgodną z prawem, a jednocześnie znalazł sposób, by okazać swą łaskawość.

Nie dając mu czasu do namysłu, król odezwał się znów:

— Tak oto mocą naszego majestatu wydaliśmy wyrok, a brzmi on: wygnanie, na czas całych dwunastu miesięcy. Więźniu, masz czterdzieści osiem godzin, by opuścić granice Araluenu.

Raz jeszcze król spojrzał w oczy swego zwiadowcy. Halt skłonił się, dając tym wyraz szacunku i wdzięczności wobec władcy. Duncan tymczasem westchnął cicho. Nie miał pojęcia, czemu Halt go do tego zmusił. Być może, kiedy ten rok minie, dowie się czegoś więcej.

Nagle poczuł, że ma już powyżej uszu całej tej sprawy. Zatknął ukryty w pochwie miecz za pas.

— Posiedzenie skończone — oznajmił zgromadzonym. — Sprawa została zamknięta.

Odwrócił się na bok, zszedł po stopniach i opuścił salę tronową przez małe drzwiczki prowadzące do jego osobistych apartamentów. Lord Anthony popatrzył uroczyście po zgromadzonych i oznajmił:

— Król przemówił i wydał wyrok — rzekł uroczyście, ale w jego głosie słychać było znużenie. — Więzień skazany jest na roczną banicję. Straż, odprowadzić go.

To rzekłszy, udał się za królem.

Загрузка...