Rozdział 20

Godzinę po zachodzie słońca Halt i Horace zeszli na dół, by zjeść kolację.

Żona oberżysty upichciła wielki kocioł smakowitej potrawki. Naczynie wisiało nad ogniem w ogromnym palenisku, dobiegało z niego apetyczne bulgotanie, a służąca przyniosła im dwie duże drewniane miski gorącej strawy oraz dziwne kromki chleba — długie i wąskie. Horace nigdy jeszcze takich nie widział, ale skórka była chrupiąca, a miąższ puszysty i smakowity; wkrótce odkrył, że nadają się idealnie do maczania w pysznej potrawce.

Halt popił posiłek winem ze sporej karafki. Horace zadowolił się wodą. Następnie, zjadłszy deser w postaci pokaźnej porcji wybornego ciasta z jagodami, raczyli się aromatycznym naparem ziołowym.

Horace wlał do swojego kubka pełną łyżkę miodu. Na ten widok zwiadowca zmarszczył brwi.

— Psujesz smak dobrego naparu — mruknął. Horace uśmiechnął się tylko; przyzwyczaił się już do tych wygłaszanych surowym tonem żartobliwych docinków swojego towarzysza podróży.

— Nauczyłem się tego od twojego ucznia — odparował. Przez chwilę obaj milczeli, myśląc o Willu i zastanawiając się, jaki też los przypadł w udziale jemu oraz Evanlyn. Mogli tylko mieć nadzieję, że oboje miewają się dobrze i są zdrowi.

Halt ocknął się z zamyślenia i ruchem głowy wskazał Horace’owi grupkę tubylców zgromadzonych przy ogniu. Zwiadowca, jak to było w jego zwyczaju, zajął wraz ze swym towarzyszem stolik w głębi pomieszczenia — mając dzięki temu za plecami solidną ścianę i mogąc obserwować wszystko, nie zwracając na siebie niepotrzebnie niczyjej uwagi.

W czasie, gdy posilali się, pomieszczenie gospody stopniowo zapełniało się gośćmi przybyłymi tu, by najeść się do syta lub wychylić kilka kubków wina czy piwa przed udaniem się do domu. Zwiadowca zauważył, że jeden z nich ze swego tobołka wydobył dudy, a drugi zabrał się do strojenia pękatego instrumentu o ośmiu strunach.

— Czeka nas chyba nieco rozrywki — stwierdził Halt.

Tymczasem reszta gości w oczekiwaniu na popisy grajków przesuwała swoje krzesła bliżej ognia, domagając się od oberżysty i jego pomocników, by na nowo napełnili im kielichy.

Dudziarz rozpoczął melancholijną nutą, a instrument strunowy natychmiast mu zawtórował, wydając szybkie, wibrujące dźwięki tworzące ciągły, wysoki podkład dla wznoszącej się i opadającej melodii. Dźwięk fletni wypełnił gospodę nastrojową skargą sięgającą głębin duszy i budzącą u słuchaczy myśli o przyjaciołach, którzy odeszli oraz o dawnych, dobrych czasach.

Gdy rozległy się nuty, Halt złapał się na tym, że wspomina długie letnie dni spędzone w lasach otaczających Zamek Redmont i drobną postać rezolutnego chłopaka, który wciąż zadawał pytania, lecz za to wniósł do jego życia powiew młodości i świeżej energii. Widział oczyma wyobraźni twarz Willa — włosy potargane od kaptura, wiecznie ciekawe świata błyszczące, brązowe oczy. Pamiętał, jak dumny był Will, gdy okazało się, że stanie się posiadaczem własnego wierzchowca, jak potem dbał troskliwie o Wyrwija i jak prędko nawiązała się między chłopakiem a zwierzęciem szczególna więź wzajemnej bliskości i zrozumienia.

Może to dlatego, że Halt czuł na swych barkach ciężar przeżytych lat, a siwe włosy na brodzie stały się raczej normą niż wyjątkiem, pojawienie się Willa sprawiło, że i on sam poczuł się młodszy, śledząc na co dzień postępy czynione przez chłopaka, zaś radość życia udzielała się po trosze i jemu — co stanowiło mile widzianą odmianę wobec codziennej rutyny, jeśli takim słowem można było określić niebezpieczne i owiane mrokiem tajemnicy zadania spełniane przez zwiadowcę.

Pamiętał też, jaki był dumny z Willa, gdy dowiedział się, że chłopak postanowił na własną rękę śledzić poczynania wargalów w Celtii, a potem sam jeden trzymał w szachu wargalów i Skandian, podczas gdy Evanlyn rozpalała na nowo przygasły ogień, aby zniszczyć most, niwecząc plany wroga. W tym młodym człowieku tkwiło coś więcej niż tylko nieposkromiona siła ducha. Był odważny, przemyślny i lojalny. Miał wszystkie cechy, dzięki którym mógłby z czasem stać się jednym z najlepszych zwiadowców — pomyślał Halt, a potem nagle zdał sobie sprawę, że oto myśli już o Willu tak, jakby plany z nim związane już nigdy nie miały się urzeczywistnić. Poczuł, że do oczu napływają mu łzy; poruszył się niespokojnie. Minęło doprawdy niemało czasu, odkąd Hakowi zdarzyło się poddać wzruszeniu. A, co tam — pomyślał. W końcu Will wart był kilku łez przelanych przez takiego zgorzkniałego, siwiejącego starca jak on… Spojrzał z ukosa na Horace’a, by sprawdzić, czy chłopak je widzi, ale młody czeladnik rycerski dał się porwać muzyce; oparty o stół, z lekko rozchylonymi ustami, nieświadomie wystukiwał palcem rytm. To i dobrze — uznał Halt, uśmiechając się gorzko do siebie. Lepiej, żeby chłopak nie widział, jak się zalewa łzami, gdy tylko muzykanci zagrają kilka markotnych nut. Zwiadowcy, a szczególnie wygnani byli zwiadowcy, na których ciąży zbrodnia obrazy królewskiego majestatu, powinni być ulepieni z twardszej gliny…

Muzyka ucichła. Rozległ się głośny aplauz zgromadzonych gości. Halt i Horace przyłączyli się do niego, a zwiadowca skorzystał z okazji, by unieść dłoń i otrzeć z oczu ślady wilgoci.

Zauważył, że słuchacze nagradzają muzykantów, wrzucając monety do położonej w tym celu na podłodze czapki. Przesunął w stronę Horace’a kilka sztuk srebra i wskazał ruchem głowy grajków.

— Daj im to — rzekł. — Zasłużyli.

Horace przytaknął z zachwytem i wstał, po czym podszedł ku nim, schylając głowę, aby nie uderzyć w którąś z belek podtrzymujących niski sufit. Wrzucił monety do czapki jako ostatni z obecnych. Dudziarz uniósł wzrok, ujrzał nieznaną twarz i skłonił się w podziękowaniu. Następnie ścisnął łokciem miech instrumentu i znów zaczął narastać zniewalający dźwięk piszczałek.

Horace zawahał się, bo nie chciał przeciskać się przez zgromadzony wokół grajków tłumek — teraz, gdy zaczął się nowy utwór. Rzucił okiem w stronę siedzącego w cieniu Halta, machnął ręką i przysiadł na skraju jednego ze stołów.

Tym razem grajkowie uderzyli w odmienny ton. Melodia zabrzmiała subtelną nutą tryumfu, wzmocnioną śmiałymi akordami wygrywanymi na strunach, które zdawały się przejmować prowadzenie, wybijając się dźwięcznymi uderzeniami przed dudy i wprawiając stopy oraz dłonie słuchaczy w rytmiczne postukiwanie do taktu. Na twarzy Horace’a pojawił się błogi uśmiech. Gdy otworzyły się drzwi wiodące na ulicę i do środka wtargnął powiew wiatru, prawie nie zwrócił uwagi na nowo przybyłego.

Nie można jednak tego było rzec o pozostałych i Halt, którego zmysły wyostrzyły się przez lata ciągłego obcowania z niebezpieczeństwem, natychmiast wyczuł zmianę atmosfery w pomieszczeniu. Słuchaczy zgromadzonych wokół grajków nagle opanował niepokój, może nawet lęk.

Nawet muzykant grający na dudach zawahał się przez ułamek chwili, gdy uniósł głowę i zobaczył, kto przyszedł; było to niemal niezauważalne zakłócenie rytmu, lecz nie umknęło uwadze Halta.

W drzwiach stał rosły, mocno zbudowany mężczyzna, może o jakieś dziesięć lat młodszy od niego. Czarna broda i włosy, a zwłaszcza krzaczaste czarne brwi nadawały mu groźny wygląd. Z pewnością nie był to prosty wieśniak ani zwykły mieszczuch. Gdy odrzucił płaszcz, ukazała się kolczuga z narzuconą na nią tuniką i herbem przedstawiającym białego kruka.

Ukazała się też rękojeść miecza okręcona złotym drutem, ze złotą, matowo połyskującą, głowicą. Po wysokich butach z miękkiej skóry można było poznać, że jest jeźdźcem — i rycerzem, sądząc po herbie. Halt był pewien, że przed oberżą czekał na niego uwiązany bojowy rumak — najprawdopodobniej kruczoczarny, bo wyraźnie czerń była ulubionym kolorem obcego.

Nowo przybyły rozglądał się, szukając kogoś. Omiótł wnętrze spojrzeniem, nawet nie dostrzegając w głębi sali mrocznej postaci Halta, aż wzrok jego spoczął na Horace’u. Jego brwi zmarszczyły się lekko, niemal niedostrzegalnie skinął głową, jakby do samego siebie. Tymczasem chłopak, który dał się oczarować muzyce, ledwie spojrzał w stronę rycerza i całkiem nieświadom był faktu, iż stał się przedmiotem bacznej obserwacji z jego strony.

Nie umknęło to jednak uwadze pozostałych gości. Halt zauważył, jak zmienili się na twarzach oberżysta i jego żona. Znieruchomieli, w napięciu przyglądali się, oczekując dalszego rozwoju wypadków. Wielu z gości także sprawiało wrażenie, jakby nagle poczuli się bardzo nieswojo i nade wszystko pragnęli znaleźć się w jakimkolwiek innym miejscu, byle nie tu.

Ręka Halta sięgnęła pod stół do kołczanu. Jak zawsze miał broń w pogotowiu, nawet podczas posiłku; długi łuk stał oparty o ścianę tuż za nim, z nałożoną cięciwą. Wydobytą z kołczana strzałę położył na stole przed sobą. Tymczasem utwór dobiegał końca.

Tym razem grajkowie nie zostali nagrodzeni należnym aplauzem. Tylko Horace klasnął parę razy dłońmi, a potem, zdawszy sobie sprawę, że jest jedynym, który to czyni, zmieszał się i zaczerwienił. Teraz i on zdał sobie sprawę z obecności zbrojnego mężczyzny, który stał w odległości kilku kroków od niego i wpatrywał się weń tak uporczywie, że już samo to zakrawało na obelgę.

W jednej chwili odzyskał panowanie nad sobą i powitał nowo przybyłego grzecznym ukłonem. Halt z zadowoleniem stwierdził, że Horace, wykazując się przytomnością umysłu, nawet nie spojrzał w stronę zwiadowcy. Od razu pojął, że wydarzyć się może coś niemiłego, wobec czego fakt, iż Halt pozostawał niezauważony, mógł oznaczać dla nich istotną przewagę.

Wreszcie rycerz odezwał się, głosem głębokim i chrapliwym. Wzrostem dorównywał Horace’owi, zbudowany był nawet mocniej od niego.

To nie jakiś zwykły przydrożny bandyta — uznał Halt. — Ten człowiek jest niebezpieczny.

— Tyś jest rycerzem dębowego liścia? — spytał nowo przybyły z nutą kpiny w głosie. Mówił dobrze po aralueńsku, choć z silnym gallijskim akcentem.

— Tak mnie zwą, jak się zdaje — odparł Horace po chwili milczenia. Rycerz udał, że zastanawia się nad tą odpowiedzią, pokiwał głową, po czym jego usta wykrzywiły się w szyderczym półuśmiechu.

— Tak ci się zdaje? — rzucił. — A mnie się zdaje, żeś jest tylko aralueńskim psem, który szczeka w rynsztoku.

Zdumiony Horace zmarszczył brwi. Ten człowiek najwyraźniej usiłował go obrazić. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu chciał go sprowokować, co dla Horace’a było wystarczającym powodem, by mu na to nie pozwolić.

— Skoro tak sądzisz, panie — odparł spokojnie, z obojętnym wyrazem twarzy. Halt zauważył jednak, że jego lewa ręka wykonała lekki, niemal instynktowny ruch w stronę lewego biodra, gdzie zazwyczaj znajdowała się rękojeść miecza. Jednak teraz miecz wisiał za drzwiami ich pokoju na górze. Horace uzbrojony był tylko w sztylet.

Rycerz także zauważył ten nieznaczny gest. Uśmiechnął się, przez co jego oblicze przybrało wyraz drapieżnej satysfakcji. Postąpił krok w stronę młodzieńca. Przyjrzał mu się teraz i ocenił: szerokie ramiona, wąski w pasie, niewątpliwie dobrze umięśniony. I poruszał się z naturalną gracją znamionującą wytrawnego wojownika.

Wojownika… o twarzy dzieciucha. Poczciwej, wręcz naiwnej. Nie był to przeciwnik, który mógł mieć za sobą wiele doświadczenia w walkach toczonych na śmierć i życie, nie przeszedł tej bezlitosnej szkoły, w której nabywa się umiejętności, o jakich prawi rycerze rzadko wspominają, lecz przecież często je stosują. Bądź co bądź ten młokos dopiero zaczął się golić. Choć bez wątpienia był to wyszkolony wojownik, którego należało szanować.

Ale nie na tyle, by się go lękać.

Dokonawszy oceny, mężczyzna postąpił kolejny krok do przodu.

— Jestem Deparnieux — oznajmił. Najwyraźniej spodziewał się, że przedstawiając się, wywoła odpowiednie wrażenie. Ale Horace tylko wzruszył nieznacznie ramionami.

— Miło mi — odpowiedział.

Czarne brwi znów się zmarszczyły.

— Nie jestem przydrożnym błaznem, którego można omamić sztuczkami lub niegodziwym wybiegiem. Nie zaskoczysz mnie żadnym z tchórzliwych forteli, którymi zdołałeś już zwieść kilku moich rodaków.

Przerwał, by przekonać się, jakie wrażenie wywołały te obraźliwe słowa. Horace jednak miał dość rozumu, by zachować panowanie nad sobą.

— Będę to miał na uwadze — odpowiedział grzecznie.

Jeszcze krok i potężnie zbudowany rycerz był już o wyciągnięcie ręki. Jego twarz stężała od gniewu na tę beznamiętną odpowiedź Horace’a, jak też i ze złości, bo chłopak wciąż nie dawał się wyprowadzić z równowagi.

— Jam jest panem tutejszych włości! — zagrzmiał. — Rycerzem, który nasiekł więcej cudzoziemskich przybłędów, więcej aralueńskich tchórzy, niż jakikolwiek inny w tym kraju. Spytaj ich, czy to nie prawda! — wskazał kolistym ruchem ręki nieszczęśników skulonych ze strachu przy stołach wokół ognia. Przez chwilę panowała cisza, więc skierował ku nim wściekłe spojrzenie, jakby pytając, czy któryś ośmieli się zaprzeczyć.

Wszyscy, jak jeden mąż, spuścili głowy i rozległo się mrukliwe, niechętne potwierdzenie jego słów. Rycerz znów wbił wzrok w Horace’a. Chłopak odwzajemnił spojrzenie z niezmąconym spokojem, choć na jego policzkach pojawił się lekki rumieniec.

— Tak jak mówiłem — odparł cierpliwie — będę to miał na uwadze.

Oczy Deparnieux zabłysły.

— A ja powiadam, żeś tchórz i złodziej, podstępny morderca, który zabija gallijskich wojów, by skraść nikczemnie ich broń, konie i inną własność! — W miarę tej wypowiedzi podnosił głos coraz bardziej. W sali na chwilę zapanowało milczenie.

— Sądzę, że mylisz się, panie — odpowiedział w końcu Horace tym samym uprzejmym tonem. Wszyscy przysłuchujący się wstrzymali oddech.

— Śmiesz zwać mnie kłamcą? — ryknął wściekle Deparnieux.

Horace pokręcił głową.

— Ależ skąd, panie. Nic podobnego. Rzekłem tylko, że się mylisz. Zapewne ktoś wprowadził cię w błąd.

Deparnieux rozłożył ręce, zwracając się do wszystkich obecnych.

— Słyszeliście! Miał czelność nazwać mnie kłamcą! Na to pozwolić nie mogę!

Rozkładając ręce, tym samym ruchem wyciągnął zza pasa jedną ze skórzanych rękawic, a teraz zamachnął się, by trzasnąć nią Horace’a w twarz i rzucić tym samym wyzwanie, którego hańbę zmyć mogła tylko krew.

Jednak w tejże chwili jakaś potężna a niewidzialna siła wyszarpnęła mu tę rękawicę z dłoni i porwała ją dalej, aż na drugi koniec pomieszczenia. Gdy się odwrócił, ujrzał ją, oniemiały, przybitą do dębowej belki przez drgającą jeszcze strzałę.

Загрузка...