8. Czerwone i żółte

Kajuta, w której odzyskałem przytomność, nie była duża. Żadnych mebli, bladobłękitne obicie ścian, słabe pomarańczowe światło płynące z lamp ukrytych w rogach sufitu. W ścianie widać było owal zamkniętego luku.

Wstałem i od razu, po nieuchwytnych dla świadomości oznakach zrozumiałem, że statek stoi na planecie. Czy w czasie, gdy byłem nieprzytomny, Fangowie wylądowali na Ar-Na-Tinie? A co z przegrupowaniem? Co oni w ogóle chcą ze mną zrobić?

Bez szczególnej nadziei podszedłem do luku. Sięgnąłem do ledwie widocznych przycisków na ścianie, ale nie musiałem ich naciskać. Luk sam się opuścił. Nie zdążyłem zdziwić się niedbalstwem wrogów, gdy w otworze pojawił się Nes.

Miał na sobie kombinezon bojowy, a przy pasie dwa atomowe miecze w srebrnych pochwach. Jeden miecz był chyba ziemski.

– Cieszę się, że wszystko z tobą w porządku – powiedział bez specjalnego zachwytu. – Grawikompensatory działały do końca.

– Co się dzieje? – zapytałem ostro.

– Ziemskie statki – odparł spokojnie Nes. – Unikaliśmy walki, ale uszkodzenia są bardzo duże. Mój statek już nie poleci.

– Zderzenie z Ar-Na-Tinem? – zapytałem drwiąco. – Jasne, tam to was kochają…

– Przechodź. – Nes cofnął się o krok.

Nie spierałem się. Wąska kajuta kojarzyła mi się ze śluzą. Półprzeźroczyste szafki ze skafandrami, szeroki właz, pulpit z martwym, wyłączonym ekranem…

– Mój statek już nie poleci – powtórzył Nes. – Strzelcy na stanowiskach bojowych są martwi. Trudno. Prawda jest ważniejsza.

Zamilkł. Krótka, starannie wyliczona przerwa.

– To twoja planeta, książę.

– Ziemia?

– Ta, na której żyłeś w naszym czasie. Somat.

Wyciągnął rękę do martwego pulpitu i powoli, z wyraźnym wysiłkiem wdusił duży ciemnożółty przycisk.

Dopiero teraz pomyślałem, że dla Fangów żółty kolor ma to samo znaczenie, co dla nas czerwony. Kolor krwi.

– Statek nie poleci – powtórzył jeszcze raz Nes. Jakby na potwierdzenie jego słów, na obwodzie szerokiego zewnętrznego luku zapłonęła oślepiająca linia. Pancerna płyta bezgłośnie wypadła na zewnątrz.

Błysnęło światło słońca.

Wzbiła się fontanna piasku, na który upadło pół tony metalu. Przy krawędziach luku syczał dogasający płomień.

Patrzyłem w otwór jak zaczarowany, nie mogąc odwrócić wzroku.

To naprawdę był Somat.

Nes popatrzył na mnie, uśmiechnął się i zeskoczył na dół, prosto na posypany piaskiem metal.

– Koniec zawsze powraca do początku! – zawołał. – Dla każdego sporu jest odpowiednie miejsce. Chodźmy, książę.

Ruszyłem za nim jak zahipnotyzowany i też skoczyłem – Nes miał taką minę, jakby chciał podać mi rękę. Powietrze Somata napełniło mi płuca.

Zakasłałem. Gardło wyschło niemal natychmiast, w nozdrzach jakby ktoś przejechał papierem ściernym. Wilgotność zero procent.

Nes patrzył na mnie z ciekawością. – Twój świat – powiedział półgłosem. – Twoje reguły. Zacząłem oddychać ustami, pozostawiając tylko wąską szczelinę. Tak robiliśmy, wymieniając filtry nosowe.

– Nes, musimy wezwać pomoc – powiedziałem na wydechu. – Wasz albo nasz statek. Uratują nas i to będzie piękne.

Fang milczał.

Powstrzymując przekleństwa, rozejrzałem się. Żółta góra z zielonym połyskiem to szczyt Jesiennego Liścia. Jasny pas w oddali – Białe Wybrzeże. Wylądowaliśmy niedaleko od naszej kopuły mieszkalnej. Jakieś siedemdziesiąt kilometrów, można dojść w ciągu doby. Oczywiście, jeśli ma się maść ochronną i filtry nosowe. Jako maści można użyć tłuszczu, na filtry dowolnego materiału. Co prawda, trzeba je często moczyć…

Nes, dojdziemy do mojego starego domu, tam jest awaryjny punkt sygnałowy… jeśli oczywiście twój jest uszkodzony.

– Posłuchaj – powiedział cicho Fang dziwnie żałosnym głosem. – Czy słyszysz ciszę, książę?

Zamknąłem oczy. Spokojnie… to przecież Fang. Nie ruszy się z miejsca, dopóki nie oceni całego piękna okolicy. Spokojnie… Posłuchać ciszy. To nie potrwa długo.

Powietrze było ciepłe i nieruchome. Najpierw usłyszałem swój oddech. Potem bicie serca.

Cisza.

Światło słońca płynące przez powieki. Kwiatowa woń Fanga bezdźwięcznie rozpływająca się w bezwonnym powietrzu. Cisza.

Milczenie. Od horyzontu do piasku pod nogami. Nieruchome wydmy, zastygłe skały. Niebo jak granatowy klosz.

Cisza. Przedmurze dźwięków, wspomnienie ruchu, cień życia, daleki szelest suchych fal… A może to gorący puls krwi w bezużytecznych uszach. Suchy ocean pokryty kamiennym lodem.

Cisza.

– Umiesz słuchać, książę…

Słuchowa halucynacja, własna myśl czy nieznośnie głośne słowa Fanga?

Okrągłe, niemrugające oczy badały moją twarz. Czego ty chcesz, Fangu? Co próbujesz zrozumieć?

– Chodźmy – poprosiłem szeptem. – Chodźmy do mojego domu, Nes.

– Popatrz – powiedział tak samo cicho. – Widzisz to, czego nie widać, książę? Suche i czyste powietrze, przezroczyste jak próżnia, bezlitosne jak szkło powiększające. Mgliste opary – makijaż na twarzy planety – zmyte raz na zawsze.

Pustka.

Jaskrawe, martwe kolory skał. Trupia siność nieba. Żółte na niebieskim, szare na niebieskim, białe na niebieskim. I każdy odcień, każdy półton tak samo czysty i martwy.

Pustka. Tysiące barw i ani jednej żywej.

Pustka. Od horyzontu do piasku pod nogami. Obnażone skały, sterylne góry, zbezczeszczona woda.

Pustka.

I jeszcze to, czego tu nigdy nie będzie. Zimowy śnieg i wiosenna zieleń. Dojrzewanie letnich jagód i rudość umierających liści. Tonące w kwiatach domy ludzi. Kalejdoskop odświętnych strojów. Smukłe wieże Fangów w niekończącej się spirali wzoru na ścianach. Statki wysmukłe dzięki ludzkiej myśli i niezawodne dzięki nieludzkiej logice.

Pustka.

Tego nie będzie. Nic nie będzie. Nie usłyszeli mojego krzyku, nie zobaczyli moich koszmarów. Pustka. Nikogo nie przekonałem, tylko siebie. Pustka. Punkt docelowy. Nie ma przyszłości.

– Umiesz patrzeć, książę…

Cień szacunku w głosie? Mięsień, który drgnął mu na twarzy? Bzdury. Wszystko to jest zbyt piękne, a to znaczy, że Fangowie mają rację. Terry siedząca z podwiniętymi nogami na fotelu… pustka. Obrazy Dańki na ścianach muzeum… pustka. Pożegnalne machanie ręką młodego roadera… pustka. Lans w czarnej kuli hełmu pilotażowego… pustka. Trofeum liżący malutkiego kotka… pustka.

– Dobrze mówiłeś, książę. Słuchaliśmy cię. Ale to tylko jedna strona prawdy.

Skrzywiłem twarz w drwiącym uśmiechu. Rozumiem was, Fangowie. Nie ma sensu przekładać jasnych myśli na mgliste ludzkie słowa.

Pięknie mówiłeś, książę, twoje słowa sprawiły nam przyjemność. A teraz my pokażemy ci inne piękno. Przekonasz się, ze śmierć może być piękna. Urządzimy międzygwiezdną rzeź. To będzie piękne.

Patrzyłem na Fanga: płynne, pewne ruchy, absolutne skupienie i spokój na twarzy. Wymach ręki i pistolet odlatuje daleko. Pełen szacunku pokłon – i atomowy miecz w srebrnej pochwie ląduje na piasku przede mną. Dawno wszystko przewidzieliście, Fangowie. Mój spór z wami również. Przypasałeś wczoraj ludzki miecz, Fangu, przewidując swój dzisiejszy gest.

Cisza i pustka. Ciemne niebo. Żółte słońce w oślepiająco białej obwódce.

– Popatrz, Fangu. – Mówiłem wcale nie to, co chciałem. – Podwójne słońce! Ja i Terry chcieliśmy uczynić ten dzień głównym świętem planety. To zdarza się tylko raz na ponad sto lat.

„Święto, którego nie zobaczysz dwa razy” – tak chcieliśmy je nazwać. Ale tobie tego nie powiem. Twój absolutny gust nie będzie oceniał naszych dyletanckich prób: „Zrobić tak, żeby było ładnie”. Zostaniemy ze swoim pięknem, Fangu. I z nim umrzemy.

Nes skinął głową, nie patrząc na niebo.


– Umiesz myśleć, książę. Dla każdego sporu jest odpowiedni czas. Raz na sto lat albo raz w życiu.

– Będziemy walczyć? – spytałem, podnosząc miecz.

Fang skinął głową.

Machnąłem mieczem, uwalniając klingę. Ciąłem nią w powietrzu. Nigdy nie będę nosił tego miecza. Nawet jeśli wygram pojedynek, po drodze do kopuły broń będzie tylko bezużytecznym ciężarem.

Nikt mnie nie zaatakuje, planeta jest martwa…

Nikt nie zaatakuje trupa.

Nes wyciągnął z pochwy swoją klingę; przelotnie zarejestrowałem jej szerokość. Ostrze mojego miecza było dwa razy węższe.

Co mu to da? Zbyt szeroki miecz jest cholernie niewygodny.

Fang zasalutował, prezentując piękny i skomplikowany ruch. Jaki ja jestem zmęczony tym waszym pięknem…

Zadałem szybki, dokładny, kłujący cios. Podły cios – Nes nie był gotowy do obrony, na razie oddawał mi honory…

Klinga weszła w ciało Fanga z lekkim chrzęstem – albo łamanych kości, albo podartego kombinezonu. Nes cofnął się, jakby schodząc z miecza. Dziesięć centymetrów atomowego ostrza w ciele nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Na jego twarzy pojawiała się obrażona mina.

– Źle – powiedział rozczarowany. – Źle, książę.

– Wojna zawsze jest zła – prawie krzyknąłem, już nie zwracając uwagi na banalność tych słów. – Sam się prosisz!

– Zły cios, książę. Słowa jeszcze gorsze…

Cienkie palce Fanga wyjęły z kieszeni na piersi małą czarną kulkę. Uśmiechnąłem się krzywo. Więc to właśnie kryje się w tajnej kieszeni. Broń…

Zdążyłem już zapomnieć, że Fang sam dał mi miecz.

Nes podrzucił kulkę, która na przekór grawitacji wzleciała w górę. Zatrzymała się dziesięć metrów nad nami, czarną powłokę otoczyły białe, trzeszczące iskry. Zapachniało ozonem. Wydawało mi się nawet, że w górę, do kulki, popłynął lekki wietrzyk. Taka transmisja energii byłaby konieczna jedynie przy hiperpołączeniu.

– Zaczynamy, książę.

Zainkasowałem wspaniały cios w głowę. Nie dość, że uderzenie było skomplikowane i rzadkie, to jeszcze Nes zadał je z absolutnie nieodpowiedniej pozycji.

Zdążyłem zablokować; mój miecz skoczył ku wrogiej klindze. Zazwyczaj, gdy przecina się drogę mieczowi przeciwnika, pozbawia się go części ostrza.

Fang zdołał skręcić swój miecz i ostrze przeszło milimetr od mojej klingi, już płonącej białym ogniem ostatniego ostrzenia.

Przez sekundę Nes trzymał miecz poziomo, nad głową. Potem zadał cios, który nie przeciął mnie na pół jedynie dzięki mojej szybkości. Szczerze mówiąc, nie doceniałem własnej reakcji. Być może zbyt rzadko miałem doping w postaci tnącego ciosu miecza płaszczyznowego.

Było w tym pojedynku coś z mojej pierwszej poważnej walki – z Shorreyem Manhemem, nadczłowiekiem. Wiedziałem, o co chodziło – o klasę przeciwnika. Zarówno wtedy, jak i teraz beznadziejnie mu ustępowałem. Treningi i walki w czasie tych wszystkich lat spędzonych poza Ziemianie przeszły bez śladu. Walczyłem teraz na poziomie Shorreya, może nawet lepiej. Udało mi się osiągnąć najwyższe mistrzostwo… jak na człowieka.

Ale Fangowie nie są ludźmi.

W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że Nes prowadzi w walce. Całkowicie kontroluje moje wypady, prowokuje te lub inne ciosy. Nasza walka staje się pięknym widowiskiem, w którym ja odgrywam rolę statysty albo partnera sparringowego. I nic nie mogę na to poradzić – Fang przewidział wszystko, nawet moje olśnienie i próbę narzucenia swojego scenariusza pojedynku. Robi teraz to, co nie udało się niegdyś Shorreyowi.

Ale teatralność Shorreya wobec klasy Nesa była niczym szkolne przedstawienie wobec premiery w Teatrze Wielkim.

Te same słowa, nawet podobne ruchy. Ale wszelkie porównania byłyby tu bez sensu.

Czułem się tak potwornie zmęczony, jakbym nie walczył niemal nieważkim mieczem, lecz wyciskał stukilogramową sztangę. Znużenie sączyło się do płuc ciepłym, suchym powietrzem bez smaku; wpełzało do oczu wielobarwnością skał; płynęło ze zdrętwiałych na rękojeści palców.

Nie mam dwudziestu dziewięciu lat. Mam znacznie, znacznie więcej. Dwieście dziewięćdziesiąt… albo dwa tysiące dziewięćset. Moje ręce wykuwały miecze z brązu, później ze stali. Moje oczy wypalał blask roztopionego metalu i wyżerał gaz musztardowy. Moje nogi ślizgały się w błocie, ciągnąc po jesiennych drogach haubice; pękały pod gąsienicami czołgów. Na moje plecy zwalono zbyt duży ciężar – zabierzcie choć część! Zbyt szczelny pancerz… uduszę się. Za wiele materiału wybuchowego… utonę w prochu. Za dużo zabitych – ich martwe ręce mnie nie wypuszczą.

Nie mam dwudziestu dziewięciu lat… mam mniej, zacznie mniej… dziewiętnaście, dziewięć… minus dziewięć miesięcy. Odbyłem swój pierwszy wojskowy bieg… tyle, ile zdołałem przebiec. Moja twarz spoczywa na miękkim od upału asfalcie, a kałasznikow przyciska do ziemi lepiej niż but sierżanta. Nie, jeszcze nie. Po raz pierwszy rozbili mi w bójce nos i teraz płaczę, ścierając z twarzy łzy zmieszane z krwią. A mój smarkaty wróg płacze obok mnie – dotąd nikogo nie uderzył tak, żeby popłynęła krew. Nie, też nie to. Przecież mnie jeszcze nie ma, dlaczego miałbym walczyć na piaszczystej arenie martwej planety? Dopiero szykuję się do tego, żeby zaistnieć – pozbawiając tej możliwości miliony moich niedoszłych braci i sióstr. Moje geny połączą się i nowe ogniwo zasili niekończący się łańcuch. Niosę w sobie więcej śmierci niż życia. Porozmawiaj ze mną o pięknie, Fangu!

Patrzyłem w nieruchome żółte oczy, zadając i parując ciosy. Nie zdołacie nas pokonać, ale my zdołamy przegrać razem z wami. Podarowaliśmy wam nowe piękno, a to znaczy, że również nową prawdę. A wy nie pozostaliście nam dłużni. Jak wyjaśnić, dlaczego uczyniliśmy wojnę piękną, skąd się wzięły książki i filmy, które ją opiewają? Jak przetłumaczyć Fangom, że zło może być piękne, skoro dla nich „piękno” i „dobro” to synonimy?

– Draniu – wyszeptałem, odskakując od Nesa. Czy uda mi się go zmęczyć? Przecież on jest ranny! Ma pokaleczone do krwi ręce! Powietrze Somata jest dla niego jeszcze bardziej szkodliwe niż dla człowieka!

Pot wysychał mi na czole, zanim zalał oczy. Od gwałtownych ruchów zaczynała boleć wyschnięta skóra na rękach i nogach. A w niebie wisiał czarny punkt nadajnika. Przekazuje nasz pojedynek, taki piękny i ekscytujący, taki słuszny i dobry! Mały spektakl w reżyserii komandora Nesa. Czy przekonam go, zadając śmiertelny cios? Czy dla całkowitego zwycięstwa powinienem wystawić się na cios i umrzeć w maksymalnie brzydki sposób?

Kto wie, co dla Fangów jest piękne, a co ohydne? Tylko Fang. Czy moja rozłupana czaszka będzie wyglądać wystarczająco brzydko?…

Brzydko… udowodnić, że to jest brzydkie… jak mogę udowodnić ohydę walki w mojej sytuacji?

Odbiłem wypad Nesa, udało mi się przy tym skrócić jego miecz i poczułem nieśmiałą nadzieję. A może on jednak słabnie i walczy już granicy sił?

Może uda mi się przeżyć?

Ale czy przy tym wygram?

Udowodnić…

Statek Nesa stał z boku. Nasza walka była jak taniec wzdłuż małego strumyczka suchej wody. Szary, sunący powoli pył. Lecący za nami hipernadajnik. Fangowie, z przyjemnością obserwujący przedstawienie. Oceniają wszystko – od synchronizacji naszych ruchów do piękna skał. Nie zdziwiłbym się, gdyby hipernadajnik przekazywał również zapach naszych spoconych ciał…

Udowodnić, że to jest brzydkie… Nie zdołałem wyjaśnić, że wojna nie jest piękna. Jak przekonać Fangów, że to pokój jest piękny? Jak, skoro walczymy na tle dekoracji krajobrazów Somata z jego olśniewającym, ale martwym pięknem!

Nes po raz kolejny przeprowadził kontratak i nagle zauważyłem, że się odsłania. Leciutko, na ułamek sekundy… Każdy mój wypad będzie śmiertelnie ryzykowny. Ale jednak pojawiła się szansa dosięgnięcia go.

Kolejny atak Nesa i znowu ten sam błąd. Czy on nie wie, że jest cios, którym mogę dosięgnąć w takiej pozycji? Zwykły cios, z przyklękiem na prawe kolano…

Ale Fangowie nie klękają, nawet zadając cios wrogowi. To byłoby nieładne, a więc dla Nesa taki sposób nie istnieje…

Teraz walczyliśmy nad strumieniem. Nes przypierał mnie do brzegu, jakby chciał zepchnąć do wody.

Perspektywa kąpieli w martwej wodzie niespecjalnie mnie bawiła.

Fang znowu przeszedł do kontrataku – szybko, pięknie, słusznie. Nie niepokoił go nieosłonięty brzuch – nikt nigdy nie padnie przed wrogiem na kolana, nawet żeby go zabić.

Odbiłem jego wypad i zadałem cios – mój główny atut, moje psychologiczne zwycięstwo. To, co Fang uważa za niemożliwe.

Klinga weszła w Nesa tak samo głęboko jak za pierwszym razem. Ale teraz trafiłem w któryś z życiowych ośrodków.

Skóra pod zjeżoną sierścią niemal błyskawicznie przybrała barwę popiołu. Nes wydał krótki, przeciągły, wibrujący jęk i odchylił się do tyłu, jakby znowu chciał zsunąć się z klingi. Niewiele mu to dało, rana była zbyt poważna. Ruchy miał teraz niezgrabne i powolne. Wreszcie upadł. Przez rozcięcie sączyła się bursztynowożółta krew. Materiał kombinezonu daremnie usiłował złączyć przecięte brzegi. Nes spróbował wstać, nie zdołał i poturlał się po piasku – prosto do szarego strumienia suchej wody. Zapadł się w niego z głową, z trudem wstał i znowu opadł w rwący strumień pyłu. Wyszeptał, plącząc ludzkie słowa z ojczystym językiem:

– Shyar… adi shyar… jak nieładnie…

Drgnąłem. Dowlokłem się do Fanga po mętnej, jakby kipiącej suchej wodzie i zapytałem, wstrzymując oddech:

– Co powiedziałeś? Nieładnie?

Czarny punkt hipernadajnika opadł i zawisł metr nad moją głową.

Oczy Nesa patrzyły na mnie z dziwną ironią.

– To nie jest ładne, książę… śmierć jest nieładna… wojna jest nieładna… Zrozumiałem. Adi shyar. Niech inni też rozumieją.

Czy to ma być takie proste? Wszyscy Fangowie nas teraz widzą i słyszą! Muszą uwierzyć komandorowi Nesowi!

Rozejrzałem się bezradnie. Rozbity statek w oddali, martwe skały… Zwyciężyć może tylko miłość. Zmusić wroga do przegranej może również nienawiść, ale zwycięża tylko miłość – uczyliśmy tego przez tysiące lat…

Co to za brednie? Czyje myśli wyłaniają się z pamięci? Dlaczego za tymi wyświechtanymi sloganami pulsuje ból i strach? Nie pomyl się… Nie pomyl się, lordzie z planety Ziemia.

Zwycięża tylko miłość.

Nie wpadnij w pułapkę fałszywego zwycięstwa. Będzie gorsze od przegranej.

– Nes – wyszeptałem – Nes, kiedy mi uwierzyłeś? Kiedy uwierzyłeś w moją prawdę? W moje piękno?

Fang drgnął. Stał po kolana w przezroczystej wodzie i widziałem, jak rozpływają się w niej żółte strużki krwi. Kombinezon Nesa nie mógł zasklepić rany…

– Teraz, książę. Teraz – powtórzył twardo.

Patrzyłem na niego bez słowa. Na drobne żyłki pulsujące wokół oczu. Na mokrą, pozlepianą sierść. Nawet teraz był piękny. Nawet własną śmierć zdołał zawczasu przewidzieć i doskonale odegrać. Żałosny, wymęczony wygląd nadałby jego słowom odcień fałszu. Zbyt szybka przegrana – piętno słabości.

Umierał tak samo pięknie, jak żył. I tamci musieli mu uwierzyć. Musieli.

– Zbyt długo przebywałeś ze mną – powiedziałem. – A może widziałeś to, o czym opowiadałem? Uwierzyłeś i zrozumiałeś, jak przekonać innych…

– Milcz. – Nes wstał chwiejnie. Cienkie strużki wody spływały z kombinezonu, mieszając się z żółtą krwią. – Zamilcz, książę!

Teraz w jego głosie był już tylko ból. Widział, jak wali się wieża jego kłamstw, jak wypowiedziane przez niego słowa niszczą piękno. Czarna źrenica hipernadajnika patrzyła na nas zimno.

– Nie pozwolę ci umrzeć – wyszeptałem. – Dość już męczenników budujących z siebie fundament świątyni…

– Rozpoczynasz wojnę – wycharczał Nes. – Już ją zacząłeś. Wszystko układało się tak dobrze, a teraz… Ludzie i Fangowie znowu będą zabijać.

– Jeśli nie potrafimy zrozumieć, co jest piękne, a co brzydkie, jeśli nie umiemy wysłuchać siebie nawzajem… Pozostaje nam tylko śmierć, Nes. Daj rękę.

Zapłakałby, ale Fangowie nie umieją płakać. Podał mi drżącą dłoń.

– Nie przekonaliśmy ich. Shyar…

Z poranionych palców spadały do wody bursztynowe krople. Spadały i powoli rozpływały się w czystej wodzie. W wodzie… W prawdziwej, mokrej, żywej wodzie…

– Co to, książę? – Głos Nesa jakby się wzmocnił. – Woda?

Z góry nadal sunął strumień szarego pyłu. Ale koło nas płynęła prawdziwa woda. U naszych stóp cicho bulgotała, zrzucając szarą powłokę. Tam, gdzie wpadały ciemnożółte krople, stawała się przezroczysta, kryształowa.

– Twoja krew, Nes – powiedziałem zaskoczony. – Twoja krew stała się katalizatorem odwrotnej przemiany wody. Związki krzemowe rozpadają się… Moja krew… dowolny płyn biologiczny zrobiłby to samo, tylko wolniej. Chodźmy.

Niemal siłą wyciągnąłem go na brzeg. Czarna kulka zaczęła krążyć nad nami, posłuszna woli odległego operatora albo swojemu programowi.

– Woda ożywa – powiedział cicho Nes. – Jak pięknie…

– Nie na długo, proces nie jest stabilny. – Poklepałem się po kieszeniach, jakbym nie wiedział, że nic w nich nie znajdę. – Cały spływasz krwią. Masz bandaż?

Fang pokręcił głową, nie odrywając wzroku od strumienia. Z góry napływał szary pył i błękitna wstęga czystej wody ginęła pod jego naporem.

– Potrzebny mi bandaż…

Zacząłem odrywać rękawy kurtki. Mocny materiał stawiał opór, więc wyjąłem nóż. Podszewka kurtki jest higroskopijna, może służyć jako tymczasowy opatrunek. Przecież krew Fangów powinna krzepnąć…

Ostry nóż rozpruł tkaninę i przejechał po ręce. Zakląłem, szarpnąłem rękaw i ciąłem po szwie. Popatrzyłem na długą rysę na przedramieniu. Rana nie była głęboka, ale krew płynęła obficie. Normalna, ludzka, czerwona krew…

– Zmyj krew, dopóki jest woda, zmyj! – Nes niemal krzyczał. Popatrzyłem na niego, nie rozumiejąc; wzruszyłem ramionami. Przesunąłem dłonią po skaleczonym przedramieniu i włożyłem rękę do niknącej w oczach plamki czystej wody, zrodzonej wolą Fanga i moim ciosem – niknącej, jak nasze nadzieje na pokój…

To było jak wybuch. Woda zagotowała się jak skroplony gaz, do którego wpadło rozpalone żelazo. Odrzuciło mnie od strumienia wprost pod nogi półleżącego Nesa. A w dół płytkiego strumienia toczyły się błękitne fale – pod ich naporem znikał szary pył, zmieniając się w zwykłą wodę. Na grzbietach fal pląsały białe iskry, od czasu do czasu zapalały się przezroczyste języczki płomieni.

– Twoja planeta zaczyna żyć, książę – wyszeptał Nes. – Jest czas na śmierć i jest czas na życie. Jedno rodzi drugie i nie ma temu końca…

– Wiedziałeś o tym wcześniej? – ścisnąłem Fanga za ramiona. – A więc z naszej krwi powstał stabilny katalizator? Planeta ożyje na zawsze?

– Nie wiedziałem. Ale to byłoby piękne. I uwierzyłem, że tak mogłoby być. Dobrze, że się nie myliłem.

Nes uśmiechnął się i jego uśmiech po raz pierwszy wydał mi się szczery. Ale jeszcze nie rozumiałem. Wygładzałem pas oddarty z kurtki, próbując nałożyć żałosny „bandaż” na jego krwawiącą ranę.

– To nie ma sensu, książę. Śmierć jest już we mnie, nie zasłonisz jej. Wiedziałem, w jaki punkt ma wejść twój miecz. Ciało umiera. To nieodwracalne, jak reakcja łańcuchowa suchej wody.

Z daleka dobiegło głośne tąpnięcie. Drgnęła ziemia. W szarym morzu pyłu błysnął biały płomień. Związki krzemowe rozpadały się, rodząc wolny wodór i tlen. Nadmiar wyzwolonej energii sprawiał, że płonęły; na wodzie szalał krótkotrwały ognisty cyklon.

Łatwiej się teraz oddychało. Powiał wilgotny, pachnący ozonem wiaterek. Góry zasnuwała delikatna mgiełka. Kolory nabierały łagodności. Niebo pojaśniało.

– Będą chmury i deszcz. – Głos leżącego na trawie Nesa stawał się coraz cichszy. – Będzie trawa i drzewa. Będzie życie. Książę, jeszcze nie rozumiesz? Narodziny życia są piękniejsze niż jego śmierć. Fangowie zapragną teraz dawać życie.

Piasek pod nim był cały bursztynowy. Nes już nie mógł unieść powiek. Stałem nad nim, wiedząc, że nie zdołam mu pomóc. Uczono mnie, jak zabijać Fangów, nie pokazywano, jak leczyć.

– Możesz powiedzieć ludziom wszystko, co chcesz. Widzieli nas nie tylko Fangowie…

Pochyliłem się nad jego twarzą, żeby zrozumieć ciche słowa.

– Wyszło tak pięknie… Dokończ mój wzór, książę.

– Dobrze, Nes – obiecałem. Siedziałem obok, trzymając go za rękę, dopóki nie przestało to być potrzebne.

Grób wykopałem obok strumienia, w piasku. Ciało Nesa stanie się częścią planety. Wierzyłem, że to by mu się spodobało. Atomowym mieczem wyciąłem z okolicznych skał dwie kamienne płyty – purpurowoczerwoną i bursztynowożółtą. Na obu wyryłem linie z dolnego lewego rogu do prawego górnego. Wiedziałem, że mam rację – nikt z Fangów nie spełnił swojego obowiązku tak jak Nes. Włączyłem nieprzerwane ostrzenie obu mieczy i wbiłem je rękojeściami w piasek. Dopiero później pomyślałem, że miecz Nesa będzie płonął dwa razy dłużej niż mój. Fang mógł mnie pokonać samym ostrzeniem miecza…

Czarna kulka powoli przeleciała nad mogiłą i zamarła przed moimi oczami. Patrzyłem na nią, nie myśląc Fangach. Tylko jeden z nich był moim przyjacielem. Myślałem o Terry, o swojej załodze, o wszystkich, którzy stali mi się bliscy na Ziemi. Widziałem ich twarze i wiedziałem, że teraz na mnie patrzą.

– Terry, chłopcy… Przylatujcie. Szykuje się duża robota. Niezręcznie wzruszyłem ramionami, uśmiechnąłem się i dodałem:

– No i to by było na tyle.


…Mokry piasek chrzęścił pod nogami, a z tyłu, pomiędzy dwoma płonącymi mieczami, kołysała się czarna kulka Nesa. Od strony morza dobiegał plusk fal i wiała mokra bryza.

Dopóki jest słońce i powietrze, zawsze będzie wiatr. To dobrze, że czasem wieje w twarz.

Ruszyłem do swojego domu.

Загрузка...