Terry, kocham cię – powiedziałem. Ekran pokrył się zakłóceniami, widocznie obok promienia łączności przeszedł statek – ziemski, tauryjski, a może statek Fangów, co za różnica…
– Siergiej, jesteś pewien, że na Ar-Na-Tinie wszystko jest w porządku?
Terry patrzyła z niepokojem i nieufnie. Zbyt dobrze się znaliśmy…
– Terry, wszystko jest w najlepszym porządku. Tą planetą rządzi Redrak, mój przyjaciel. Zabrałem z miejscowej Świątyni wszystkie statki…
…zaledwie trzy, Świątynia nie jest przystosowana do obrony planety.
– …krążownik i kutry patrolowe Tara, zmobilizowałem miejscowych wojaków. Wszystko będzie dobrze, Terry.
– Mogę wydać rozkaz sztabowi wojskowemu Tara. Oni są przeciwni, ale trzy lub cztery krążowniki…
– Nie trzeba, Terry. Wszystko jest w porządku. Proszę, nie denerwuj się. Będzie dobrze.
Skinęła głową, niepewnie, jakby wbrew sobie. Dziewczynka, którą kiedyś umiałem kochać, Terry Tar, imperatorowa.
– Terry, wszystko w porządku. Kończę. Mam mnóstwo spraw. Kocham cię.
Ekran zgasł.
– Kłamałeś, Siergiej? – zapytał z wysiłkiem Lans.
– Oczywiście. Przecież nie umiem kochać.
Wstałem z fotela i popatrzyłem Lansowi w oczy.
– To nic, ten świat opiera się nie tylko na przyjaźni i miłości. Rozumiesz? Jest jeszcze praca, są sprawy, które trzeba załatwić.
– Łatwiej je odebrać niż przyjaciół.
– Nie, Lans. Sens życia można odebrać tylko razem z życiem. Uwierz mi.
– Wierzę ci, kapitanie.
Zastanawiałem się tylko sekundę. Krzyknąłem:
– Kuter! Natychmiast! – zawołałem.
Szara mgła. Zimno. Bezcielesne cienie. I fotel kutra stworzonego poprzez statek Siewców na mój rozkaz.
– Naprzód – westchnąłem. – Dwa dźwiękowe, trzy… Czarna kula grawikompensatora skurczyła się. Opływowa sylwetka statku znikła. Pod kutrem płynął nagi step.
– Jeszcze szybciej – wyszeptałem. – Jeszcze…
Wzlot z planety? – zapytał statek.
– Nie. Maksymalna szybkość nad powierzchnią.
Od kogo uciekamy?
– Ode mnie.
W takim razie nie uciekniemy. Zaśmiałem się.
– Jesteś rozumny?
W ograniczonym stopniu. Jestem odbiciem twojego rozumu.
– W takim razie nie uciekniemy… Szybciej! Zielonoszary step, niekończąca się wstęga pod pędzącym kutrem. Żółte niebo w pęknięciach ołowianych chmur.
– Wiesz, w jakim gównie siedzę?
Wiem.
– Masz dla mnie jakąś radę?
Przerwa. Szarozielono, błękitnie… Na tej planecie woda nie jest rzadkością, w przeciwnym razie Ar-Na-Tin nie stałby się eksporterem żywności.
Żyj. Walcz.
– Kradniesz odpowiedzi z moich myśli.
To znaczy, że nadal żyjesz i walczysz.
Skinąłem głową i przymknąłem powieki.
– Leć. Dopóki można, leć.
Szaro-zielono-błękitnie. Rozszerzający się grawikompensator.
Jestem w pułapce swojego marzenia i swoich czynów. Nie umiem kochać, nie znam przyjaźni. Jestem zmuszony walczyć, posłuszny planom Obojętnych. Ciekawe, czy przewidzieli moją śmierć? Wystarczy wydać kutrowi rozkaz… jest rozumny w stopniu ograniczonym, ale jeśli moje pragnienie jest prawdziwe, wyłączy ochronę i wbije się w żyzną glebę Ar-Na-Tina.
Kula grawikompensatora ścisnęła się, ale inercja była silniejsza – potrząsnęło mną w troskliwych objęciach fotela.
– Co się stało? – wychrypiałem. Z przygryzionej wargi płynęła krew. Przed nami są ludzie - oznajmił beznamiętnie kuter. – Kontynuować ruch czy zmienić wysokość?
Mądra maszyna stworzona przez Siewców przeleciałaby spokojnie przez żywych ludzi…
– Lądowanie – zakomenderowałem. – Ląduj i otwórz luk.
Trawa była fioletowa. Utonąłem po pierś w miękkich puszystych miotełkach, małych niebieskawych kwiatostanach, w suchej łamliwej słomie, dochodzącej do kolan. Hojny świat… Skazany świat.
Szara kropla kutra zastygła za moimi plecami. Rozcapierzone stabilizatory, otwarte kraty silników. Poklepałem gorącą burtę i ruszyłem przez morze traw.
To był płaskowyż: po lewej i prawej stronie wznosiły się łańcuchy górskie, przede mną, dwieście metrów dalej, trawa rzedła, obnażając spadające w przepaść czerwone zbocze. W dali, na linii horyzontu ciemniały małe budynki.
– Co to za miasto? – zapytałem błyszczący pyłek czujnika przyklejony do kołnierza kombinezonu.
To nie miasto – zaszeleściło w głowie. – Hejor to ośrodek przetwórstwa mięsnego z przyległym kosmoportem komunikacji towarowej i osiedlami robotników.
– Jasne. A gdzie są ludzie… przez których się zatrzymałeś?
Przed nami.
Szedłem dalej. Niebo zasnuły szare chmury, ale deszczu, chwała Siewcom, nie było. Krajobraz i bez niego był wyjątkowo posępny. Kołysane wiatrem ciemnofioletowe morze traw i ołowiany dach nieba. O dziwo, nie było ciemno; gwiazda Ar-Na-Tin jest półtora raza jaśniejsza od Słońca Ziemi.
– Naprzód, przez alpejskie łąki Ar-Na-Tina! – wrzasnąłem. – Ku niewiadomym ludziom! Do cywilizacji i kombinatu mięsnego, co na tej planecie oznacza to samo…
Nie rozumiem.
– I bardzo dobrze.
Nagle poczułem się lekko. Tak się dzieje, gdy zrobiłeś wszystko, co mogłeś, a cała reszta po prostu nie jest w ludzkiej mocy. Można się uśmiechać, kierując płonący samolot na czołgi wroga. Można komenderować własnym rozstrzelaniem. Można zaszczepić sobie nieuleczalną chorobę i skrupulatnie notować w dzienniku, jak lodowacieją palce…
Zrobiłem wszystko, co mogłem.
Straciłem więcej, niż może stracić człowiek. Miłość i przyjaźń. Co zostaje? Praca?
Mój zawód to zabijanie. Można użyć pięknych słów: walczyłem o swoją miłość, o swoją planetę… To nieważne. Nie wolno zabijać w imię życia, a ja zabijałem. Szedłem pod prąd. Taranowałem tych, którzy stawali mi na drodze.
Nie umiem inaczej.
Śmiałem się, łamiąc splątane łodygi fioletowej trawy. Cierpko pachnący pył osypał mnie niebieskimi kroplami…
Redrak, ty łajdaku! Niebieski pył to narkotyk z planety Faa. Skąd na Ar-Na-Tinie, planecie, na której rośliny są zielone od chlorofilu, wzięły się fioletowe trawy Faa?…
Szarpnąłem kaptur, zasłaniając głowę. Kompresor zamruczał niezadowolony, owiewając twarz przefiltrowanym powietrzem. Zakłuło pod łopatką, w zgięciu łokcia, na brzuchu – to włączyły się autozastrzyki, jeśli naprawdę nacisnąłem sensor trybu medycznego kombinezonu. Skoro idę przez plantację trawy szczęścia z Faa, pojęcia snu i jawy już dawno się przemieszały.
– Redrak… – wyszeptałem. – Ty ogłupiały gangsterze… ty kulawy kretynie…
Połączyć? - zapytał usłużnie kuter.
– Tak! Łączyć z człowiekiem o imieniu Redrak, numer jest w mojej świadomości. Przekazać słowa: „Redrak, zapłacisz za swoje kłamstwa”.
Wykonują.
To mogło być zarówno jawą, jak i halucynacją. Skoro już zapędziłem się na pole niebieskiego pyłu, żaden lekarz nie może ręczyć za moje zdrowie psychiczne.
Kiedy nie możesz się obudzić, najlepiej postępować tak, jakby wszystko działo się naprawdę. Szedłem przez fioletową dżunglę, obłąkańczo uśmiechnięty, od czasu do czasu wyciągając atomowy miecz i kosząc przed sobą szczególnie gęstą trawę.
Plantacja się skończyła. Przystanąłem, łapczywie wciągając zimne powietrze bijące z filtrów kombinezonu. Wsunąłem miecz do pochwy, z trudem przypominając sobie, że najpierw trzeba wyłączyć tryb ostrzenia.
Na skraju urwiska fioletowa trawa była niska, do kostek. Może brakowało jej wody albo mikroelementów…
Wzdłuż przepaści ciągnął się długi, równy placyk, ledwie tknięty fioletowym draństwem. Po nim, przekrzykując się, biegało ze dwudziestu chłopców. Czarno-biała piłka do nogi migała pomiędzy nimi.
Oto i halucynacje. Wyciągnąłem miecz i skosiłem jeszcze kilka garści narkotycznej trawy. Rzuciłem je na ziemię, robiąc sobie wygodne posłanie, i położyłem się wśród fioletowego morza pod ołowianym niebem.
Halucynacje. Na planecie Ar-Na-Tin nie gra się w piłkę. Przede mną biegają albo zbieracze pyłku, albo w ogóle nikogo nie ma. Co mogliby tu robić chłopcy, tysiąc kilometrów od miasta, sto kilometrów od osiedla Hejor?
Rzeczywiście wystarczyłoby ich na dwie drużyny. I jeszcze kilku siedziało na trawie, obserwując grę. Jeden z chłopców odwrócił się i pomachał mi ręką.
Halucynacje… Mieszkańcy Ar-Na-Tina, tym bardziej dzieci, nie są aż tak przyzwyczajone do widoku kosmicznych kutrów, żeby nie zwracać na nie uwagi. Ale tego chłopca skądś znałem.
Pilne połączenie – pisnął głosik. W tym momencie, odsuwając wszystkie wątpliwości i przywidzenia, w słuchawkach rozległ się głos Lansa:
– Siergiej, odpowiedz, Siergiej, odpowiedz…
– Słucham.
Nie chciało mi się wstawać. Czy to nie wszystko jedno, co Lans chce mi powiedzieć? Jakie to może mieć znaczenie dla człowieka błąkającego się wśród truskawkowych pól Ar-Na-Tina? Truskawkowe pola i Lucy na niebie z diamentami… Zabrano mi moją miłość, zostawcie chociaż sny!
– Siergiej, nad planetą zauważono krążownik Fangów… Wyszedł z hiperprzestrzeni trzy minuty temu, zniszczył kuter patrolowy i obrał kurs bojowy. Siergiej! Nasz krążownik i świątynny statek z Ernadem idą na przejęcie, zbliżenie za półtorej minuty… Słyszysz?
– Tak.
Chłopcy na skraju przepaści przestali ganiać za piłką. Najstarszy, może osiemnastoletni, kopnął ją za krawędź. Czarno-biała kula sunęła na tle szarego nieba, wyruszając w długą drogę ku ziemi.
Czarno-biała piłka. Czarno-lustrzana kula świątyni. Spadanie jako symbol katastrofy. Chłopcy to chronokoloniści… A może moi przyjaciele? To brednie. I Lans też opowiada brednie… Chyba.
– Siergiej… mamy dane od Świątyni. Na krążownikach nie ma pocisków kwarkowych. Słyszysz? Siergiej?
– Tak. Oni nie potrzebują obłoku pyłu. Chcą przejąć planetę.
– Gdzie jesteś? Statek odmawia podania punktów orientacyjnych!
– Nieważne. – Wstałem, obserwując chłopców nad przepaścią. Zbili się w gromadkę, jakby o czymś rozmawiając. I tylko ja wiedziałem, że milczą.
– Siergiej, Fangowie wystrzelili rakiety w Rjom, Hejor, Schey… Statki Ar-Na-Tina idą na przejęcie. Gdzie jesteś?
– Pięćdziesiąt kilometrów od Hejora. – Odczepiłem pas z mieczem, popatrzyłem na szare niebo. Z chmur powinien padać deszcz, w przeciwnym razie chmury są bez sensu. Żołnierz powinien walczyć, w przeciwnym razie nie jest potrzebny.
Nie będę walczył, moi panowie i dyrygenci. Tej wojny nie da się wygrać mieczem, nawet płaszczyznowym.
– Siergiej, jesteś w kutrze? Włącz osłonę! Rakiety Fangów mają głowice jądrowe! Słyszysz? Pociski jądrowe, absolutna śmierć w promieniu stu kilometrów! Jesteś w kutrze? Co z tobą, kapitanie? Zaczynam odliczanie…
Uciekałem. Od kutra, do pancerza siłowego, od osłony temporalnej, od hiperprzestrzennej skorupy. Od wszystkiego, co było gotowe mnie ochronić – mnie, Siewcę, władcę świata, ośrodek wszechświata. Niech Redrak kpi sobie z mojej władzy, teraz dzielę los poddanych jego planety.
Nawet we śnie trzeba postępować jak na jawie.
Biegłem przez niską fioletową trawę, a pojemnik z blokiem ochronnym miękko uderzał mnie w biodro. Chłopcy stali nad przepaścią – nierówny, czekający na coś szereg. W słuchawkach, zagłuszając słowa Lansa, syczały mechaniczne głosy:
– Osiem… ngi spadają, podchodzą stat… Siedem… Ar-Na-Tin, słyszysz? Sześć… jesteś w kutrze? Na prze… Pięć. Nie zdążą… rakie… Cztery… nie da się powstrzymać… włą… Trzy…
Nie zdążę. Nie osłonię polem siłowym indywidualnego bloku ochronnego ponad dwudziestu ludzi. Może jednego, może dwóch, jeśli przytulę ich do siebie.
– Dwa…
Czas się rozciągnął, sekundy przemieniły się w minuty, wszystko jedno, i tak nie zdążę. A chłopcy patrzyli na skazane miasto, jakby wiedzieli, że jest skazane, jakby mieli w nosie termiczną „brownowską” bombę, wykorzystującą efekt samorzutnego wzmożenia ruchu cząsteczek i przemieniającą świat wokół siebie w rozpaloną parę…
– Jeden…
Patrzył na mnie ten dwunastoletni chłopiec, który stał najbliżej, który machał do mnie ręką, którego skądś znałem… Skoczyłem, próbując pokonać ostatnie metry.
– Zero.
Blok osłony zawył, rejestrując to, co jeszcze było niedostępne ludzkim zmysłom. Wstrząs i odrzut do tyłu.
Halucynacje. Powinno było odrzucić chłopca, który znalazł się na drodze pola siłowego. Wybacz, nie zdążyłem…
Pomiędzy nami migotała ledwie widoczna błękitna błona – granica życia i śmierci. Chłopiec uśmiechał się. Wreszcie go poznałem! Ale on umarł sto lat temu, znikł w strumieniu czasu… Mój mały przyjaciel… Dziwne, nadal myślałem o nim jako przyjacielu. Może dlatego, że wiedziałem, że już nigdy się nie spotkamy?
Nad Hejorem unosił się biały blask. Strefa ciepła wyginała się łagodnie, tworząc półkulę. Chmury dotykały jej i topniały, obnażając żółte niebo. Biała tarcza słońca tonęła w lśnieniu termicznej eksplozji.
Trawa pochyliła się, przygnieciona gorącym wiatrem. Widziałem, jak trzepoczą kolorowe stroje chłopców, jak zwijają się od żaru ich włosy. Chłopiec, który był moim przyjacielem, patrzył na mnie i na jego twarzy widziałem ból, ale nie strach…
Świat na chwilę zastygł, znieruchomiał na nieuchwytnej granicy życia i śmierci. Widziałem wszystko, nie własnymi oczami, nie obcym spojrzeniem, lecz w sposób straszny i kuszący… Nadzmysłem Obojętnych.
Świat oszalałych molekuł, świat rozprzestrzenianej energii… Znałem równania samorzutnego efektu cieplnego – wojskową tajemnicę Ziemi i Fanga, znałem tak samo jak budowę miecza atomowego czy sześciowymiarową strukturę kosmosu.
Wyżej według struktury informacyjnej, niżej w stopniu kontroli. Stałem na parzącym wietrze, czując, jak krew wrze mi w żyłach, jak wysycha w czaszce mózg. Rozkosz bólu – znajoma, pradawna, odwieczna rozkosz. Rozkosz piękna – tak samo znajoma i cudowna. Żółte niebo ponad fioletową trawą, ujęte w przezroczysty pomarańczowy płomień. Osypujące się kamienie. Zapach płonącego ubrania. Bezbronny człowiek w kruchej błonie pola siłowego, sparaliżowany odbłyskiem moich emocji. Już kiedyś go ratowałem, wzmacniając pole siłowe na Somacie. Teraz trzeba będzie zrobić to samo. On jeszcze nie przeszedł swojej drogi. Jeszcze jest potrzebny… Ale myśli bledną, gasną. Zniszczenie struktur biologicznych, przejście do kształtu absolutnego…
…Obce odczucia spływały falą. Patrzyłem, jak płonie ubranie chłopca, który był moim przyjacielem… a raczej – jego kopii… jego prototypu. I jedyne, o czym zdążyłem pomyśleć, nim kolejny futerał Objętnego rozsypie się w proch, nim jego nadrozum zniknie z punktu przestrzeni Ar-Na-Tina, to: „Bądź przeklęty”.
A potem chmura czarnego popiołu zasnuła niebo i zobaczyłem błysk w miejscu Hejora. Żar znikł, pojawił się chłód – nieunikniona zapłata za chwilę ognistego cyklonu. Nieruchome cząsteczki wysysały energię z przestrzeni, a ja jeszcze pamiętałem równanie tego procesu odbłyskami nadświadomości Obojętnych.
– Kuter… – wyszeptałem w zimną czarną zamieć. Moją twarz i ręce porastała skorupka lodu; generator pola wyczerpał się albo nie był przystosowany do ochrony przed molekularnym zimnem. – Kutrze, zabierz mnie… Kurs na Ar-Na-Tin… do Lansa, do sztabu…
Mamrotałem, siedząc już w fotelu pod strumieniem gorącego powierza. Lód topniał, zmieniając się w brudną wodę. Ale gdzieś w głębi serca pozostał okruch lodu i żadne wysiłki kutra nie mogły go roztopić.