Kula-klatka zmieniła się w lekkie metalowe rurki, które przysypały mnie jak połamane gałęzie. Fotel – w poduszkę nieokreślonego koloru. Wydostałem się spod odłamków hiperkatapulty metal rurek przy dotknięciu rozsypywał się w drobny, kłujący pył i rozejrzałem się.
Blade, błękitne, a może zielonkawe niebo. Mała, oślepiająco jasna gwiazda – miejscowe słońce. Kamienista równina z łańcuchem górskim na horyzoncie. Ani śladu człowieka.
Powietrze było dość chłodne, oddychało się łatwo. Odległe zapachy nie pozostawiały wątpliwości co do rosnących gdzieś niedaleko roślin. Po mieszkaniu na Somacie z łatwością wyczuwam ten nieuchwytny zapach życia.
Daremnie grzebiąc w odłamkach – żadnego zestawu awaryjnego nie było – zapytałem:
– Coś tu jeszcze działa? Odpowiadaj!
Ale nie było już komu – a raczej czemu – odpowiadać. Kopnąłem bezużyteczny chłam katapulty. Siewcy… żeby ich… Nawet statku wojskowego nie umieją wyposażyć jak należy.
Gdzie ja jestem, do cholery?!
Planeta najwyraźniej nadawała się do życia. Możliwe, że nawet była zaludniona. To tylko ja miałem pecha, lądując na pustyni. Na Tarze, gdy przybyłem księżniczce z pomocą, też tak było.
Sprawdziłem laserowy pistolet i miecz atomowy, siłowe i medyczne układy kombinezonu. Wszystko działało. To najważniejsze.
Najważniejsze…
Coś było nie tak. Wyczuwałem fałsz. Nie w otoczeniu, w sobie samym. Ale przecież ze mną wszystko było w porządku.
Nazywam się Siergiej. Jestem imperatorem z planety Tar. Mamy XXII wiek. Mój statek zaatakowali Fangowie, musiałem uciekać. Moi poddani, Ernado i Lans, zostali na statku. Muszę dostać się na planetę Ar-Na-Tin, żeby walczyć z Fangami. Żyję, jestem cały i zdrowy, mogę walczyć z wrogiem. Jestem zadowolony ze swojego losu.
Ale coś jest nie tak.
Przykucnąłem i ukryłem twarz w dłoniach. Palce były zimne i sztywne. Jak u trupa… bzdura! Jestem cały i zdrowy. Wszystko w porządku.
Powtarzałem to jak zaklęcie. Ale magia słów nie działała na mówiącego.
– Wszystko w porządku – szeptałem, przekonując samego siebie. Ale wierzyć można tylko temu, kto cię nie zdradził.
A ja zdradziłem.
Siebie? Bzdura, gra słów… Terry? Nadal ją kocham. A swoich poddanych? Ernada, Lansa? Ale przecież uciekłem ze statku, odciągając od nich niebezpieczeństwo. Nie jestem zdrajcą. Nie ma powodu się denerwować.
No i właśnie się nie denerwuje.
– Słyszycie?! – krzyknąłem. – Ze mną wszystko w porządku!
Do kogo ja krzyczę? Do kamieni, do kawałków hiperkatapulty?
Do nieba?
Powietrze drgnęło i w oczy uderzyło mnie fioletowe lśnienie. Pękło niebo – przez akwamarynę chlusnęła ciemność i szybko znikła, pozostawiając w powietrzu, sto metrów nade mną, spłaszczoną sylwetkę statku bojowego Fangów. Wyjście z hiperprzestrzeni tak blisko powierzchni planety może być bardzo niebezpieczne. Stosuje się je wyjątkowo, aby przedrzeć się obok stacji obrony planetarnej. Chyba planeta, na której się znalazłem, jest nieźle wyposażona…
Myśli przelatywały przez głowę, a ja już dawałem nura w małe wyżłobienie. Pewnie, że to żadna kryjówka, ale stanie na widoku byłoby jeszcze głupsze. Przeklęci Fangowie! Jednak mnie wyśledzili…
Statek zniżał się tak szybko, jakby jego jedynym celem było rozbicie się o skały. A może czujniki już mnie zauważyły?
Wyrwałem pistolet z kabury i przesunąłem regulator. Jakby promień lasera mógł przebić pancerz statku… Nacisnąłem spust, biała igła wpiła się w spadający statek.
Statek bojowy Fangów zapłonął niczym kartka papieru przysunięta do lutownicy. Strzępy poszycia spadały w dół, czerniejąc i skręcając się niczym kawałki sadzy.
Popatrzyłem na pistolet, nie rozumiejąc, co się stało. Owszem, mógłbym nim spalić współczesny ziemski czołg… to znaczy, czołg XX wieku. Ale nie gwiazdolot!
Ze statku zaczęły wypadać „wnętrzności”. Syczały niebieskie płomienie, trzaskały ładunki elektryczne. Od powierzchni planety statek dzieliło najwyżej dwadzieścia metrów, gdy zrozumiałem, co się stało.
Z góry, z czystego zielonobłękitnego nieba w statek wbiły się igły pomarańczowego światła. Patrole orbitalne zarejestrowały jednostkę i zniszczyły ją w ciągu kilku sekund. Co to za planeta?!
Z rozpadających się mechanizmów statku wypłynęła mglista kula. Odsunęła się od ginącego kadłuba i miękko opadła na kamienistą równinę.
Statku już nie było, tylko lecący w dół ciemny obłok pyłu. Na rękawie mojego kombinezonu zapulsowało czerwone alarmowe światełko wskaźnika radiacji – w zniszczonym gwiazdolocie były źródła promieniowania jonowego.
Pobiegłem do miejsca, w którym wylądowała kulą czując, jak na włosy sypie się miękki pył. Wyciągnąłem kaptur z kołnierza, nasunąłem na głowę. Zadziałał kompresor, owiewając twarz przefiltrowanym powietrzem, zdmuchując z twarzy śmiercionośne drobinki.
Mglista kula rozpływała się, odsłaniając postać w środku. Białe strzępy poszycia z szelestem znikały, zmieniając się w gaz lub energię. Powietrze wyraźnie się ociepliło.
– Wstawaj, Fangu – powiedziałem ze złością. – Już się nawojowałeś.
Cień poruszył się, krusząc resztki mgielnej skorupy. Usłyszałem głos Fanga.
– Nazywam się Nes, Ziemianinie.
Fang był piękny. To była moja pierwsza myśl. Obserwowałem go z mimowolną wzgardliwą ciekawością. Nigdy nie widziałem nieludzi. Palijczycy czy mieszkańcy planety Kleń mimo wszystko byli ludźmi.
A Fang był piękny. Krótka, gęsta sierść przypominała plusz, wywołując wrażenie miękkości i bezbronności. Na bursztynowej twarzy oczy ciemnożółte, w kolorze gryczanego miodu – nie wypukłe, po prostu duże. Pokręciłem głową, odpychając skojarzenia i wycelowałem w pierś Fanga lufę pistoletu.
– Nie interesuje mnie twoje imię, Fangu – to słowo zabrzmiało jak przekleństwo. – Odczep miecz. I nie próbuj stawiać oporu, mam w ręku potężną broń.
Nes patrzył na mnie uważnie ludzkim, badawczym spojrzeniem. Był ubrany w kombinezon podobny do mojego – nic dziwnego, jednakowe zadania bardzo często generują identyczne rozwiązania. Ciemnopurpurowa tkanina, wybrzuszona od ukrytych pod nią przyrządów, połyskiwała oleiście.
– Nazywam się Nes. Zapamiętaj to – powtórzył Fang. Jego standardowy był bez zarzutu. – Mimo że masz w rękach potężną broń, wojskowy blaster z na wpół wyładowanym magazynkiem.
Zerknąłem na wskaźnik ładunku, był w połowie pusty. Fang o imieniu Nes miał dobry wzrok.
– Rzuć broń, Fangu – powtórzyłem. – Na ciebie wystarczy nawet tej połówki.
Fang nie spierał się. Odczepił od pasa pochwę z mieczem płaszczyznowym i umocowaną na łydce kaburę z pistoletem.
– Posłuchałem – powiedział. Wydawał się uosobieniem pokory.
– Zdejmij kombinezon – poleciłem.
– To sprzeczne z moimi normami etycznymi – rzekł Nes spokojnie.
– Nie szkodzi. Nagi Fang w moich oczach nie jest bardziej nieprzyzwoity od siedzącego w klatce szakala. Zdejmuj kombinezon, to też broń.
Nes ściągnął kombinezon. Obserwowałem go, gotów w każdej chwili nacisnąć spust blastera.
Fang nie próbował żadnych sztuczek. Zdjął wszystko i został w czymś w rodzaju satynowych kąpielówek. Uśmiechnąłem się.
– Doskonale, Fangu. Czy wiesz, gdzie się znajdujemy?
Po chwili milczenia Fang powiedział uprzejmie:
– Wiem bardzo dużo, Siergieju z planety Ziemia, przybyszu z przeszłości, imperatorze planety Tar. Wrogu Obojętnych.
– Co o nich wiesz? – spytałem ostro. – Gdzie jesteśmy? Jak mnie wyśledziliście?
– Tak, jesteś Siergiej z planety Ziemia – powtórzył Nes. – Najpierw ciekawość, potem bezpieczeństwo. Ale jesteś inny, coś się z tobą stało…
– Gdzie jesteśmy?
– Informacja w zamian za wolność.
– W zamian za życie – rzuciłem ze złością. – Jasne?
– Życie to głupstwo. Potrzebuję wolności.
Przez sekundę walczyłem z pragnieniem przecięcia go promieniem na pół. Ale…
– Powiesz wszystko. Gdzie jesteśmy, jak mnie wyśledziłeś, kim są Obojętni.
– W zamian za wolność.
Stał przede mną – dziwna, na wpół ludzka postać. Pies z twarzą człowieka. Hybryda człowieka i zwierzęcia. Urokliwe połączenie elfa i wilkołaka. Fang. Sympatyczny wróg.
Oszukam go…
– Przyrzekam na planetę Tar.
Milczał.
– Klnę się na Tar, na Ziemię, na moją żoną Terry. Otrzymasz wolność.
– Kłamiesz – odpowiedział Nes. – I to się odbije na twoim losie. Ale powiem. Gwiazda, która wisi nad tą planetą, zwana jest Diabelską Gwiazdą.
– Kleń? Nie wierzę, Fangu. Dla zwykłego człowieka jej promieniowanie…
– Popatrz na swoje ręce, człowieku.
Spojrzałem. Skóra była czerwona i swędząca. Poparzenie, zwykłe poparzenie… Chwała Siewcom, że mam kaptur… Wyciągnąłem z mankietów czarne rękawiczki, włożyłem je, nadal trzymając Fanga na muszce.
– Mów dalej.
Po krótkiej przerwie – jakby szukając właściwych słów, chociaż standardowy raczej nie sprawiał mu problemów – Nes ciągnął:
– Nie wyśledziłem cię, Siergiej. Twój kurs podali mi Obojętni.
– Kim są Obojętni?
Nes uśmiechnął się. Bez wątpienia naśladował ludzki uśmiech, ale robił to bardzo dobrze.
– Wszyscy coś wiedzą, nikt nie wie wszystkiego. Interesuje cię moje zdanie?
– Tak. – Nacisnąłem sensor, włączając tryb medyczny kombinezonu: skóra na rękach i twarzy nieznośnie swędziała.
– Obojętni to rasa, która osiągnęła granicę. To cywilizacja przyszłości, stojąca poza czasem i przestrzenią. To potomkowie Fangów.
– Nie – powiedziałem. – Nie, Fangu. Kłamiesz.
Nes mówił niczym w transie.
– Obojętni nie mają stałego ciała i go nie potrzebują. Są przede wszystkim obserwatorami. Nie niepokoi ich to, co dzieje się w naszym świecie, dla nich to przeszłość, która już się dokonała.
Tak jak dla Siewców w XX wieku, mignęła nieproszona myśl. On nie kłamie.
– Dla Obojętnych nie ma tajemnic. Czerpią informacje bezpośrednio z continuum. Nie ma dla nich przeszkód, bo korzystają z całej energii wszechświata. To prawdziwi bogowie.
– Straszysz mnie, Fangu – wysyczałem. – Ty śmierdzący draniu…
Nes znowu się uśmiechnął i zapytał spokojnie:
– Czy mój zapach ci przeszkadza? Zmieniliśmy chemiczny skład sierści, osiągając zapach, który byłby przyjemny dla ludzi.
– Po cholerę?
– Żeby było wam milej kontaktować się z nami.
Poczułem, jak kręci mi się w głowie. Mój prawie nagi jeniec zachowywał się tak, jakby był panem sytuacji.
– Dlaczego walczycie? Dlaczego jesteście tacy okrutni? Chcieliśmy zawrzeć z wami pokój!
Fang spoważniał. Sierść na jego twarzy stanęła dęba. Bladożółte tęczówki oczu pociemniały. W słabym świetle słońca nie umiałem dostrzec wyrazu jego twarzy, zresztą raczej nie pomogłoby mi to pojąć emocji Fanga.
– Ziemianinie Siergieju, który przybyłeś z przeszłości, odpowiem ci częściowo. Tylko dlatego, że przybyłeś z minionych wieków. Tylko dlatego, że masz dla historii dużo większe znaczenie, niż myślisz. Obojętni wtrącili się do twojego losu. Nigdy tego nie robią… a wyjątki od reguł zawsze są cenne.
Zamilkł – zbyt gwałtownie. Blaster pląsał w moich rękach z gracją pijanego marynarza. Fangu Nes, łajdaku… kłamiesz. Usypiasz moją czujność, ale ja się nie poddam. Jestem gotów cię zabić. Kłamiesz. Nie macie tak potężnych sprzymierzeńców. Kłamiesz.
Skłamię i ja.
– Siergiej, słuchaj i zapamiętaj. Chcieliśmy być normalni jak wszyscy Fangowie minionych stuleci. Poznaliśmy was i nie zostawiliście nam wyboru. Wy mieliście rację… zawsze. My się myliliśmy. Pozostała nam tylko jedna droga: zniszczyć ludzi albo zginąć. Weszliśmy na tę drogę. Idziemy tak, jak każe nam nasza natura, ludzi i Fangów. Zachwycamy się wami. Fangowie robią to, co jest piękne dla ludzi. Ludzie odkryli Fangom nową prawdę.
– O czym ty mówisz? – stropiłem się. – Co ty pleciesz? Robicie to, co podoba się ludziom?
– Tak – potwierdził spokojnie Fang.
– Oszalałeś! To, co robicie, jest ohydne! Jesteście okrutni i podli! Ludzie nienawidzą was!
Fang milczał dłużej niż zwykle. Potem powiedział bardzo cicho:
– Słowa mogą kłamać. Słowa mogą być ohydne. Myśl jest prawdziwa. Myśl jest piękna… Siergiej, powiedziałem to samo różnymi słowami. Żebyś zrozumiał. Teraz żądam wolności, i to jest słuszne. Wrócę na Fang, bo mam to, co ludzie nazywają hiperkatapultą…
– Idź do diabła! – krzyknąłem i nacisnąłem spust.
Promień lasera przebił powietrze tam, gdzie dopiero co stał Nes. Fang uskoczył – nieprawdopodobnie szybko. Chwilę później wybił mi pistolet z ręki, a ja znalazłem się pod ciężkim ciałem, pachnącym imbirem – a może cynamonem? Tak, zapach Fanga jest przyjemny dla człowieka.
– Czy wszystko było uczciwie, Siergiej? – zapytał Fang. Moje obie dłonie bez wysiłku przyciskał do ziemi jedną ręką. Ogromną, pięciopalczastą, włochatą… nawet ziemskie małpy nie mają sierści na łapach.
– Nie. Byłem nieuczciwy – wyszeptałem, daremnie próbując się uwolnić. – I wcale tego nie żałuję, Fangu. To… to było słuszne. Moje kłamstwo było konieczne.
– Twoje słowa są absurdalne – powiedział cicho Nes. – Tego nie można sobie wyobrazić. Czarne nie jest białe, prawda?
– Prawda – zgodziłem się. – Szkoda, że cię nie zabiłem. To byłoby piękne. Chociaż podłe.
Nes puścił mnie i odskoczył do tyłu. Oślepiające światło Diabelskiej Gwiazdy raziło oczy. Malutki punkt na niebie prawie nie grzał i nie rozpraszał półmroku. Ale patrzenie na niego sprawiało ból.
Sięgnąłem do miecza. Ha! Atomowego miecza nie było – Nes zerwał go, gdy powalił mnie na ziemię.
– Jesteś dziwny, Siergiej. – Był spokojny, tylko ogromne oczy błyszczały niezdrowym blaskiem. – Nic dziwnego, że Obojętni odstąpili od swoich praw. Ty możesz zmienić bieg historii, prawda?
Nie wiem. – Podniosłem się na łokciach, osłaniając oczy przed śmiercionośnym światłem Diabelskiej Gwiazdy i nie próbując już rzucić się na Fanga. To bez sensu, Fangowie są znacznie silniejsi od ludzi. Odczułem jego siłę w całej pełni. W walce wręcz nie da się wygrać z Fangiem. A gdyby kombinezon był włączony na wzmocnienie mięśni? Żywe tkanki nie poradzą sobie z pseudomuskułami…
– Zapewne możesz. – Fang siedział przed mną w kucki, niczym zamyślony pies. – Dziwne. Obojętni nie mogą całkowicie zrezygnować ze swoich reguł. Nie mogą zabić cię sami, chociaż to byłoby najprostsze. Muszą prosić o to nas… Nie mylą się. My rozumiemy ich racje. Ale…
Moja ręka zamarła w pół drogi do sensora wzmocnienia mięśni. Jeśli Fang zrozumie, co robię, zabije mnie gołymi rękami. Z jego refleksem…
– Ale powiedziałeś coś dziwnego, Siergiej. I chyba w to wierzysz. Zostawię cię przy życiu i odejdę.
Dotknąłem sensora i poczułem, jak tkanina kombinezonu opina moje ciało. Tryb wzmocnienia działał.
– Nigdzie nie odejdziesz, Fangu!
Skoczyłem do niego. Nogi wyprostowały się same, napięte twardym jak stal kombinezonem, gdy tylko pomyślałem o skoku. Ręce rwały się do gardła Nesa, gdy tylko wyobraziłem sobie chwyt. Fang uderzył mnie w pierś – mocno, szybko, ale mój kombinezon pod jego pięścią stwardniał, powstrzymał cios.
Przez kilka chwil Nes próbował się uwolnić, potem uspokoił się, ze świstem wciągając powietrze.
– Nadal wybierasz się do domu, Fangu?
Jego powieki lekko drgnęły – być może miało to oznaczać „tak”. Zwolniłem chwyt, ale nie zabrałem palców z gardła wroga. Nes zrobił kilka głębokich wdechów.
– Tak. Chciałbym wrócić na Fang, nawet martwy… Jeśli mnie zabijesz, aktywizuj katapultę, to nie jest trudne. Może ciało…
– Do Fanga nie dotrzesz – przerwałem mu. – Zapomniałeś o hiperbarierze? Twój trup będzie wiecznie wędrował w kosmosie.
– Zabiorą go. Ludzie albo Fangowie. Szansę są niemal równe.
Patrzył z absolutnym spokojem i to mnie złościło. Fang jest skazany, zabiję go, żeby nie wiem co… Ale tam, w przeszłości, setki lat temu, w przeklętych górach przeklętej wojny, nam też nie było wszystko jedno, na czyjej ziemi pozostaną nasze ciała…
– Nes… – po raz pierwszy nazwałem go po imieniu. – Powiedz mi, kim chciałeś zostać, jak byłeś dzieckiem?
– Co? – zdumiał się Fang.
– Kim chciałeś zostać? – powtórzyłem. – Jesteście dwupłciowymi ssakami… tak bardzo podobnymi do ludzi. Nawet długość życia, nawet tempo starzenia jest porównywalne. Oddychamy jednakowym powietrzem i jemy podobne pożywienie. Możliwe, że to właśnie czyni nas wrogami. Ale przecież nasza psychika jest podobna, nie zaprzeczaj! Kim chciałeś zostać?
– Myślisz, że kluczem do wszystkiego jest dzieciństwo – stwierdził Fang. – I u ludzi, i u nas… Może masz rację. Chciałem zostać grawerem.
– Kim? – Teraz z kolei ja się zdziwiłem.
– Widziałeś nasze domy?
– Tak. – Próbowałem przypomnieć sobie nagranie wideo. – Wieże, bardzo smukłe i wysokie. Pokazywano je przelotnie.
– Słusznie. Są zbyt piękne… tylko dekoncentrowałyby żołnierzy. My też staramy się nie patrzeć na wasze obrazy i miasta… staramy się.
Uśmiechnąłem się ironicznie. Ale Nes nie zauważył mojego uśmiechu.
– Mój brat… tak, to najlepsze określenie… stworzył program dla rakiet, które zniszczyłyby Ermitaż, Luwr, katedrę w Barcelonie, Watykan, Mekkę, galerię Prado…
Fang ze szlochem wciągnął powietrze. Puściłem go, usiadłem z boku. Coś się działo. Coś nieprawdopodobnego.
– Stworzył program i skończył ze sobą. Konflikt prawd. Rozumiesz?
– Chyba tak… Dlaczego walczycie?
– Mówiłem o grawerce. – Nes chyba doszedł do siebie. – Wybacz, wrogu, to była dygresja. Jesteś dobrym wrogiem, umiesz walczyć, umiesz mówić i słuchać. Mogę nazywać cię księciem? To bardziej odpowiedni tytuł.
Skinąłem głową. Może byłem bliżej rozwiązania zagadki niż którykolwiek z ludzi. Fang mi tłumaczył! Nic dziwnego, że Obojętni się denerwowali.
– Książę, każdy Fang, gdy dorośnie, dostaje dom. Najpierw jest to mały domek, parterowy, potem buduje się go coraz wyżej. Niektórzy mają domy dwu – albo trzypiętrowe. Inni dwunastopiętrowe, a nawet wyższe pałace. Na zewnętrznych ścianach ryje się spiralny wzór. Rozumiesz? Od dnia narodzin aż do śmierci. Wzór niesie słowa, niesie pamięć. Rozumiesz, książę? Całe życie, od narodzin do śmierci, na ścianach domów. Całe życie na oczach obcych. Dowolny
czyn, dobry czy zły, na widoku. To, co było ważne, znaczące, piękne, bardzo piękne – widzą wszyscy. Ideał to równa linia biegnąca z dołu do góry. Tak się nie zdarza. Twoja wieża, twój dom, mogą być wysokie i brzydkie albo niskie i piękne. Bardzo rzadko, co jest bardzo chwalebne, zdarzają się wysokie z prawidłowym wzorem. Wzór robi grawer. Musi mieć dokładne ruchy, zręczne palce, dobrą pamięć dla tysięcy wzorów… Być grawerem to nie praca, lecz dar. Ja go miałem. Ale okazało się, że jestem lepszym żołnierzem niż grawerem. Świetny refleks, siła, umiejętność przystosowania się. Dobrze rozumiem obcych, zwłaszcza ludzi. Bardzo podobają mi się obrazy Ziemi… Atomowy krzyż. Widziałeś?
Odruchowo skinąłem głową. Muzyka jego słów hipnotyzowała.
– Co to był za malarz… Atomowy krzyż, Ukrzyżowanie, Bitwa Tetuanu, Oko czasu, Madonna Port Ligate… On był wszystkim, człowiekiem i Fangiem.
– Dali – wyszeptałem. Nie lubię surrealistów. Nienawidzę Malewicza. Ale sztuka Dalego to coś wyjątkowego, szalonego, coś, co przerosło rozum.
– Chciałem być grawerem – powtórzył Fang – ale zostałem żołnierzem. Udowodniliście nam coś. Mieliście słuszność. Wasza prawda jest nieśmiertelna. Odpowiedziałem na twoje pytania, wrogu Siergieju. Zabij mnie, przegrałem.
– Wyjaśniaj dalej – powiedziałem, nie wiedząc, że teraz już błagam. – Nie zrozumiałem cię, Fangu! Powiedz, na czym polega nasze nieszczęście! Nie chcę, żebyśmy się zabijali!
– Nie mogę nic wyjaśnić – powiedział cicho Nes. – Wiedza, która jest ofiarowana, przemienia się w kłamstwo. Twoi potomkowie oduczyli się rozumieć. Domyśl się. Zrozum.
– Nie umiem – odparłem. – Jestem tylko człowiekiem… Wyjaśnij.
– Domyśl się. – Nes zamknął oczy. – Zabij mnie, człowieku. Jeśli Obojętni mają rację, a nie może być inaczej, zwyciężysz. I Fangowie wygrają.
– Odejdź.
Nes zamilkł.
Bierz katapultę i spadaj. Dopóki ci pozwalam. No, jazda! Fang podszedł do miejsca, w którym rozpadła się jego kapsuła ratunkowa. Pogrzebał wśród białych płytek, które topniały jak suchy lód w gorący dzień. Wyjął cienki srebrzysty sznur, potrząsnął… Sznur stwardniał, zmienił się w obręcz. Powietrze w środku obręczy zmętniało, jakby zaciągnięte matowym szkłem.
– Wyrzuci cię w próżnię w połowie drogi – przypomniałem.
Nes zaczął naciągać kombinezon.
– Dlaczego złamałeś swoje słowo i próbowałeś mnie zabić? Dlaczego teraz mnie wypuszczasz?
– Jesteś wrogiem. Wy też nie dotrzymujecie obietnic. Podniosłem pistolet i miecz. Wpatrzony w ubierającego się Nesa ciągnąłem:
– A wypuszczam cię na przekór Obojętnym.
– Nienawiść. Zło czyni dobro… – Fang trzymał obręcz w uniesionych nad głową rękach. Wokół jego głowy tworzył się obłoczek mgły, hełm siłowy. – Już zrozumiałem, co się w tobie zmieniło, Siergiej. Pozbawiono cię miłości.
– Co takiego?
– Twoja psychika jest okaleczona. Została w niej tylko nienawiść. Wcześniej tego nie było, studiowałem twoje profile psychiczne. Teraz są niepełne. Nie wiem, kto mógłby to zrobić… Może Obojętni. Ale oni nie zniżają się do bezpośredniej ingerencji, istnieją w naszym świecie w sposób pasywny… – Zamilkł. Po chwili odezwał się znowu, a jego głos brzmiał głucho i prawie niezrozumiale: – Książę, Obojętni zdolni są do działania poza czasem. W hiperprzestrzeni. Przypomnij sobie…
Rozłożył ręce – obręcz przesunęła się w dół, wzdłuż jego ciała – i nagle tam, gdzie stał Fang, była już tylko rzednąca mgła.
– Mądrala – powiedziałem cicho. – Pozer. Żeby tak cię znalazły nasze patrole i też pozbawiły miłości… poza czasem.
Zamilkłem. Patrząc na strzępy mgły hiperprzejścia, przypomniałem sobie swój skok na Kleń. I migotliwe ostrze, na które spadałem. Żałosna próba zobaczenia czegoś niewyobrażalnego.
„Pomożemy ci… Zabierzemy to, co zbędne”.