Djini, przemysłowiec z planety Ar-Na-Tin, był młody. Mógł mieć dwadzieścia pięć lat. Niewysoki, barczysty, z rozbieganymi oczami, przypominał raczej barmana z nocnego lokalu niż dobrze prosperującego biznesmana. Nalewając mnie i Lansowi różowego wina z ogromnej butli, szybko opowiadał o swojej działalności.
– Nasza planeta jest zacofana, imperatorze… Ale to nawet lepiej, szybciej można się wybić… Kto nie zdążył, ten się spóźnił, komu główka pracuje, ten spędza urlop na Shedmonie. Proszę spróbować wina… graańskie, na całym Ar-Na-Tinie są tylko dwie butelki, jedna w mojej piwnicy, druga na moim stole… Nasi biznesmeni – co oni się tam znają na interesach! – wszystko zainwestowali w eksport żywności, zajęli się hodowlą zwierząt i ceny od razu spadły. Teraz dławią się nawzajem, konkurują. A ziemskiej czekolady, lejańskich słodyczy, graańskiego wina wszyscy chcieliby skosztować. Kto nimi handluje? Ja. A bydła mam tylko ze trzysta łbów, żeby utrzymać pozycję społeczną. Ci nasi kretyni do tej pory bogactwo mierzą liczbą rogatych łbów, zamiast swoich… A jak Ziemia sprzeda nam syntezatory żywności, to co zrobią? No? Dobrze Siewcy postępują, taki towar trzeba przytrzymać… Za pomyślność prarodzicielki Ziemi, imperatorze!
Gdy przetrawiałem fakt, że syntezatory żywności są tajemnicą poliszynela, Djini dolał wina. Wypiliśmy za Siewców, za Korpus Desantowy, za Wiecznego Pastucha, za Ar-Na-Tin, za pomyślność domu imperatorskiego Tara, za zdrowie obecnych, za piękne panie – nam w końcu wszystko jedno, za co pijemy, a im przyjemnie.
W głowie mi szumiało, chociaż graańskie wina nie są zbyt mocne. Djini opowiedział, w jakie sfery inwestuje i jak trudno zajmować się biznesem na planecie, gdzie papierowe pieniądze weszły w obieg trzydzieści lat temu. Zaproponowałem toasty za zwycięstwo nad Fangami, za rozwój gospodarki i klęskę Obojętnych. Sprzeciwów nie było.
Lans zaproponował toast za wielką ziemską literaturę. Djini go poparł, choć przyznał się, że czyta tylko w przekładzie na standardowy oraz w ojczystym chińskim, a rosyjskiego i angielskiego dopiero się uczy. Potem przyniósł porcelanowy dzban likieru z owoców czom. Spróbowaliśmy i zauważyłem dowcipnie (zrozumiał mnie tylko Lans), że słowo czom nie na darmo jest anagramem pewnego rosyjskiego słowa. Djini przyznał, że likier jest dość słaby, i zaraz na niskim stoliczku pojawił się osiemdziesięcioprocentowy dziki smok. Zalecenie na etykietce, żeby pić w stanie podgrzanym, zignorowaliśmy. Potem zaproponowałem, żeby wypić za Klenijczyków, za ich obrzędy i za stuprocentowy spirytus. Obraz lekko się rozdwoił. Djini pogrzebał w zakamarkach swojego mieszkania-magazynu i znalazł zakąskę: drobno pokrojone ogórki i ryż posypany czarnym pieprzem. Znajomość nieubłaganie zbliżała się do chwili, gdy będzie można porozmawiać o interesach.
Za oknem zaczął mżyć deszcz. Wypiliśmy za Święto Słońca i wymogłem na Djinim obietnicę, że rosyjskiego nauczy się wcześniej niż angielskiego. Następnie opowiedziałem o bloku NATO i Układzie Warszawskim, wywołując wybuch śmiechu Lansa i Djiniego. Od dwóch starodawnych ugrupowań lekko i naturalnie przeszedłem do Ziemi i Fanga.
Pięć minut później Djini przyrzekł, że jutro o dziewiątej rano zostaniemy przyjęci przez prezydenta. Po dziesięciu minutach oznajmił, że Wielki Pastuch nie może zrobić nic konkretnego. Po piętnastu – że nawet wszyscy handlowcy i przemysłowcy Ar-Na-Tina, włączając hodowców bydła i rzeźników, nie zdołają pomóc w przygotowaniu planety do wojny.
Po półgodzinie już wiedziałem, że Djini nie powie nam, kto właściwie posiada realną władzę na Ar-Na-Tinie.
Położyłem głowę na miękkich wałkach kanapy, ze smutkiem studiując półkę z książkami o arystokracji, zajmującą honorowe miejsce nad stolikiem z gazetami. Tytuły płynęły przed oczami: Hrabina de… Gdy król… Hrabia Monte…
Chyba trzeba będzie działać z ominięciem władz planety. Rozdać narodowi broń. Przekupić policję. Przeprowadzić rozmowy z oficerami. Armia musi być gotowa do wojny.
Ciekawe, co poradziłaby mi teraz Księga Gór - czyli moja podświadomość?
Księgą Gór Djini miał. Po chińsku, rosyjsku i angielsku, jeśli różniły się czymś więcej niż napisem na okładce. Biorąc z rąk Djiniego znajomy tomik, otworzyłem go na środku, na chybił trafił. Na chwilę zabolały mnie oczy, pojawiło się wrażenie, że na stronie wydrukowano tylko kilka linijek tekstu, a pozostałą część pokrywają tajemnicze runy. Po chwili tekst przybrał normalny wygląd.
Człowiek, który rzucił wyzwanie losowi, to ulubione widowisko bogów.
No, no. Banalne, lecz jakże pasujące do sytuacji.
Ale nastanie dzień, gdy bogowie zmęczą się patrzeniem. Nawet wszechpotężny pragnie czasem zmierzyć się z jakimiś siłami. To straszne, gdy nie ma zamka, do którego pasowałby klucz, gdy znikły pytania, na które nie ma odpowiedzi. Siła istnieje tylko w zmaganiu, absolutna moc równa jest bezsilności.
Po plecach przebiegł dreszcz. Księga Gór nie częstowała mnie już cytatami z ulubionych książek czy omszałymi mądrościami. Ona, to znaczy ja, próbowała powiedzieć to, co jeszcze nie zostało zrozumiane, ale już przesuwało się przez granicę podświadomości.
W tym świecie szczęśliwi są tylko szaleńcy, powiedział pisarz ustami boga, który zstąpił na ziemię. Ciekawe, po co na nią zstąpił?
– Nie pamiętam – powiedziałem na głos. Lans popatrzył na mnie zdumiony.
Zapominamy o spełnionych marzeniach, ale żeby pragnąć, trzeba być słabym, żeby czuć, trzeba zamknąć oczy i uszy. Tylko w bajce karą za spełnione marzenia bywa utrata wspomnień. W życiu nagrodą za utratę pamięci są pragnienia. Powiedz, gdy przeczytałeś książkę, która staje się twoim przyjacielem, czy nie marzyłeś, by wszystko zapomnieć i przeczytać ją na nowo? Czy nie zdarzyło ci się, zapraszając przyjaciół na film, który już oglądałeś, zachwycać się ich zachwytem? Czy ceniłeś to, co przychodziło łatwo, czy to, co przychodziło z trudem?
Pragnienie najsilniejsze jest na pustyni.
Siła wypełniona jest słabością. Jej imię – obojętność.
Walka jest interesująca jedynie dla słabego.
Odłożyłem książkę. Nie rozumiem. Nie mogę zastanawiać się nad tym, czego nie chcę zrozumieć. A dziki smok bynajmniej nie sprzyjał procesom myślowym. Chociaż niewykluczone, że tylko rozluźnione przez alkohol komórki mózgu mogły zdecydować się na poznanie prawdy.
Wiedziałem: od tego, czy zdołam uwierzyć w to, czego już się domyślam, zależy moje – i pewnie nie tylko moje – życie.
Zasłona w drzwiach ostrzegawczo zaszeleściła, wpuszczając do pokoju osiłka w szarym ubraniu. Obrzucił nas szybkim, lekko mętnym spojrzeniem, zatrzymał wzrok na Djinim i niemrawo wyciągnął do niego rękę.
– Siemasz.
Młodzik był nieźle wstawiony. Djini ożywił się.
– Witaj, Rish. Skąd wracasz?
– Od Kulawego. Trochę nostalgiowaliśmy… – Chłopak opadł na najbliższe krzesło. Lans uśmiechnął się ironicznie. Coś było nie tak.
– Nudzicie się? – zapytał serdecznie Rish. – Może zagramy w karcięta?
Djini wyszedł bez słowa i wrócił z talią kart. Kolory były nieznajome, figur osiem – Szeregowiec, Sierżant, Pilot, Lord, Książę, Imperator, Siewca… Obróciłem w palcach polakierowane karty, położyłem je na stole.
Upojenie mijało. Już mogłem dostrzec niepewność w ruchach Lansa i zauważyć, że Djini stał się dziwnie milczący i przestał dolewać nam smoka.
– Zagramy? – powtórzył Rish. – Pokera znacie?
Lans pokręcił niepewnie głową.
– To proste. – Rish zaczął rozdawać karty. – Teraz to najmodniejsza gra.
Mówił w standardzie, ale nie dlatego, że uznał nas za przybyszów z innej planety, po prostu galaktyczny był tutaj modny, tak jak u nas francuski za czasów Puszkina.
– A więc tak… bierze się karty…
– Lans, pamiętasz, jak uczyłem ciebie i Redraka? – zapytałem. Lans skinął głową, nadal nie rozumiejąc, co się dzieje. Wziąłem ze stolika telefon i spytałem ostro:
– Jak się połączyć z Kulawym? Szybko!
– Sześćset trzy… – zaczął odruchowo Rish i zamilkł, przyglądając mi się badawczo. Powiedział z wyrzutem: – Kulawy sam decyduje, z kim będzie rozmawiał…
– No, no! Nasz ostrożny przyjaciel został potężnym mafiosem! – zakpiłem: – Nostalgiować to znaczy pić koktajl Nostalgia, prawda, Rish?
Rish skinął głową. Djini zakręcił się w fotelu i powiedział półgłosem:
– Rish, to imperator Tara Rish zarechotał, odchylając się na krześle. Pod rozchylonymi połami marynarki błysnęła rękojeść blastera.
– A ja… ja… jestem Wielki i Wieczny Pastuch… Aleś zasunął, Djini…
– Numer wideofonu – przypomniał Lans.
– Sześćset trzynaście, siedem, dziewięć – wypalił nagle Djini. Popatrzyłem na niego z zainteresowaniem. Rzeczywiście był dobrym handlowcem; właśnie dokonał ryzykownej inwestycji.
– Skąd wiesz? – zapytał groźnie Rish. Tylko patrzeć, a sięgnie po broń. Wybrałem numer. Na ekranie pojawiła się sympatyczna dziewczęca buzia.
– Kulawego do aparatu, kochanie – zażądałem nonszalancko.
Zapadło milczenie.
– Pamięć masz dobrą? – nadal nie zmieniałem tonu. Dziewczyna skinęła głową. – Przekaż Kulawemu: „Redrak, pokazałeś karty:
Ostatnie zdanie wymówiłem po rosyjsku. Dziewczyna znikła z ekranu.
– Jeśli to pijackie wygłupy… – zaczął Rish. Ale na ekranie wideofonu już pojawiła się zaspana twarz jego zwierzchnika.
– Cześć, Redrak – powiedziałem z ulgą. Aż do tej chwili wcale nie byłem pewien, czy mój domysł jest słuszny. – Daleko cię zaniosło, pilocie.
– Zawsze ciągnęło mnie na zacofane planety – powiedział Redrak. – Chyba pamiętasz, Siergiej.
Pamiętałem. I nie mogłem powstrzymać się od uwagi:
– Na których zawsze pakowałeś się w kłopoty…
Redrak skinął głową. Staliśmy na płaskim dachu jego domu – ogromnego, przysadzistego. Parter zajmowało kasyno, restauracja i chyba niewielki burdelik. Na pierwszym piętrze mieściły się apartamenty Redraka-Kulawego, stojącego na czele przestępczego świata Ar-Na-Tina.
– Jasne, pakowałem się… ale też nieźle zarabiałem. Pamiętasz, jak opowiadałeś o ziemskich gangsterach, mafii i biznesie gier? Powiedzmy szczerze, że sobie zakpiłeś…
Uśmiechnąłem się. Owszem, przesadzałem, przedstawiając ziemskich przestępców jako magów i czarnoksiężników…
– Początkowo nie brałem poważnie ziemskiego doświadczenia. Ale gdy się dowiedziałem – w głosie Redraka pojawiła się nutka szacunku – że Ziemia to planeta Siewców, zrozumiałem, że tak właśnie trzeba działać. Znalazłem tę planetę… szczerze mówiąc, specjalnie szukałem jak najbliżej Tara. Pomogłem im się wygrzebać z depresji gospodarczej, stałem się szanowanym obywatelem. I zacząłem tworzyć swoje Monte Carlo. Miejscowe prawa popierają gry hazardowe, nie opodatkowują wygranych.
– Twoja szopa niezbyt przypomina Monte Carlo – zauważyłem.
– Oczywiście. To tylko do użytku osobistego, dla miejscowych graczy, tylko kształcenie specjalistów. Ale trzydzieści dwa procent domów gry na Shedmonie, czterdzieści dwa na Shuuru… i jeszcze tu i tam… należy do mnie. A tu toczy się poważna gra. Na minus siódmym poziomie mieści się generator tunelowego hiperpola. Gracze przybywają tu bezpośrednio, bez żadnych statków.
– Ho, ho…
Redrak uśmiechnął się zadowolony i powtórzył:
– To wielka gra. W tej szopie trzykrotnie przegrywano całe planety… i to całkiem niezłe.
– Ile planet należy do ciebie?
– Tych, które wygrałem, czy tych, które kupiłem?
Zaśmiałem się.
– Redrak, coraz bardziej mnie zdumiewasz. A najdziwniejsze, że nie mogę się na ciebie gniewać… No to ile masz planet?
– Osiem – odpowiedział poważnie były pilot „Terry”.
– Włączając Ar-Na-Tin?
– Czy to jest planeta? Twoje zdrowie, imperatorze! Wypiliśmy jeszcze po łyku grzanego wina z dużych metalowych pucharów. Stanie pod szarym niebem, na przenikliwym wietrze i picie gorącego wina z przyprawami było na wpół zapomnianą rozrywką z czasów mojej młodości.
– Narkotykami też handlujesz?
– Tylko dla klientów kasyna… I nie takimi jak niebieski pył czy żużel.
Zastanowiłem się i powiedziałem, unosząc puchar:
– Twoje zdrowie, Redrak.
Zaczął kropić deszcz. Nad nami z ledwie słyszalnym szelestem rozwinęło się pole siłowe.
– Mając pieniądze, można żyć komfortowo na najbardziej zacofanej planecie. Ale nie na odwrót – zauważył Redrak.
– Na tej planecie już niedługo będzie bardzo gorąco – powiedziałem sucho.
Redrak zerknął spode łba.
– Jesteś tego pewien, Siergiej? Dla Fangów ta planeta nie ma żadnego znaczenia.
– Ma znaczenie strategiczne… – zacząłem.
Redrak z trudem stłumił śmiech.
– Kapitanie, przecież to nie bijatyka na miecze płaszczyznowe. Jaka może być pozycja strategiczna w pięciowymiarowej przestrzeni? Gdyby na planecie była baza wojskowa z flotą i statkami hiperprzechwytywania… A tak…
Zamilkłem. Właściciel kasyna dla wysoko postawionych osób znał się na sztuce wojennej nie gorzej niż ja. Kasyno dla wysoko postawionych… kasyno… Serce zabiło mi szybciej.
– Redrak – przeszedłem na szept – kto bawi się w tym twoim chlewie… teraz?
– Nie mogę podać nazwisk – powiedział z urazą Redrak.
– Podaj stanowiska, pilocie! I spróbuj wreszcie ruszyć głową!
– Wiceprezydent She… z pewnej planety. Dowódca sztabu…
federacji planet. Główny koordynator związku galaktycznego przemysłowców. – Redrak mówił coraz wolniej. Chyba zrozumiał. – Pułkownik Ma… jednej z brygad projektu „Siewcy”.
– Aż tak? – zapytałem stropiony.
– Ziemianie to też ludzie… i lubią hazard – wymamrotał Redrak.
– Teraz już rozumiesz?
– Ale… położenie kasyna na Ar-Na-Tinie to tajemnica! Nikt z gości nie wychodził z tego budynku!
– Zdradę wykluczasz?
Redrak milczał.
– A wiedzę absolutną?
– Co to takiego?
– Obojętni, Redrak. Bajka twojego dzieciństwa. Taka sama, jak bajka o Siewcach.
– To niemożliwe, kapitanie – wyszeptał Redrak. – Nawet gdyby Fangowie się dowiedzieli… Żeby zablokować hipertunel, trzeba mieć ze dwadzieścia statków przechwytujących. Słabo zorientowany wektor…
– Redrak, o teorii hiperprzestrzeni wiem niewiele więcej niż o balecie. Ale zapewniam cię, Fangowie mają te dwadzieścia statków! Jeśli wezmą do niewoli albo zabiją przywódców najbardziej rozwiniętych planet galaktyki, będzie po nas. Ta wojna potrwa pół godziny, nie będzie czasu na przygotowanie zastępstw!
Redrak patrzył na mnie w milczeniu. Niewiele się zmienił, tylko twarz zeszczuplała, stała się bardziej smutna.
– Co proponujesz?
– Odeślij swoich klientów do domu. Uprzedź ich o zagrożeniu atakiem Fangów. Niech każdy z nich wyśle kilka statków dla ochrony Ar-Na-Tina.
Redrak gwałtownie cisnął pucharem w mglistą tarczę pola siłowego. Parasol energetyczny z piskiem niezadowolenia przepuścił przez siebie kawałek metalu i pół litra płynu.
– Nie, Siergiej.
– Co?
Stropiłem się. Może dlatego, że niegdyś Redrak, spętany hipnokodem, nigdy mi się nie sprzeciwiał. Nawet wtedy, gdy wydałem rozkaz… Redrak podporządkował się, przytłoczony nieprawdopodobnym faktem, że jestem Siewcą, władcą Świątyń, ożywionym bogiem.
– Siergiej, nie mogę wyrzucić swoich gości. To… to byłoby ze szkodą dla mojego interesu. Zaszkodziłoby mojej reputacji. A tym bardziej nie mogę zdradzić, gdzie znajduje się Złote Kasyno. Sam rozumiesz, czynnik psychologiczny…
Tak, rozumiałem. Lecz musiałem nalegać, ponieważ wiedziałem.
– Oszalałeś. Fangowie szykują atak na twoją planetę. Mam gdzieś, że mafia rządzi tym światem. Ale jeśli nie chce go chronić…
– Siergiej, nie mogę zniszczyć swojego interesu! Życie to gra. I to ja mam w ręku asy.
Pokręciłem głową.
– Nie, Redrak. To ja mam asy. Jeśli nie możesz gwizdnąć na swój biznes… Cóż, statki Tara pomogą ci zrozumieć sytuację.
Staliśmy naprzeciwko siebie. Przyjaciele i wrogowie, którzy widzieli śmierć z bliska. Jeden z nas był panem, drugi niewolnikiem.
Przez twarz Redraka przemknął smutek.
– Siergiej… Kapitanie, Siewco, przyjacielu, lordzie!
Poczułem dreszcz.
– Siergiej… Czy ty naprawdę nie rozumiesz? Nie masz władzy na statkami Tara! Ani nad planetami sprzymierzonymi! Twoja władza to tylko tradycja, teksty w starych książkach, stare bajki, wyprawy fanatyków! Światami rządzą pieniądze, ponieważ to one są siłą. Terry pozwolono wrócić na tron, ponieważ to przyciągnie turystów – jedyna królewska rodzina w galaktyce. Ale jeśli rozkażesz statkom zaatakować Ar-Na-Tin i mnie, dowódcy sztabów przypomną sobie, kto włada Tarem.
Milczałem. To ja byłem niewolnikiem. Panem był Redrak.
– Siergiej, nie chciałem ci tego mówić. Do moich planet należy również Tar. Dopóki księżniczka… imperatorowa Tara wysyła statki na poszukiwanie swojego męża, to jeszcze można znieść. Ale gdy rozkaże szturmować Ar-Na-Tin, prawda wyjdzie na jaw.
Milczałem.
– Siergiej… Ten świat należy do mnie. Rozkażę zmobilizować wszystkie siły, postawię armię w stan gotowości. Cała armia Ar-Na-Tina będzie ci posłuszna. Ale zrozum, nie ty rządzisz. Rządzi siła. Nie przerąbiesz jej mieczem, nawet atomowym. Broń Ar-Na-Tina, Ziemi, Tara. Walcz, bo umiesz i lubisz to robić. Tylko pamiętaj: rządzi siła, a nie imperator Tara!
Odwróciłem się i wyszedłem, zostawiając właściciela Ar-Na-Tina, byłego pirata i pilota Redraka.
– Siergiej, nie masz racji! Pomogę ci, tylko zrozum… Splunąłem i wszedłem w dziurę windy grawitacyjnej.