Tłuste błoto bagna sięgało mi do kostek. Było ciepło, wiał lekki wietrzyk niedający ochłody. Na niebie rozpalonym węgielkiem tliło się małe, umierające słońce.
Na horyzoncie czerniał pasek dalekiego lasu.
Więc to ma być ten mentalny pojedynek? Wyrzucić mnie i Maestra na pustkowie i obserwować, który pierwszy załatwi przeciwnika? Co to właściwie za planeta? Nie czułem hiperprzejścia, ale w świecie, w którym nawet twórca Świątyń nie miał fizycznego ciała, miejsce pojedynku powinno być równie… iluzoryczne.
Obejrzałem swój kombinezon. Zabrano mi wszystko – płaszczyznowy miecz, blaster i płaszczyznowy pistolet. Nawet mały jednorazowy paralizator – cienką metalową pałkę, którą zawsze nosiłem w wewnętrznej kieszeni. Znikł również tak niezbędny przedmiot jak wibronóż. Baterie stroju bojowego okazały się wyładowane. Tryb ochrony nie działał, ale z tym jeszcze mogłem się pogodzić. Za to niedziałający tryb medyczny to już było za wiele…
Przerwałem bezcelowe poszukiwania nieistniejącej broi i rozejrzałem się. Nic nadzwyczajnego. Nagi, równy step… niemal taki jak w Kazachstanie. Daleki las też wyglądał całkiem zwyczajnie. A ciemny punkt lecącego nad lasem ptaka wnosił pewne ożywienie do tej bezludnej krainy.
Punkt się zbliżał. Najpierw pomyślałem, że to bardzo duży ptak, potem – że flaer albo kuter bojowy. Rzekomy ptak chwilami mienił się szarym błękitem, chwilami srebrzycie połyskiwał.
Wreszcie zrozumiałem, kto leci.
Smok. Długi na jakieś piętnaście metrów, pod białym i na pozór bezbronnym brzuchem miał dwie albo trzy pary krótkich łap. Skrzydła obciągnięte szarą skórą wydawały się zbyt małe dla tak potężnego cielska. Jakim cudem toto się utrzymuje w powietrzu?
Smok szarpnął się i zaczął spadać, kurczowo młócąc skrzydełkami.
To na tym polega istota mentalnego pojedynku? Walka logiki, intelektu i zimnej krwi?
Skrzydła smoka szybko rosły, co spowolniło upadek, pozwoliło mu szybować. Uśmiechnąłem się złośliwie i poczułem, że ciało ogarnia przyjemna lekkość. Na iluzorycznej planecie zmniejszyło się ciążenie.
Smok leciał teraz bardziej pewnie, mocno wymachując skrzydłami. Na pokrytym kościanymi płytkami pysku wyraźnie widać było duże złożone oczy. Pod nimi rozwierała się szeroka paszcza usiana długimi, ostrymi zębami…
Gwizdnąłem, wzywając swojego konia. Wskoczyłem na siodło. Ciężka zbroja, która przez ten czas okryła moje ciało, wydawała się czymś naturalnym. A miecz, nie płaszczyznowy, lecz zwykły, z przypominającego brąz stopu, jakby przyrósł mi do ręki.
Smok roześmiał się głośno i powiedział ludzkim głosem Maestra:
– Normalny początek mentalnych pojedynków, co, Siergiej? Ale brązowy miecz jest ciężki, nie możesz go trzymać tak lekko…
Miecz natychmiast zaczął mi ciążyć.
– Nie jest z brązu! – wykrzyknąłem szybko. – To stop tytanu i berylu.
Broń znowu stała się lekka.
Smok wysunął grube pazurzaste łapy i opadł na ziemię. Gdy machnął ogromnymi skrzydłami, huragan omal mnie nie zdmuchnął. A potem smok plunął ogniem z rozwartej paszczy.
Zeskoczyłem z konia i umknąłem w bok przed strugą ciemnego płomienia. Z radością uświadomiłem sobie błąd przeciwnika: płomień zrodził się wewnątrz smoka, nie poza granicą ostrych kłów, lecz w paszczy, w różowej, miękkiej głębi smoczego ciała…
Ryk, jaki wydaje smok poparzony własną ognistą mieszanką, można porównać jedynie do huku startującej rakiety. Zatkałem uszy, żałując, że nie mogę jednocześnie zatkać nosa. Spalony żywcem koń ohydnie śmierdział…
W czasie upadku skręciłem prawą nogę i teraz pospiesznie kuśtykałem byle dalej od potwora. Ale jemu też nie było łatwo: potrząsając ogromną głową, pluł krwistoczarnym śluzem. W końcu zasyczał:
– W tych warunkach mamy niemal równe siły… Zmieniamy otoczenie?
Chyba niepotrzebnie się zgodziłem. Potwór już prawie umierał – moje przewidywania, że smok spali się od wewnątrz, były całkiem logiczne. Maestro o tym nie pomyślał… Ale mimo wszystko skinąłem głową, zgadzając się na zmianę scenerii pojedynku.
Tym razem okolica wyglądał zupełnie inaczej. Porośnięta niskimi, sięgającymi mi do pasa krzewami równina i dwie betonowe dróżki równoległe do siebie. Na ciemnoniebieskim niebie nie było ani jednej chmurki, ogromne białe słońce dławiło nieznośnym żarem.
Stałem na początku jednego z betonowych pasów, Maestro na drugim. Pomiędzy nami były trzy metry kolczastych krzewów.
– Mógłbym zaproponować pojedynek na kosmicznych krążownikach, podwodne polowanie albo trójwymiarowy wariant reversi – wyjaśnił pobłażliwie Maestro. – Ale postąpiłeś szlachetnie, więc wybrałem pojedynek, który da ci szansę. Bieg. Dystans – dziesięć kilometrów. Kto pierwszy dotrze do mety, zostanie zwycięzcą mentalnego pojedynku.
– Ładna mi mentalna walka! – rozzłościłem się. – To sprawdzian dla mięśni! Zresztą ścigając się z fantomem, jestem z góry skazany na klęskę.
– Nie bój się. – Maestro teatralnym gestem rozłożył ręce. – Teraz mam te same fizyczne możliwości co w prawdziwym ciele. A umiejętności mentalne… też będą potrzebne. Biegniemy?
Skinąłem głową. Jakie miałem wyjście? Idiotyczny bieg w iluzorycznym, nieistniejącym świecie decydował o moim losie – i o losie Ziemi.
Suchy trzask wystrzału. Zwykłego wystrzału ze zwykłego pistolet startowego. Maestro runął do przodu; idiotycznie wyglądał w eleganckim garniturze i lakierkach, ale był niesamowicie szybki na starcie.
Ruszyłem za nim, w biegu opracowując swój wygląd. Najpierw nogi. Lekkie, sprężynujące adidasy. Precz z ciężkimi butami kombinezonu bojowego! I ciemnowiśniowy dres Pumy… Stop, przegrzeję się… Dres stał się biały.
Biegliśmy niemal obok siebie i nie wiedziałem, czy nasze siły naprawdę są równe, czy to podstęp Maestra.
– Siergiej, przerwijmy pojedynek! Niszczymy strukturę logiczną Świątyń. Mogą dojść do wniosku, że ich twórcy nie są idealni – wyrzucił z siebie Maestro, ledwo dysząc. – Że nie trzeba im służyć!
Milczałem. Oszczędzałem oddech. W końcu nie byłem iluzorycznym fantomem, który może wygłaszać tyrady podczas biegu maratońskiego…
Maestro zaczął ciężko oddychać i został w tyle. Znowu przyłapałem go na logicznym błędzie. Musiał działać w ramach rzeczywistych, ludzkich sił, w przeciwnym razie następowała kara. Mentalny pojedynek! Świat wokół nas był niczym mgła, którą nasza świadomość może dowolnie formować…
Pas pod moimi nogami stał się bardziej szorstki, żeby zapewnić najlepszą przyczepność podeszwom adidasów… Wiatr wiał z tyłu, stopniowo się nasilając. Ołowiane chmury zasłoniły mnie od niemiłosiernego słońca.
Doganiający mnie Maestro wybuchnął śmiechem. W ołowianych chmurach pojawiły się białe zygzaki błyskawic, w beton zabębniły ukośne strumienie ulewy. Zabawne… dróżka Maestra była kompletnie sucha…
Proszę bardzo.
Huknął piorun. W ścieżkę, po której biegł Maestro, uderzyła oślepiająca błyskawica. Maestro skoczył w krzaki, chroniąc się przed zsunięciem w szkliście zielony krater, z którego sączył się lekki dym. Usłyszałem krzyk bólu – krzewy miały kolce. W chwilę później błyskawice zaczęły walić w mój pas. Za późno. Wzdłuż niego szeregiem wyrosły sosny czterdziestometrowej wysokości. Błyskawice waliły w ich wierzchołki, a po chwili wzdłuż drogi żółtym ogniem płonęły drzewne pochodnie.
Maestro znowu mnie dogonił. Krzyczał ochryple, zdzierając gardło:
– Może przerwiemy te eksperymenty pogodowe? Zagrajmy uczciwie, co, Siergiej? Doprowadźmy wszystko do normy!
W milczeniu skinąłem głową, pozwalając, by sam zaprowadził porządek w fantomowym świecie. Chmury się rozwiały, słońce znowu opuściło na nas swój ognisty ciężar, drzewa wzdłuż drogi rozwiały się w kłęby zielonej mgły.
Pozostał tylko bieg, niekończące się betonowe taśmy. A na nich ja i Maestro szturmujący nieistniejącą odległość Wyrywając się przede mnie, Maestro wysapał:
– Mnie też doskwiera upał… też jestem zmęczony. Wszystko uczciwie.
Wierzyłem mu, temu dalekiemu potomkowi moich współczesnych. Nie zgadzał się z moimi celami, nie chciał rozmawiać jak równy z równym… ale grał uczciwie. Fair play… Po co wprawiliście w ruch tę potworną karuzelę śmierci, moi dalecy potomkowie, tak lubiący uczciwą grę?
Straciłem poczucie czasu. Był tylko szorstki beton i głośny oddech biegnącego obok Maestra. Było gorące powietrze, rozpalonym ołowiem wlewające się do płuc, i narastające zawroty głowy. I coś w rodzaju białej ściany na końcu drogi. I ciemne sylwetki na niej.
Poznałem wszystkich. Ernado – pierwsze narzędzie użyte przez Siewców do oddziaływania na moją psychikę… Ale do diabła, przecież z własnej woli zdecydował się na manewr odciągający! Lans, któremu dwa razy uratowałem życie podczas uwalniania księżniczki… i który nawet nie podejrzewał, co mi zawdzięcza! To prawda, szpiegował, meldował księżniczce o locie „Terry”. Ale przecież Tar to jego ojczyzną a księżniczka – potajemna, nieosiągalna miłość. Redrak, pirat i pijaczyna, szuler i złodziej… Człowiek, który wyciągnął mnie z szalupy tuż przed jej wybuchem, i to po zlikwidowaniu psychokodu!
Ich spojrzenia ponaglały, ale ja nadal szukałem sylwetki chłopca. Gdy znalazłem twarz Dańki, uśmiechnąłem się. Dobiegnę pierwszy. Muszę… dla ciebie i pozostałych Ziemian. Chłopców i dziewcząt, starców i nowożeńców, kapłanów i zabójców, geniuszy i debilów, łajdaków i altruistów, napakowanych atletów i wymoczkowatych okularników. Będę pierwszy.
Ale ołowiany ciężar, skoncentrowany w mojej głowie, już się roztopił i powoli spływał do nóg. Upadnę… albo pokonam ostatnie metry na czworakach. Za mało treningów… za dużo kontuzji…
Maestro przegonił mnie o pięć metrów. Jego elegancki garnitur już dawno znikł. Krótkie szorty, biała koszulka, na nogach stare, zdeptane trampki… Ciekawe, skąd wytrzasnął taki kostium gimnastyczny? Piłkarz z lat pięćdziesiątych… Ale pod zwykłym białym podkoszulkiem na chudym grzbiecie inteligenta napinały się nabite mięśnie, a gołe nogi były muskularne. Jeśli to jego prawdziwa postać, to moi potomkowie nie wyrodzili się w superintelektualnych cherlaków.
Nadal prowadził. Odległość powiększała się coraz bardziej, a ołów z nóg spływał rozpalonymi kroplami na drogę. Gdy upadnie ostatnia kropla, upadnę i ja. Bo jedyne, co jeszcze trzyma mnie na nogach, to zmęczenie…
Postacie pod białą ścianą rozstąpiły się i zobaczyłem Klena – Aler-Ila z planety Kleń. Jego kombinezon bojowy pokrywały czarne plamy spalenizny, w kilku miejscach widać były otwory na wylot. Twarz przypominała krwawą miazgę ze strzępami mięśni. Jedno oko wypłynęło, drugie zalał szary „przylepiec”. Więc najpierw próbowali wziąć go żywcem? Przykleić do ściany korytarza twardniejącym błyskawicznie plastikiem?… Idiotyczny pomysł. Klenijczycy nie idą do niewoli.
Witam, kapitanie – powiedziały nieruchome wargi Alera-Ila.
Witaj, taktyku, powiedziałem w myślach. Pozwól, że będę nazywał cię Kleń, przywykłem do tego imienia.
Zmasakrowana twarz zaprezentowała uśmiech.
Oczywiście, kapitanie.
Dobrze walczyłeś, Kleń.
Nie kapitanie. Źle walczyłem. Nie zdołałem przedrzeć się do arsenału i aktywizować bomby kwarkowej. Będzie pan musiał walczyć o Ziemię beze mnie.
Zdobyłeś przebaczenie dla swojej rodziny, Kleń?
Okaleczona postać zaczęła się rozpływać.
Nie wiem, kapitanie. O tym zadecyduje rada rodzin. Taką mam nadzieją… Zginąłem w walce… Niech pan zniszczy raidera, kapitanie. Umie pan kochać swoją planetę. Niech ją pan uratuje. Ale w tym celu musi pan dobiec pierwszy. Niech pan biegnie. To świat iluzji, kapitanie. To impulsy elektroniczne w logicznych układach komputera. Jeśli Świątynia pozwala panu nas widzieć, to znaczy, że już pana uznała. Niech pan biegnie. Niech pan nie myśli o zmęczeniu, niech pan biegnie…
Nabrałem rozpędu. Nie było już betonowej ścieżki i białej ściany na końcu. Była tylko szybkość i krzyk, chyba Dańki: „Siergiej!” A potem wilgotna mgła i bezcielesny głos:
Mentalny pojedynek zakończono. Przejawił pan większą wiarę w cel i większą stanowczość w pokonywaniu przeszkód. Otrzymuje pan prawo do sterowania zachowaniem Świątyń w granicach zadania podstawowego.
A więc znowu znaleźliśmy się w punkcie podejmowania decyzji. Stół był tak samo elegancko nakryty. Jedyna różnica, że Maestro siedział nienaturalnie wyprostowany, absolutnie nieruchomy, jakby zamrożony w bryle lodu. W jakimś sensie tak właśnie było.
Pański oponent został temporalnie zakapsułowany – poinformowała uprzejmie Świątynia. – Proszę wyznaczyć czas kapsulacji.
– Dwie sekundy – burknąłem.
Maestro poruszył się i poprawił okulary.
– O dziwo, Siergiej, wygrał pan w naszym małej sporze – westchnął. – Jakby dźgnęła pana ostrogą jakaś siła… Tuż przed metą.
– Mam wielu przyjaciół, Maestro, którzy bardzo pragnęli mojego zwycięstwa. A pan był sam… z całą swoją wiedzą o logice Świątyń. Pan walczył o swoją hipotezę naukową, a ja o naszą planetę.
– Ona i tak jest bezpieczna – powiedział ze znużeniem Maestro.
– Nie byłbym tego taki pewien! Świątynio, gdzie teraz znajduje się „Biały Raider”?
Oddala się od planety Ziemia z maksymalną prędkością. W chwili obecnej…
– Gdzie przeprowadzono lądowanie?! – wrzasnąłem. – Jest pan głupcem, Maestro Staś! Raider zostawił na Ziemi bombę kwarkową!
Statek zwany „Białym Raiderem „dokonał lądowania w trybie elektronicznej niewidzialności na przedgórzu Tien-Szanu. Współrzędne lądowania…
– Statek, Świątynio! Natychmiast statek! Muszę znaleźć się ze swoją załogą na Ziemi w rejonie lądowania „Białego Raidera”.
Co zrobić z…
– Zakapsułować aż do odwołania!
Uchylone wargi Maestra zastygły jak skamieniałe.
Wilgotne objęcia pól siłowych przeciągnęły mnie przez ściany Świątyni. Ale już się nie bałem tych lekkich muśnięć. To były maszyny mojej rasy, ziemskie automaty.
A walka, do której stanę, jest prowadzona także w ich imieniu. W imieniu tysięcy Świątyń, które zrodziły życie we wszechświecie. W imieniu Klena, Lansa, Ernada… i księżniczki.
W imię Ziemi.