Kosmoport Rayswaya nie był zbyt ożywiony. Prócz nas stało tam tylko kilka niezgrabnych statków otoczonych transporterami i patrolowy stateczek, dość nowy, ale niezbyt dobrze uzbrojony. To on przywitał nas przy wyjściu z hiperprzestrzeni i eskortował na planetę – symboliczna ochrona, danina złożona tradycji i ambicjom młodej kolonii.
Siedziałem w swojej kajucie przed szerokim panoramicznym oknem, które tak naprawdę nie było oknem, tylko ekranem. Cienka nitka światłowodów łączyła go z umieszczonym na pancerzu statku obiektywem, rzutując na szklaną błonę obraz wzmocniony fotoelektronowymi powielaczami.
Na zewnątrz była noc. Noc pozbawiona ciemności przez promienie reflektorów i światło dwudziestu dużych i małych księżyców. Magiczna noc pięknej, słabo zaludnionej planety, której stolica nie miała nawet stu mieszkańców; planety pokrytej lasami i łańcuchami przezroczystych jezior. Była tu Świątynia Siewców, więc z czasem mogło rozwinąć się rozumne życie. Ale na planetę przybyli koloniści ze starszych, duszących się z przeludnienia światów i miejscowe życie już nigdy nie wzniesie się na wyżyny rozumu.
Aborcja na kosmiczną skalę – oto czym jest kolonizacja planety niemającej własnego rozumnego życia.
Ale transakcje przeprowadzano tu uczciwie i dotrzymywano umów. Już wczoraj, po tym, jak ostatni inkubator z zarodnikami został sprawdzony i pod ochroną zabrany ze statku, na nasz rachunek n w handlowym banku Shedmona przelano całą uzgodnioną sumę. Władze planety wiedziały, za co płacą. Za rok każda kobieta dostanie na wychowanie pięciu zdrowych, krzepkich malców. A za piętnaście, dwadzieścia lat podwojona ludność planety w dziewięćdziesięciu procentach będzie się składać z młodzieży, która przystąpi do przekształcania swojego świata.
Szkoda tylko, że straci on wtedy wiele ze swojego piękna…
Dańka zajrzał ostrożnie przez uchylone drzwi.
– Mogę?
Skinąłem głową.
– Też nie możesz zasnąć?
– Właśnie. Wcale.
– To się zdarza, gdy czas statku nie pokrywa się z czasem planetarnym. W dzień snujemy się senni jak muchy, w nocy łykamy środki nasenne. Chcesz tabletkę?
– Nie, dziękuję.
Dańka usiadł wygodnie w sąsiednim fotelu, z ciekawością przypatrując się terminalowi komputerowemu.
– Siergiej, mógłbym nauczyć się pracować na tym komputerze? W szkole mieliśmy atari, umiem trochę programować.
– Proszę bardzo. Tym komputerem można dowolnie sterować, nawet głosem. Najważniejsze jest precyzyjne formułowanie zadań, a czasem podpowiadanie optymalnych dróg rozwiązań.
W oknie pojawiła się długa, ciężka maszyna na gąsienicach, pełznąca w stronę naszego statku.
– Przywieźli kompensatory – wyjaśniłem. – Do rana załoga je zamocuje i będziemy mogli startować.
– Nie powinniśmy im pomóc? To znaczy… myślałem o sobie. – Dańka wyraźnie się speszył.
– Raczej nie. Ani ty, ani ja nie znamy się na tutejszej technice na tyle, by pomóc w pracach montażowych. Nasi poradzą sobie z tym znacznie lepiej i szybciej, jeżeli nie będziemy się im plątać pod nogami.
– Źle jest być nieukiem – powiedział poważnie Dańka.
– Jeszcze gorzej stać się zawadą – odparłem.
Przez jakiś czas milczeliśmy. Dańka chyba się przestraszył, że mnie uraził.
– Chcesz się wykąpać? – zapytałem nieoczekiwanie dla samego siebie.
– Co?
– Wykąpać się. W jeziorze innej planety. Przy świetle dwudziestu księżyców. Weźmiemy kuter bojowy, skoczymy tam na dwie godziny, a potem wrócimy i położymy się spać. No to jak?
W oczach Dańki zapłonął zachwyt chłopca, który nigdy nie był w Disneylandzie, raz do roku jeździł nad zbyt bliskie Morze Czarne, a za granicą był tylko w niepodległej Ukrainie.
– Już lecę! – krzyknął, wyskakując z fotela. – Tylko zawołam Trofeum, dobrze?
Jeziorko było małe i okrągłe, a woda ciepła i nieprawdopodobnie czysta. Wystarczyło oddalić się sto kilometrów od stolicy, by jedyną oznaką cywilizacji stał się nasz kuter na brzegu.
Dawno wyszedłem z wody i leżałem na termopodkładce, a Dańka dalej pluskał się w płytkim miejscu. Trofeum biegał przy brzegu, skamląc żałośnie. Zabawne połączenie – psi głos i psia wierność, za to koci wygląd i wstręt do wody.
Piętnaście dużych i pięć małych księżyców na nocnym niebie dawało nieco więcej światła niż ziemski satelita w czasie pełni. Ale to światło składało się z kilku kolorów. Duży księżyc był cytrynowożółty, średnie – pomarańczowoczerwone, a małe asteroidy o nieregularnym kształcie, krążące po niskich orbitach, rzucały białoniebieskie promienie.
Gdy jeden satelita planety zasłaniał drugi, co w ciągu ostatniej godziny zdarzyło się dwa razy, okolica przeobrażała się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Las stawał się tajemniczy i mroczny albo przejrzysty i przyjazny, jakby napełniony własnym blaskiem. Woda w jeziorze migotała błękitem albo mieniła się bursztynowo, reagując na harce księżycowego światła.
Popijałem prosto z butelki słodkie miejscowe wino i myślałem sobie, że Raysway mógłby stać się wspaniałym kurortem. Ciągnęliby tu wszyscy, od poddanych korony Tara do ponurych Klenijczyków i uśmiechniętych palijskich wampirów. O dziwo, pojęcie idealnego piękna jest podobne na wielu planetach…
Ale jaki kurort mógłby przetrwać na peryferiach galaktyki, otoczony wojowniczymi sąsiadami? Żeby przeżyć, wszystkie planety w galaktyce zbroją się po zęby. Tu też powstaną kosmoporty i bazy rakietowe, stacje obserwacyjne i fabryki broni. Tylko w nielicznych skansenach, pod światłem księżyców zmienionych w orbitalne twierdze, będą odpoczywać mieszkańcy sprzymierzonych planet…
Trzeba przyznać, że Siewcy, wielka cywilizacja wojowników i twórców życia, potraktowali galaktykę z dużym poczuciem humoru. Znikli – albo natrafiając na kogoś potężniejszego od siebie, albo wyczerpując w niekończących się wojnach swój życiowy potencjał. Ale pamięć o Siewcach przetrwała w genach stworzonych przez nich światów, w niezniszczalnych twierdzach Świątyń, w nie wiadomo skąd biorących się legendach, w zniszczonych planetach i zgaszonych gwiazdach, które miliony lat temu były areną galaktycznych bitew. Dryfują w kosmosie opustoszałe statki Siewców, starannie się bada żałosne resztki ich broni. Wielcy twórcy życia pozostawili nam w spadku wojnę, śmierć i pragnienie przewyższenia zaginionej rasy.
Siewcy stali się bogami galaktyki, nawet jeśli nie wszyscy to rozumieli.
A do okrutnych bogów nie zanosi się dobrych modłów.
– Dańka, wyłaź na brzeg! – krzyknąłem. – Płetwy i tak ci nie wyrosną, za to się przeziębisz!
Dańka ruszył w stronę brzegu, rozchlapując wodę. Zatrzymał się na sekundę, z zachwytem patrząc na wysychające błyskawicznie kąpielówki z hydrofobowej tkaniny.
– Siergiej, mogę to wziąć na Ziemię?
– Możesz – zezwoliłem wielkodusznie. – Majtki możesz wziąć. Takie materiały są również na Ziemi.
Dańka skinął głową i pogładził ocierającego się o jego nogi Trofeum.
– Jego oczywiście nie wezmę – westchnął rozpaczliwie.
Nie odezwałem się. Niestety Miczurin i jego następcy nie nauczyli się krzyżować psów z kotami.
– Wiesz, że urosłeś przez te dwa tygodnie?
– Naprawdę?
– Grawitacja na statku jest niższa niż ziemska. Organizm w twoim wieku reaguje na to bardzo szybko. Kręgosłup się rozciąga, tkanki kostnej przybywa…
No i jeszcze sprawa przyzwoitego odżywiania. Ale o tym nie wspomniałem.
Chłopiec wyciągnął się obok mnie, podłożył ręce pod głowę i powiedział w zadumie, patrząc na różnobarwny korowód księżyców na niebie:
– Kiedyś myślałem, że takie rzeczy zdarzają się tylko na filmach… albo we śnie. A teraz mam takie wakacje, że potem będzie mi głupio czytać książki fantastyczne. Dziękuję, Siergiej.
– Za wakacje?
– Tak.
– Obawiam się, że mogą się przeciągnąć, Dańka.
– Nie mam nic przeciwko temu… A dlaczego?
– Z powodu ludzi, którzy nazywają siebie Potomkami Siewców.
– To ci, którzy pokonali krążownik Klena?
– Tak.
Nie wiem, dlaczego zebrało mi się na szczerość. Pewnie Dańka był dla mnie przede wszystkim Ziemianinem, najbliższym człowiekiem w galaktyce, a dopiero potem chłopcem w wieku szkolnym, dla którego lot na międzygwiezdnym statku to tylko pasjonujące wakacje. I jako Ziemianin powinien wiedzieć to, czego nie powiedziałbym dziecku.
– Sekta Potomków Siewców jest stara jak świat. Na każdej planecie religia polega na oddawaniu czci Świątyni i jej twórcom. Chociaż ludzie w końcu zrozumieli, że Siewcy byli jedynie bardzo rozwiniętą rasą, pozostali fanatycy, doszukujący się głębszego sensu w ich czynach. Najczęściej chodziło o to, że Siewcy nie znikli bez śladu, lecz odeszli do innej galaktyki czy innego wymiaru, skąd nadal obserwują stworzone przez siebie życie. Uwierzono, że ludzie muszą dokonać jakiegoś szczególnego, rytualnego czynu, przejść zagadkową próbę, by stali się godni swoich bogów, a wtedy oni powrócą… I wszystko się zmieni na lepsze.
– To niby Siewcy mają sprawić, że będzie dobrze? Przecież jedyne, co umieli robić, to walczyć!
– Zgadza się. A to znaczy, że próba musi być odpowiednio trudna – na przykład zniszczyć wroga niedobitego przez Siewców i udowodnić w ten sposób swoją wierność. Takich wrogów było wielu, szczególnie na początku: prymitywne, nieludzkie formy życia albo mający szczęście człowiek-zdobywca. Bo prawdziwych przeciwników zniszczyli sami Siewcy. A więc Potomkowie Siewców wybili rozumne gady na Aldze, zagonili do rezerwatów pierzastych Cetersów, ledwie ci zdążyli wziąć w rękoskrzydła kamienne topory. Palijczyków i kilka innych narodów tak załatwili, że przez tysiące lat musiały tkwić na swoich planetach, nie wysuwając nosa poza granice atmosfery. A Siewcy się nie objawili. Sekta niemal przestała istnieć, ale jej niedobitki mają jeszcze przynajmniej jednego potencjalnego wroga. Przeklętą planetę, planetę, której nie ma… Ziemię. Siewcy nie postawili na niej Świątyni, i to jest znak: tam mieszkają nasi i wasi wrogowie. Znajdźcie ich, zniszczcie, pokonajcie; taka będzie wasza próba.
Dańka drgnął i przytulił się do mnie.
– No i szukają?
– Szukali, potem dali spokój. Sekta właśnie upadła, jej idee nikogo już nie porwały. Walczyć można między sobą, po co miotać się w poszukiwaniu zacofanej planety, która nawet nie wyszła w kosmos. A teraz chyba znowu szukają, statkiem zdolnym zniszczyć całą eskadrę. Z bombą kwarkową, która zmieni Ziemię w obłok pyłu.
Dańka ścisnął mnie za rękę.
– Musimy im przeszkodzić, prawda? Znaleźć ich statek i rozwalić go na kawałki!
– Spróbuję, Dańka. Spróbujemy. Ale dopóki Ziemi grozi niebezpieczeństwo, nie puszczę cię tam. Mamy niewielkie szansę, by wyjść cało z pojedynku z „Białym Raiderem”, ale powrót na Ziemię jest jeszcze bardziej niebezpieczny.
Odrzuciłem pustą butelkę i dodałem z goryczą:
– Tak to właśnie wygląda, Dańka. Wyruszyłem, by walczyć swoją miłość, a okazało się, że muszę walczyć o swoją planetę. Wszystko się strasznie poplątało. Są ze mną przyjaciele, Ernado Lans. A także były wróg, Redrak, i przypadkowy sojusznik, Kleń. I jeszcze ty.
– A ja kim jestem?
– Ty? – roześmiałem się. – Na pewno kimś więcej niż przyjacielem. Walczę teraz o naszą planetę, o Ziemię. A to znaczy, że również o ciebie.
„Biały Raider” przeliczył się, podrzucając mi Dańkę. Nostalgia może człowieka złamać… a może też zmusić, by poszedł na całość.
– Siergiej, przecież zacząłeś szukać Ziemi tylko dlatego, żeby udowodnić księżniczce, że nasza planeta nie jest gorsza od innych. Nie wróciłbyś do domu, gdyby księżniczka cię kochała, prawda?
– Tak myślę.
– A jeżeli księżniczka nagle cię pokocha i powie, że nie musisz już szukać żadnej Ziemi? Wrócisz do niej i przestaniesz się uganiać za statkiem Potomków Siewców?
– Księżniczka niczego takiego nie powie.
– A jeśli powie?
Patrzyłem na kolorowy wzór księżyców na niebie.
– Dańka, nie wiem, czy nie jesteś za młody na to, co ci teraz powiem, ale spróbuj zrozumieć. Zacząłem szukać Ziemi nie tylko dlatego, żeby udowodnić księżniczce, że jestem pełnowartościowym człowiekiem. I nawet nie dlatego, że to mój obowiązek wobec ojczyzny. Zbyt długo byłem marionetkowym lordem, rytualnym narzeczonym, pionkiem w cudzej grze. Nawet gdy zostałem księciem, nie czułem się prawdziwy. Moje zwycięstwo nad Shorreyem to wynik przypadku, plus pomoc przyjaciół i szczęście. Muszę dokonać czegoś własnego, wybranego przeze mnie, udowodnić, że jestem wart więcej, niż chcą przyznać. Dopiero wtedy będę godny własnego szacunku, będę godny, by zostać księciem. Kiedyś powiedziałem, że warto oddać życie za miłość, ale dopiero potem zrozumiałem, że także życie powinno być warte miłości. Nie za bardzo to pokręcone?
– Nie, wszystko zrozumiałem. Myślisz, że nie jesteś godny księżniczki?
– Tak. Odrzuciła mnie z powodu głupiego zabobonu, ale istnieje też znacznie poważniejsza przyczyna. Nawet jeśli tylko ja jestem jej świadom.
Wstałem i ruszyłem do kutra.
– Chodźmy, Dańka. Trzeba się w końcu przespać. Chłopiec podniósł z ziemi termopodkładkę, wytrzepał i powiedział z przekonaniem:
– Ja to się na pewno nie zakocham. Potem są same problemy. Trzeba coś udowadniać, coś przeżywać…
– Masz rację – uśmiechnąłem się, wchodząc przez luk. – Też tak myślałem, jak byłem w twoim wieku. Szkoda, że potem wszyscy głupiejemy i zapominamy o swoich rozsądnych decyzjach.