Obudził mnie natrętny dźwięk interkomu. Spojrzałem na świecące cyfry i zerwałem się z łóżka. Do wyjścia z hiperprzestrzeni zostało cztery godziny. Musiało zdarzyć się coś nadzwyczajnego, skoro budzili mnie w środku nocy Kapitan, słucham – powiedziałem, wciągając kombinezon. Na ekranie pojawiła się twarz Redraka.
– Zarejestrowaliśmy dryfujący statek.
– No i co z tego?
– Statek wysyła sygnał SOS na wszystkich falach.
– Jest w zwykłej przestrzeni?
– Tak.
– Działaj zgodnie z regulaminem.
Szybko przeszedłem przez kajutę, zerknąłem na Dańkę. Chłopiec spał spokojnie w mojej sypialni, w jego nogach zwinął się Trofeum. Przez trzy doby lotu kotek osiągnął wielkość pudla, nie tracąc przy tym wdzięku pluszowej zabawki.
Gdy winda wiozła mnie na mostek, pospiesznie przekartkowałem książeczkę regulaminu lotu – zestaw praw wspólnych dla wszystkich statków galaktyki. Byliśmy zobowiązani do udzielenia pomocy, jeśli tylko nie zauważyliśmy przekonujących oznak, że to pułapka. W pierwszym kosmoporcie, w którym wylądujemy, kontrolerzy sprawdzą nagrania naszej czarnej skrzynki, bezpośrednio połączonej z komputerem i zapieczętowanej mnóstwem plomb. Jeśli zostanie stwierdzone złamanie prawa, zwłaszcza takiego jak nieudzielenie pomocy uszkodzonemu statkowi, umieszczą nas poza wspólnotą statków.
Podobno piraci często korzystają z tego punktu regulaminu, żeby przechwycić w hiperprzestrzeni statki handlowe.
Na mostku byli już Ernado i Lans. Skinąłem im i usiadłem w swoim fotelu. Pulpit przede mną pozwalał wydawać priorytetowe komendy, „przebijające” sygnały idące z każdego innego pulpitu i odwołujące decyzje centralnego komputera.
– Znajdziemy się obok niego za cztery minuty – oznajmił Redrak. – Uruchomiłem sondę migoczącą.
Migocząca sonda była skomplikowanym i drogim urządzeniem, zdolnym na ułamek sekundy wyjść z hiperprzestrzeni w rzeczywisty kosmos, zebrać informacje i wrócić na statek.
– Co z detektorami? – Zerknąłem przelotnie na ekran hiperlokatora i odwróciłem wzrok. Splot różnokolorowych linii i punktów, odwzorowujących pięciowymiarową przestrzeń na płaszczyźnie, mógł odczytać jedynie pilot wysokiej klasy. Taki jak Redrak.
– Uproszczenie obrazu – zakomenderował Redrak. Ekran oczyścił się błyskawicznie, pozostały jedynie dwa punkty: migoczący zielenią nasz statek, idący z prędkością nadświetlną, i nieruchomy czerwony – obcy, dryfujący w zwykłej przestrzeni.
– Mamy niewiele informacji, kapitanie. To spory statek, może krążownik. Wyłączone pola ochronne, wokół mnóstwo małych obiektów i rozpraszający się obłok gazu.
– Wygląda, że to jednak prawda – powiedział Ernado. – Typowy obraz katastrofy. Nie możemy go ominąć.
– Zaraz wróci sonda – uprzedził Redrak.
Zapłonęły ekrany pomocnicze, przekazując obraz. Czerń realnego kosmosu, kolorowa mozaika gwiazd… i zgnieciony, stopiony kształt przypominający gigantyczny cylinder zakończony półkulą.
– To nie pułapka – powiedział drżącym głosem Lans. – To krążownik klenijskich najemników! Ktoś go rozwalił! Oderwany przedział silnikowy, zniszczone pokłady bojowe, rozhermetyzowane przedziały mieszkalne…
– Wychodzimy z hiperprzestrzeni – oznajmił ponuro Redrak. – Nie rozumiem, co tu się stało, ale eskadra, która zniszczyła klenijski krążownik, sama się prosi o kłopoty. Tym gościom lepiej nie wchodzić w drogę.
Podłoga zawibrowała. Nasz statek wychodził w trójwymiarowy kosmos, szybko wytracając prędkość. W głębi pokładów maszynowych kurczyły się kule grawikompensatorów, pochłaniając potworną energię hamowania. W ciągu kilku minut straciliśmy prędkość bliską prędkości światła, za co będziemy miesiącami płacić przeciążeniami wysokości półtora g. Istniało jednak pewne wyjście z tej sytuacji…
Przypomniałem sobie o Dańce, który właśnie dusił się pod nieoczekiwanym ciężarem, i poleciłem:
– Tryb oszczędzający dla kajuty kapitańskiej.
– Tak jest, kapitanie.
Indywidualny grawikompensator mojej kajuty włączył się, obniżając siłę ciążenia do jednego g. Uruchomiłem interkom.
– Dańka, ubierz się i zostań w kajucie – powiedziałem. – Czekaj na dalsze polecenia.
– Prędkość wytracona – oznajmił Lans. – Znajdujemy się pięćdziesiąt kilometrów od celu.
– Ile grawikompensatorów zużyliśmy na zlikwidowanie inercji?
– Trzydzieści dwa procent, kapitanie.
– Wydać polecenie wystrzelenia ich w przestrzeń.
Redrak zawahał się.
– Czy to nie za duża rozrzutność, kapitanie? Jedna trzecia ogólnego zapasu… stracimy rezerwę bojową.
Bez słowa nacisnąłem klawisz, wydając komendę ze swojego pulpitu. Statek drgnął, przeciążenie znikło. Czarne kule kompensatorów, które wchłonęły w siebie energię hamowania, będą teraz latami płynąć w kosmosie, rozprzestrzeniając wokół siebie strefę grawitacyjnych anomalii.
– Nie możemy pełzać po statku jak niedobite muchy – wyjaśniłem. – Premia za uratowanie krążownika wystarczy na nowe kompensatory.
Zresztą protesty i tak nie miały już sensu.
– Załoga ratunkowa: Redrak i Ernado. Weźmiecie dwa kutry, sondy awaryjne i kapsuły ratunkowe. Ja i Lans będziemy osłaniać was ze statku.
– Mam nadzieję, że to nie będzie potrzebne – oznajmił Redrak, gramoląc się z fotela. – Klenijski krążownik, nawet uszkodzony, może swobodnie zniszczyć dwa kutry. Każdy metr jego korpusu jest naszpikowany czujnikami i laserami.
Skinąłem głową. Ryzyko było duże, ale nieuniknione.
– Dajcie nieprzerwany sygnał: „Przyjaciel. Idę z pomocą” – poradziłem. – Może zadziała.
Redrak machnął ręką i wszedł za Ernadem do windy. Znowu włączyłem interkom.
– Dańka, możesz przyjść na mostek. Tylko bez twojego puszystego przyjaciela, dobrze?
– Planeta Kleń to mały skalisty światek w systemie białego karła, znanego jako Diabelska Gwiazda – przekazywałem Dańce to, co usłyszałem kiedyś od Ernada. – Temperatura na powierzchni waha się od minus dwustu do plus stu sześćdziesięciu pięciu stopni. Promieniowanie Diabelskiej Gwiazdy zabija człowieka w ciągu kilku dni. Ale na Klenie jest tlen i woda, jest Świątynia Siewców, jest życie, dostosowane do miejscowych warunków… Klenijczycy są humanoidami, lecz przedział warunków, w jakich mogą żyć, jest niewyobrażalny. Wysokie promieniowanie, wrząca woda, ciekły azot, opary rtęci, pięcioprocentowa zawartość tlenu w powietrzu… dla Klenijczyków to nieprzyjemne, ale całkiem znośne środowisko. Przez całe stulecia walczyli ze sobą, więc dołączając do cywilizacji galaktycznej, zostali żołnierzami. Najemnikami.
– Bardzo drogimi żołnierzami – wtrącił Lans.
– Tak jest. Nie każdą planetę stać na wynajęcie klenijskiego krążownika choćby na kilka miesięcy. Poza tym oni mają bardzo twarde zasady. Zgadzają się walczyć tylko w tych wypadkach, gdy uznają walkę za etyczną, a ich ingerencja nie jest niezgodna z prawami walczących planet. Shorrey Manhem na przykład nie zdołał namówić ich, by wzięli udział w zajęciu Tara.
– Moim zdaniem dlatego, że Klenijczycy szanują naszą planetę – znowu włączył się Lans. – Od wieków sprzedajemy im broń…
Na ekranach kutry Ernada i Redraka krążyły wokół zniszczonego giganta. Klenijski statek nie dawał żadnych oznak życia.
– Najczęściej krążowniki Klenijczyków są wynajmowane przez planetarne federacje do ochraniania szlaków handlowych czy polowania na statki pirackie… Załoga każdego krążownika to jedna rodzina, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Walczą do końca, nawet jeśli siły są nierówne. Klenijczyk nie może zdradzić swojego statku…
Zamilkłem, uświadamiając sobie, że Lans włączał się do naszej rozmowy, choć rozmawiałem z Dańką po rosyjsku! – Lans! Pilot odwrócił się zmieszany, Daniił się zaczerwienił.
– Co to ma znaczyć? – zapytałem cicho. – Spisek za plecami kapitana? Nie jesteśmy Klenij czy karni, ale…
– Kapitanie, nie przypuszczałem, że sprawi to panu przykrość – powiedział w standardzie zakłopotany Lans. – Chłopiec prosił, by nauczyć go galaktycznego, ale uznałem, że to niepotrzebne. Na Ziemi do niczego mu się nie przyda, no i nie wszystkie pokładowe rozmowy są przeznaczone dla jego uszu. A panu będzie miło przypomnieć sobie ojczysty język. Użyliśmy lingwersora i hipnotranslatora. Teraz mam ten sam zasób rosyjskich słów co Daniił.
Zaczerpnąłem powietrza i wygłosiłem bardzo długie zdanie w ojczystym języku.
Lans poczerwieniał, jak przed chwilą Dańka. Widocznie chłopiec całkiem nieźle znał język potoczny.
Do diabła, naprawdę przyjemnie przypomnieć sobie ojczysty język.
– Kto jeszcze skorzystał z hipnotranslatora? – zapytałem. – Ernado?
– Nie, on zna dziewiętnaście języków, mózg ma wystarczająco przeciążony. Redrak.
Utkwiłem niewidzące spojrzenie w ekranie. Głupio byłoby się obrażać; Lansem kierowały jak najlepsze pobudki, a Dańce po prostu znudziło się rozmawianie tylko ze mną. Tym bardziej że ostatnie dni spędziłem w sali treningowej, zajęty niszczeniem mieczy płaszczyznowych.
A jednak było mi przykro. Dańka mógł mi przecież powiedzieć, czym zajmowali się z Lansem.
– Siergiej…
Odwróciłem się do chłopca.
– Myśleliśmy, że to będzie niespodzianka…
– Niech no tylko znajdę na statku prawdziwy skórzany pas, to niespodzianki zaczną pojawiać się znacznie częściej – obiecałem.
Dańka skinął głową bez uśmiechu.
– Kapitanie, może lepiej odsiedzę kilka dni w karcerze – odezwał się Lans w galaktycznym. – Moja wina jest znacznie większa.
– Nie bądź głupi – powiedziałem, też przechodząc na galaktyczny. – Jeśli któryś tknie chłopca choćby palcem, zabiję na miejscu.
– Zrozumiałem. Ale Dańka każdą groźbę traktuje bardzo poważnie. Wychowywano go… zbyt surowo.
Znowu zakląłem, tym razem wybierając łagodniejsze zwroty.
– Wspaniała załoga, nie ma co. Chłopca nie można ukarać, bo dość już oberwał na ojczystej planecie. Ty zawsze jesteś gotów wziąć na siebie cudze błędy. A Redrak Sholtry umrze na miejscu, jeśli się go przekona, że jest winien… To był jego pomysł?
– Tak… Skąd pan wie?
– Redrak musi kogoś podejrzewać. Jest spokojny o swoje życie, dopóki ostrzega nas przed wszystkimi możliwymi i niemożliwymi niebezpieczeństwami. A Dańkę uważa za szpiega. Jak mówią na Ziemi, język wroga trzeba znać…
Z fonu rozległ się głos Redraka:
– Kapitanie, jest sygnał z poziomów mieszkalnych! Wychodzę z kutra, spróbuję dostać się do środka.
– I jeszcze mówi się u was „o wilku mowa…” – pochwalił się nową wiedzą Lans.
Skinąłem głową.
– Dobra, Redrak, zasuwaj.
Przysunąłem się bliżej fonu i wyszeptałem jeszcze kilka słów.
Weszliśmy do hangaru, gdy tylko kompresory wypełniły go powietrzem. Od srebrzystych dysków kutrów ciągnęło chłodem, na pancerzach pojawił się szron. Lans rozpiął kaburę i wymamrotał:
– Jeden Klenijczyk to o jednego za dużo. Tak nam mówiono w szkole…
Z luku pierwszego kutra wyszedł Ernado. Zauważyłem, że rozpiął zamocowanie miecza: mój nauczyciel wyraźnie nastawiał się na nieprzyjemności.
– Jesteście pewni, że na krążowniku nikogo nie ma? – zapytałem.
Ernado skinął głową.
– Poziomy mieszkalne przeszukaliśmy bardzo dokładnie. A na posterunkach bojowych i pokładach maszynowych radiacja jest zbyt duża. Nawet dla nich.
Redrak też otworzył swój luk, ale nie wychodził. Lans zmarszczył brwi i położył rękę na pistolecie.
I wtedy pojawił się Klenijczyk. Chwiał się, ale wyglądał nieźle jak na kogoś, kto sześć godzin przeleżał w na wpół rozhermetyzowanym skafandrze pod szczątkami metalowych grodzi. Redrak też wyszedł z luku i ruszył za Klenijczykiem, kulejąc bardziej niż zwykle.
Na pierwszy rzut oka Klenijczyk niezbyt różnił się od człowieka. Barczysty, ale proporcjonalnie zbudowany, o jasnej skórze, która w każdej chwili mogła zmienić kolor. Był to jeden z elementów maskowania oraz ochrona przed promieniowaniem słonecznym. Ten osobnik miał młodą twarz, wypraną z emocji i pozbawioną blizn czy oparzeń. Nie świadczyło to jednak o małym doświadczeniu bojowym czy niezwykłym szczęściu. Po prostu Klenijczycy nadzwyczajnie się regenerują. Podobno nawet odcięte ucho czy palec odrastają po upływie dwóch, trzech miesięcy.
Klenijczyk obrzucił nas szybkim spojrzeniem, nieomylnie rozpoznając dowódcę. Gdy kroczył po metalowych płytach hangaru, jego wysokie buty na grubej podeszwie stukały głośno i jakby przyklejały się do podłoża. Zatrzymał się kilka metrów ode mnie i skłonił głowę.
– Kapitanie, jestem wdzięczny, że mogę dalej pełnić obowiązek. Ma pan prawo wybrać nagrodę: pieniądze, immunitet albo służbę.
Jego wymowa była bez zarzutu, ale sens rytualnych zdań dość mętny. Na Tarze też złościły mnie podobne zwroty… Spojrzałem pytająco na Lansa.
– On musi wypełnić swój obowiązek, w przeciwnym razie jego rodzina narazi się na pogardę mieszkańców ojczystej planety – wyjaśnił Lans po rosyjsku. – Z wdzięczności, że dał mu pan tę możliwość, proponuje majątek swojej rodziny, nietykalność ze strony wszystkich Klenijczyków, którzy nigdy nie poprą pana wrogów, albo służbę do końca życia, po spełnieniu obowiązku. Osobiście wybrałbym drugą wersję, kapitanie.
Klenijczyk patrzył na Lansa z ciekawością. Nie znał wszystkich języków galaktyki, ale na pewno uczono go określać pochodzenie po brzmieniu mowy. Nie sądzę jednak, by kiedykolwiek miał okazję słyszeć rosyjski czy też inny ziemski język…
– Rezygnuję z nagrody. Udzielenie pomocy w kosmosie to sprawa honoru – powiedziałem. Stojący za plecami Klenijczyka Ernado skinął głową z aprobatą. – Wyjaśnij mi za to, co się stało z twoim statkiem i na czym polega twój obowiązek.
– Jedno wynika z drugiego – odpowiedział Klenijczyk bez wahania. – Statek został zniszczony w uczciwym pojedynku. Mam obowiązek pomszczenia mojej rodziny.
– Czy teraz jest to obowiązkiem całej planety Kleń?
– Nie. Pojedynek był uczciwy, jeden na jednego. My rzuciliśmy wyzwanie. Śmierć statku to jednak hańba dla mojej rodziny. Jestem jedynym, który przeżył. Jeśli się zemszczę, będę mógł odrodzić mój ród.
Lans pokręcił głową i powiedział w standardzie:
– Pojedynek był uczciwy? Mieliście dobrego przeciwnika…
– Tak. Zbyt dobrego – odpowiedział obojętnie Klenijczyk.
– Jak się nazywasz?
– Kleń.
Dla obcych mógł mieć tylko dwa imiona – swojej rodziny albo swojej planety. Rodzina została okryta hańbą, jej imienia nie można wypowiadać, dopóki nie zostanie pomszczona. Jeśli ten, który przeżył, nie dokona pomsty, imię rodziny zginie na zawsze.
– Jak to się stało, że krążownik z planety Kleń został zniszczony w pojedynku jeden na jednego? – pytałem dalej.
– To żadna tajemnica. Patrolowaliśmy ten rejon na podstawie kontraktu z Trójprzymierzem Wolnych Światów. Osiem godzin temu obserwatorzy zarejestrowali w hiperprzestrzeni statek bez sygnałów wywoławczych. Zmusiliśmy go, żeby wyszedł w otwartą przestrzeń, i zażądaliśmy zezwolenia na przeprowadzenie rewizji…
– Rewizja to krok ostateczny – powiedział w zadumie Lans. – Tylko dlatego, że statek szedł bez sygnałów wywoławczych?
Kleń jakby nie słyszał jego słów.
– …Gdy statek odmówił przyjęcia na pokład grupy desantowej, otworzyliśmy ogień ostrzegawczy. Walka była uczciwa, ale przegraliśmy.
– Statek, z którym walczyliście, był krążownikiem w antylaserowym pancerzu? – rzuciłem, nie mając wątpliwości, jaka będzie odpowiedź.
Kleń drgnął.
– Tak. Skąd pan wie o „Białym Raiderze”?
– To również nasz wróg – odparłem twardo. – Mamy z nim swoje porachunki. Czy Raider udzielił jakichś informacji przed walką?
Skóra Klenijczyka stopniowo ciemniała. Świdrował mnie zimnym, niemal nieludzkim spojrzeniem, jakby decydując, czy skoczyć mi do gardła. Ręka Ernada znieruchomiała na rękojeści miecza.
– Jestem księciem z planety Tar – przedstawiłem się szybko. – Nie mam powodów, by kłamać. „Biały Raider” to nasz wróg.
Kleń popatrzył mi uważnie w oczy.
– Tak, książę. Poznałem cię i wierzę twoim słowom. Człowiek, który zabił w pojedynku Shorreya, nie skłamie bez potrzeby.
Interesująca konkluzja…
– Raider odmówił poddania się rewizji pod pretekstem, że należy do sekty Potomków Siewców i znajduje się poza podejrzeniami.
Redrak pokiwał głową.
– Tego nam tylko brakowało! Grupa religijnych fanatyków, która zawładnęła superstatkiem…
Wiedziałem o sekcie Potomków wystarczająco dużo, by poczuć się nieswojo.
– Kleń – powiedziałem niemal błagalnie. – Twój wróg jest również naszym wrogiem. Dlaczego chcieliście dokonać rewizji statku sekciarzy?
Milczał tak długo, że straciłem nadzieję na odpowiedź.
– W promieniowaniu raidera nasze detektory wykryły widmo bomby kwarkowej – powiedział wreszcie.
Poczułem strach. Dziki strach człowieka, któremu Ziemia usuwa się spod nóg. Ziemia z dużej litery – nie grunt, nie piasek i glina obcych światów, nie stal podłogi statku, lecz cała planeta.
Ziemia.
Bomba kwarkowa służyła tylko do jednego celu i użyto jej tylko dwa razy. Potem nawet najbardziej wojownicze światy galaktyki przyłączyły się do umowy o zakazie używania tej broni.
Bomba kwarkowa niszczyła całą planetę. I nie istniała żadna możliwość ochrony.