Chyba powinniśmy byli się pożegnać – powiedziała zakłopotana Terry, gdy nasz flaer wzbijał się w górę. – Taki czarujący człowiek!
– To były roader. Oni popierają odejścia bez pożegnania i uprzedzenia – wymamrotałem sennie, obserwując Lansa, który kierował flaer w stronę gór… Chciałem wstać wcześniej i porozmawiać z nim, ale nie wyszło. Zasnąłem dopiero nad ranem. – Dokąd lecimy, Lans?
– Podano mi punkt w górach, w którym wyląduje kuter. Tą skorupą – Lans postukał w przezroczystą ściankę kabiny – nie wylecimy poza granice atmosfery.
– A kuter nie mógł wylądować w mieście?
– Mógł.
Spojrzałem na Terry, która przytuliła się do mojego ramienia. Westchnąłem i odezwałem się do Lansa:
– Parszywa ta twoja firma, stary. Wredna. Nie domyślasz się, dokąd lecimy?
– Dokąd?
– Na miejsce, w którym wylądował „Biały Raider”. Tam, gdzie była bomba kwarkowa. Gdzie ratowaliśmy Ziemię.
Lans odwrócił się i zerknął na przyrządy, na ekran ze świecącą zieloną nitką kursu. Zaklął.
– Oho! Robisz postępy. Tylko nie przy Terry, Lans.
– Ześlę go do odległego garnizonu – obiecała Terry nie otwierając oczu i drgnęła. – Rzeczywiście tam lecimy?
– Presja psychiczna. To w stylu Siewców.
– Książę, czy mam się połączyć… z nimi? – zapytał Lans z miną winowajcy. – Zażądać innego punktu lądowania?
– Nie. Nie uda im się wytrącić nas z równowagi.
– Dobrze. Nie zdawałem sobie sprawy, o co chodzi, książę. Przysięgam. Nie chciałbym wracać tam, gdzie zginął nasz Dańka.
– Przecież on przeżył! – Terry otworzyła szeroko oczy.
– Nasz junga zginął, Terry – powiedziałem. – Złożono go na nowo… Ale prawie nie pamiętał swoich przygód.
– Ach tak, opowiadałeś.
Nie odezwałem się. Dla Terry Dańka był jedynie przypadkowym epizodem w odysei gwiazdolotu „Terra”. Dla mnie i dla Lansa – członkiem załogi, przyjacielem, towarzyszem, z którym walczyliśmy ramię w ramię i którego zabito na naszych oczach. Niestety, zmartwychwstanie udało się jedynie Chrystusowi, w dodatku z ojcowską pomocą. Z przyjemnością powtórzyłem w myślach to bluźniercze stwierdzenie. Nie wierzę w bogów. Siewcy okazali się gównianymi bogami… Innych wymyślać nie warto.
– Tam jest kuter – powiedział cicho Lans. – Poprosimy, żeby odleciał od razu.
Na dole, na świeżej górskiej trawie bielał korpus małego orbitalnego kutra. Obok stał pilot, który – nie wierzyłem własnym oczom – palił! Ładne rzeczy! Tytoń nadal był w użyciu!
Oczami wyobraźni zobaczyłem ciąg przyszłych wydarzeń. Proszę pilota o papierosa… czy o cygaro, wszystko jedno. Stoimy sobie obok kutra, trujemy się nikotyną, prowadząc uprzejmą rozmowę o niczym, patrząc na odległe sady Ałma Aty. A pilot mimochodem wplata do rozmowy pozornie bezsensowne zdania-pułapki oddziałujące na moją psychikę w typowy dla Siewców sposób. A w papierosie (cygarze) prócz nikotyny jest jeszcze jakieś draństwo…
Niedoczekanie wasze, uśmiechnąłem się złośliwie. Chwała Bogu, mijało pięć lat, odkąd nie palę.
– Wiesz co, Lans – rzuciłem niemal wesoło – na pewno start przełożą o jakieś piętnaście minut. Pochodzimy sobie wokół kutra, posiedzimy na trawce…
– Nie sądzę – powiedział z powątpiewaniem Lans.
Ale okazało się, że to ja miałem rację.
Stacja projektu „Siewcy” mieściła się na orbicie stacjonarnej. Nowoczesnemu kutrowi z grawikompensatorami i silnikami anihilacyjnymi pokonanie dwudziestu pięciu tysięcy ośmiuset kilometrów powinno zająć najwyżej piętnaście minut.
Wieziono nas na stację prawie godzinę. Najpierw kuter zaczął powolny, potwornie energochłonny start z powierzchni Ziemi. Przelecieliśmy nad Egiptem, gdzie trójkątne cienie piramid leżały na żółtym piasku tak samo jak tysiące lat temu. Gdy pilot oznajmił, że właśnie jesteśmy nad równikiem, zapytałem, czy nie planują czasem wycieczki nad Antarktydą.
Chyba pilot porozmawiał z dowódcą, bo pół minuty później pokazówka się skończyła i kuter pomknął prosto do stacji, co i tak zajęło sporo czasu.
Stację „Siewcy” otaczały co najmniej trzy strefy bezpieczeństwa. Określenie bardzo umowne – szczerze mówiąc, każda strefa składała się z licznych, autonomicznych oraz oddziałujących na siebie stacji bojowych. Niektóre, jak uprzejmie wyjaśnił nam pilot, miały rozmiar piłeczki pingpongowej. Inne dochodziły do stu metrów średnicy. A cała ta armada żądała od naszego kutra podania kodów, haseł, pozwolenia na wejście do kolejnej strefy bezpieczeństwa, przeglądała zawartość kutra…
Największe wrażenie zrobiła na mnie matowoszara kula, przypominająca pierwszego ziemskiego satelitę z odłamanymi antenami. Wpłynęła do naszego kutra przez kadłub, przy czym stała się na chwilę zamglona, a następnie znowu wyraźna, materialna. Kula powoli płynęła przez przedział pasażerski, zajrzała do ładowni – drzwi przed nią otworzyły się spazmatycznym szarpnięciem – i dała nura do kabiny pilota. Jak wyjaśnił Lans, sonda rewizyjna wykorzystywała do przenikania przez pancerz „temporalne przerywanie”. Przeszła przez kadłub, wykorzystując poprzednią sekundę, gdy w tym punkcie przestrzeni jeszcze nie było kutra.
Chyba się zdrzemnąłem, zmęczony demonstracją potęgi projektu „Siewcy”. Zapewne nie był to spektakl specjalnie przygotowany dla mnie i Terry, tylko normalne środki bezpieczeństwa. Ale było w nich coś pokazowego, wymuszonego, przypominającego parady wojskowe w krajach totalitarnych XX wieku. Jeśli nawet stereotypowe Świątynie na planetach chronokolonii były odporne na każdą broń, to chyba tym bardziej główna baza „świątynników”…
Sama stacja wyglądała bardzo prozaicznie. Potężna szara kula, otulona mgiełką. Zbliżyliśmy się do niej powoli, a przez kuter przeszła fala ciepłego powietrza. Na chwilę zanim zanurkowaliśmy w monolityczne poszycie (bo do zwykłych włazów Siewcy się nie zniżali), zauważyłem, że kula zmieniła barwę na czarną z kolorowymi plamkami światła na pancerzu.
– Wpuścili nas do subiektywnego czasu stacji – oznajmił z dumą Lans, któremu rola przewodnika sprawiała niekłamaną radość. – W przeciwnym razie przeszlibyśmy przez nią jak przez miraż.
Zgasły ekrany. Odpiąłem pasy – na mojej planecie nadal preferowano ten staroświecki sposób zabezpieczenia pasażera. Popatrzyłem na Terry – uśmiechnęła się, ale w jej spojrzeniu nadal czuło się napięcie. Otworzył się właz kutra.
Pierwszy wszedł Lans, za nim ja. Podałem Terry rękę, do podłogi było tylko pół metra, ale okazała się nieprzyjemnie śliska, jakby pokryta szronem. Za nami zeskoczył Trofeum, miauknął niezadowolony i wysunął pazurki, próbując wczepić się w metal.
Czekali na nas. Czterech mężczyzn w czarno-białych mundurach, z pistoletami w rękach. Wprawdzie były to tylko paralizatory, ale nie wątpiłem, że ze ścian celowano do nas ze znacznie poważniejszej broni.
– Któreś z was ma pistolet laserowy – powiedział sucho jeden z ochroniarzy. – Zdać.
Odczepiłem od pasa kaburę, rzuciłem na podłogę i uprzejmie oznajmiłem:
– Prawie rozładowany. Na czterech by nie wystarczyło, najwyżej na dwóch.
– Siergiej, czeka na pana komandor Rajmund. Księżniczka i porucznik Lans mogą poczekać w sali gościnnej – ochroniarz nie zareagował na moje słowa.
– Nie. Idziemy razem. – Bardzo chciałem zobaczyć jego reakcję na moje nieposłuszeństwo.
– Dobrze – włączył się drugi ochroniarz. – Ale musicie zostawić zwierzę.
Trofeum wyszczerzył ząbki i natychmiast w jego stronę wycelowano lufy paralizatorów. Pochyliłem się i poklepałem go po grzbiecie.
– Wszystko w porządku, Trofeum. Poczekasz z nimi, aż wrócimy – powiedziałem łagodnie. – Zachowuj się przyzwoicie, nikogo nie zabijaj. Jesteśmy tu gośćmi, rozumiesz?
– Jest w ograniczonym stopniu rozumny? – zainteresował się ochroniarz.
– Co do ograniczenia nie byłbym taki pewien. Nakarmcie go, lubi smażone mięso. W ostateczności zje surowe.
– Ed ze zwierzęciem do gościnnego. Pozostali do pokoju przyjęć komandora Rajmunda – rzucił w przestrzeń ten ochroniarz, który odezwał się pierwszy. I pociągnęło nas przez ściany, które stały się niematerialne – tak jak w dowolnej Świątyni.
Powiedzmy sobie szczerze, że przy takim stopniu kontroli nad materią ochroniarze z pistoletami byli po prostu śmieszni.
Gabinet przyjęć był ogromny albo taki się wydawał. Nie chciało mi się podejść do obitych aksamitem ścian, żeby sprawdzić, czy naprawdę istnieją. No i nie wiadomo, jak zareagowałaby na to ochrona.
Prócz tych trzech, którzy przyszli razem z nami, w gabinecie było jeszcze dwóch. Nieźle ich uzbroili. Kombinezony bojowe z włączonymi generatorami pola ochronnego, lasery w rękach. Stali po obu stronach wysokich, wybitych ciemną skórą drzwi. Postawę mieli nie gorszą niż żołnierze ochraniający niegdyś mauzoleum Lenina.
Lans wyszeptał mi do ucha:
– Znam jednego z tych chłopaków, uczyliśmy się w jednym plutonie… Wyjątkowy kretyn, ale ma niesamowitą reakcję.
Siedzieliśmy w wygodnych fotelach na środku sali. Komandor Rajmund najwyraźniej nie spieszył się, by nas przyjąć, co zbiło z tropu ochroniarzy. Stali za naszymi plecami, rozmawiając półgłosem. Dobiegły do mnie strzępy słów: „Ogłosili drugi stopień… coś się szykuje…”
Wytężyłem słuch i uśmiechnąłem się, słysząc odpowiedź: „Naszej grupy nie rzucą do walki… chyba że Fangowie będą okupować Plutona. To zadanie dla operacyjniaków. W końcu po co byłby korpus desantowy?”
Psychika szeregowców nie zmieniła się w ciągu ostatnich dwóch cieków. Nikt się nie rwał do śmierci.
Ochroniarz przy drzwiach zrobił krok do przodu. Zmiana warty? Nie… Przez kilka sekund słuchał słów przeznaczonych tylko dla niego i w końcu oznajmił uroczyście:
– Komandor Rajmund Maccord przeprasza za przymusową zwłokę. Proponuje krótką rozmowę o charakterze osobistym z księciem planety Tar, a następnie czeka w gabinecie na księżniczkę Terry i porucznika Lansa.
– Idź – powiedziała cicho Terry. – To może być ciekawe. Skinąłem głową i ruszyłem do drzwi. Ochroniarz otworzył je przede mną i odsunął się, ale niewystarczająco szybko. Przesunąłem ramieniem po powierzchni pola – odrzuciło mnie, z trudem zachowałem równowagę. Ochroniarz uśmiechnął się. Faktycznie kretyn.
Drugie drzwi – równie eleganckie, też obite skórą – i fala ciepłego powietrza, a raczej to, co ludzki organizm odbierał jako ciepły wiatr. Gabinet Rajmunda Maccorda był izolowany własnym chronopolem.
Przystanąłem i rozejrzałem się. Stal i szkło. Lśniące metalowe ściany, na których mieniły się tęczowo wyłączone przed chwilą ekrany. Niezbędne minimum mebli – stół i kilka foteli. Nad stołem powoli wirował hologramowy obraz stacji – półprzeźroczysty, z zaznaczonymi przepierzeniami i kolorowymi liniami komunikacji.
– Niech pan siada, Siergiej. – Rajmund wstał z fotela. Pochwycił moje spojrzenie na włączoną makietę stacji, wyciągnął do niej rękę… i uśmiechnął się. – Niech zostanie. To tajny schemat, ale ufam panu.
Skrzywiłem się.
– A jeśli schwytają mnie Fangowie i zeskanują pamięć? Rajmundzie, proszę nie robić ze mnie idioty. To fałszywa makieta, którą częstuje pan wszystkich gości, w nadziei że któryś z nich trafi w ręce wroga.
Rajmund westchnął i machnął ręką nad makietą. Znikła. Komandor usiadł w swoim fotelu, patrząc na mnie w zadumie.
– Bardzo chciałbym z panem współpracować, Siergiej.
– Żałuję, ale jest pan w tej chęci odosobniony.
W rzeczywistości Rajmund Maccord wyglądał znacznie młodziej niż na hologramie. Emanowała od niego żywotność, pewność siebie, serdeczność. Oparł się o biurko, lekko pochylony w moją stronę. Dłonie starannie rozsunął. Pozycja wolna od napięcia. Czy naprawdę myśli, że nie znam tych psychofizjologicznych sztuczek? Pozycja zaufania, pozycja uwagi… Niech sobie myśli. Skrzyżowałem ręce na piersi, założyłem nogę na nogę. Maksymalna negacja, wycofanie się w siebie, ochrona.
Maccord roześmiał się.
– Dobrze, Siergiej. Zrozumiałem. Nie będziemy prowadzić gierek z podświadomością.
– Na tak prymitywnym poziomie faktycznie nie ma sensu.
– W takim razie pomówmy otwarcie. Co to za brednie z atakiem na pański dom?
– To nie brednie, Maccord. Mój dom został zniszczony.
– My tego nie zrobiliśmy.
– Fangowie?
Maccord popatrzył na przezroczysty blat biurka; zobaczyłem biegnące po nim błyszczące zielone linijki.
– Na poziomie naszych detektorów pan nie kłamie. Albo sądzi pan, że mówi prawdę. Przeniknięcie Fangów na Somata jest niemożliwe, zapewniam pana. W hiperprzestrzeni istnieje pewna bariera… wyrzuca w rzeczywisty kosmos dowolne ciała nadchodzące od strony Fangów.
– Jakie „strony” w kosmosie ma pan na myśli, Maccord? – zapytałem złośliwie. – A skoro już o tym mowa, to skąd pan wie, czy Fangowie nie mają swojej bazy w ziemskiej strefie wpływu?
Rajmund skinął głową i nieoczekiwanie powiedział:
– Siergiej, na pewno uraziło pana moje naleganie. Rozmowa o współpracy nie ma już sensu, prawda?
– Nie – powiedziałem, sam zdumiony swoimi słowami. – Nie jestem obrażony. Możliwe, że to robota waszych sensów, ale nie mam do pana pretensji. Wydaje mi się, że teraz to pan jest w panice.
– Tak. I dlatego chwytam się sprawdzonych plików.
Pierwszy żargonowy zwrot XXII wieku, który właśnie usłyszałem od Maccorda, był dość zabawny. I dość obrazi i wy, czego komandor raczej nie podejrzewał.
– Czemu tak się pan do mnie przyczepił, Rajmundzie? Po co wciąga pan człowieka pierwotnego do swoich operacji?
– Dlatego że jest pan księciem z planety Tar. I jeśli wszystko pójdzie dobrze, zostanie pan imperatorem.
– Tar jest dla was taki ważny?
– Tak. Leży w strategicznie ważnym rejonie. Na granicy z Fangami. Na ostrzu igły wycelowanej w centrum ich federacji.
– Stąd nazwa?
– Owszem. Operacja „Igła”. Jeśli Tar, przy wsparciu planet sojuszniczych, które gwarantujemy, rozpocznie działania wojskowe, Fangowie zostaną zmuszeni do walki na dwa fronty. Prawie na pewno zdołają powstrzymać nacisk chronokolonii. Ale uderzenie ziemskiej floty ich zniszczy.
– Proste jak w schematach Biglera… – wymamrotałem.
– Jakich schematach?
Uśmiechnąłem się.
– Nieważne… W wieku XX był taki niedoceniony dowódca. Maccord, nie interesują mnie strategiczne plany Ziemi. Nie wykluczam, że mówi pan prawdę. Możliwe też, że chce pan wciągnąć chronokolonie i Fangów do jednej maszynki do mięsa. A wy będziecie sobie siedzieć z boku, poza barierą hiperprzestrzeni. Przy okazji, nie wiedziałem o jej istnieniu.
– Niewiele osób o niej wie, nawet na Ziemi. Ale Fangowie wiedzą… dwie ich eskadry zostały cofnięte miesiąc temu ze skoku do Ziemi. Myślę, że kapitanowie statków bardzo się zdziwili… że zdążyli się zdziwić.
– Co się z nimi stało?
– Strefa, gdzie bariera wyrzuca statki, jest patrolowana przez naszą eskadrę i dodatkowo naszpikowana automatycznymi stacjami bojowymi. Jeszcze żaden z wrogich statków nie uciekł.
– Maccord, rozmawiając ze mną, musi pan brać jedno pod uwagę: nie mam pojęcia o historii konfliktu Ziemia-Fang. I wcale nie jestem przekonany, że Ziemianie to ci „dobrzy”.
Chyba udało mi się go zdziwić. Aż klasnął w ręce, oburzony i stropiony.
– Siergiej, Ziemia to pańska ojczyzna!
– Kiedyś moją ojczyzną był Związek Radziecki. Walczyłem o nią. Wystarczy mi jeden ślepy patriotyzm w życiu.
– Ale przecież może pan poznać całą historię konfliktu. Mógł się pan dowiedzieć jeszcze na Somacie, przecież macie stację hiperłączności.
– Mieliśmy. Zniszczyliście mój dom.
– Znowu? Gdy księżniczka Terry zgodziła się polecieć z nami na Ziemię, zostawiliśmy w domu ochronę, a na orbicie Somata statek patrolowy, który co godzina wysyłał informacje, że wszystko w porządku. Chce się pan z nim połączyć?
– Gdy przyszedłem do mojego domu, zastałem zgliszcza… – zacząłem wpadać w złość. – Roboty ochronne otworzyły do mnie ogień. W domu nie było nic prócz śladów pogromu!
– Nasze roboty nie mogą strzelać do ludzi! Nawet w obronie własnej! Jest pan pewien tego, co pan mówi?
– Jestem pewien tego, że gdyby nie generator pola, byłbym już garstką popiołu.
– Siergiej, to pomyłka… – Rajmund przesunął ręką po stole, naciskając niewidoczne sensory. – Zaraz połączę się ze statkiem patrolowym. Gdyby roboty do pana strzelały, żaden generator pola by panu nie pomógł. Przecież miał pan model standardowy z tego statku, który zabrał pan ze Świątyni? – Tak.
– To zabawka w porównaniu z mocą ogniową robotów bojowych. A oto odpowiedź ze statku. Daję łączność.
Usłyszałem cienki przerywany pisk, a po chwili przerwy spokojny głos:
– Statek patrolowy Somat-1. Łączność pozaplanowa. Melduję: nie stwierdzono przeniknięcia wrogich statków w granice ochranianej strefy. Obiekt na planecie nie łączył się z nami. Roboty ochronne na planecie funkcjonują normalnie. Czekam na polecenia.
– Proszę to wyłączyć – powiedziałem i dorzuciłem złośliwie: – Komandorze, niech pan poleci na Somata i zerknie, co się tam stało. Albo proszę posłać któregoś ze swoich… operacyjniaków. Ale niech pan nie liczy, że na orbicie nadal jest pański Somat-1.
– Za pół godziny będziemy mieli kompletne dane – odparł Rajmund. – Jeśli pańskie słowa znajdą potwierdzenie… poczekajmy.
Skinąłem głową.
– Jeszcze jedna prośba, Siergiej. Jeśli na Somacie doszło do starcia z Fangami, to nie wykluczam ich przeniknięcia na Ziemię. W takim razie musimy poznać szczegóły wydarzeń.
– Opowiem wszystko, co pamiętam.
– Nie w tym rzecz. Proszę o zgodę na skanowanie pamięci. – A jeśli odmówię? – spytałem cicho. – Zawleczecie mnie siłą?
– Nie. Stosunki z Tarem są dla nas ważniejsze. – Maccord odwrócił się i dodał półgłosem: – A przynajmniej taka panuje obecnie opinia. Nikt nie zmusi pana do skanowania pamięci. Obiecuję. Mogę jedynie prosić pana o pomoc.
– Skanowanie jest niebezpieczne?
– Nie. Sam przechodziłem je dziesiątki razy, gdy byłem oficerem operacyjnym. Pana przyjaciel, Lans, również, o ile mi wiadomo.
Milczałem przez kilka sekund. W końcu zapytałem: – A jeśli odmówię? Skanowania, udziału w operacji „Igła”, każdej współpracy? Czy to coś zmieni?
– Taktykę przyszłej wojny.
– Sądzi pan, że jest nieunikniona? O ile wiem, zimna wojna nie musi przejść w gorącą.
Siergiej, dwa dni temu Fangowie porwali w kosmosie pasażerski liniowiec z dziećmi. Dla nas to znaczy bardzo wiele. W ubiegłym stuleciu Ziemia przeszła genetyczną katastrofę, która trwała kilka dziesięcioleci. Wówczas zaledwie kilka procent dzieci rodziło się w zwykły sposób, pozostałe hodowano sztucznie. Odcisnęło to piętno na nas wszystkich… bardzo silne piętno. Pojawił się swego rodzaju kult dziecka, kult rodziny. Teraz genotypy już skorygowano, ale psychika ludzi nie uległa zmianie. Nikt nie wybaczy Fangom śmierci dzieci. Jeśli ogłosimy, co się stało, wojna wybuchnie natychmiast… Maccord zabębnił palcami po stole i podniósł głos.
– Dlatego odizolowaliśmy rodziców zaginionych dzieci. Poddaliśmy kwarantannie wszystkich, którzy wiedzieli o losie liniowca, a mogliby nie dochować tajemnicy. Ale to środek tymczasowy, jedynie odsuwający rozpoczęcie wojny. Mamy dwa lub trzy tygodnie, i to jedynie pod warunkiem że nie zbuntują się moi komandosi. Potem poleje się krew… czerwona i żółta.
– Fangowie mają żółtą krew?
– Tak. Bursztynowożółtą.
Milczałem. Wszystko mi jedno, jaki mają kolor krwi. Liniowiec z dziećmi i psychika XXII wieku to też nie moje problemy. Planeta Somat… albo, jeśli zechcemy, Tar… może ogłosić neutralność. A wy się zabijajcie…
– Jest pan pewien, że dzieci zginęły, Rajmund?
Rzucił mi niedowierzające spojrzenie.
– Pan naprawdę nic nie wie o Fangach… Chce pan dostać pełną informację? Zresztą będę na to nalegał. Niech pan obejrzy taśmy, wysłucha opowieści świadków, a potem zdecyduje, po czyjej jest pan stronie.
– Dobrze – powiedziałem jakby wbrew swojej woli. Właśnie tak człowiek pakuje się w niechciane sytuacje… gdy decyduje się poznać całą prawdę.
– To dobrze, że nie chowa się pan przed rzeczywistością. – Maccord uśmiechnął się słabo. – Zaprowadzą pana do sali informacyjnej. Razem z Terry i Lansem, jeśli pan sobie życzy. Sądzę, że ich również powinno to zainteresować.
Wzruszyłem ramionami i wstałem z fotela.
– Czekam tu na pana za godzinę, Siergiej. Mam nadzieję, że do tego momentu wyjaśni się również sytuacja na Somacie.