3. Przegrany pojedynek

Flaer nie zawiódł. Trochę się zdenerwowaliśmy tuż przed lądowaniem, gdy zniżająca się maszyna leciała dwa, trzy metry nad grzbietami skał. Czujniki autopilota świeciły nerwową czerwienią, a fotele ściskały nas, ubezpieczając na wszelki wypadek. Ale flaer przeleciał nad skałami i zaczął szybować ku górskiej dolinie.

Mogliśmy obserwować to wszystko na hologramie. Światło gwiazd raczej zagęszczało, niż rozpraszało ciemność, a naturalnej latarni księżyca planeta nie miała. Może to i lepiej, naszym nerwom zaoszczędzono kolejnej próby wytrzymałości.

Baza ucierpiała mniej, niż przypuszczałem. Niemal wszystkie budynki wyglądały na całe – przynajmniej na hologramie, a na ogromnym lądowisku widać było jedynie dwa niewielkie leje po eksplozjach.

– Bazę zdobyły oddziały desantowe Shorreya – wyjaśniła księżniczka, jakby zgadując moje myśli. – Możliwe, że większość maszyn jest w porządku.

– Zostawili ochronę?

– Powinny być ze dwie, trzy osoby – odparła niepewnie księżniczka. – Pożycz mi jeden miecz, Siergiej. Lepiej wychodzi ci walka na pistolety.

Przełknąłem obraźliwą uwagę i skinąłem głową. W końcu miecz wziąłem do ręki zaledwie dwa dni temu.

Flaer dotknął równej jak stół powierzchni lądowiska i potoczył się płynnie, wytracając prędkość. Skrzydła rozwinęły się pod kątem prostym, działając jak aerodynamiczny hamulec. Na monitorze autopilota pojawił się napis: Koniec programu.

Uniosłem się w fotelu, odpiąłem prawy miecz i podałem księżniczce.

– Na tym mieczu przycisk ostrzenia umieszczony jest niestandardowo, na boku rękojeści – uprzedziłem. – Weź to pod uwagę, księżniczko.

– Dobrze. Siergiej, a może warto użyć tego samego flaera? Wytrzymał start awaryjny i nie ma żadnych uszkodzeń. Szukanie nowej sprawnej maszyny to zbędne ryzyko.

– Co rozwija większą prędkość, flaer czy kuter bojowy? Mam na myśli normalny lot, z włączonym silnikiem.

– Oczywiście kuter.

– Czyli potrzebny nam właśnie kuter. Poza tym we flaerze nie ma paliwa.

Księżniczka skinęła niechętnie głową, jakby nie całkiem zgadzając się moimi argumentami. Potem się uśmiechnęła.

– Masz rację. W kutrze jest kompensator przeciążeń, start będzie łatwiejszy. A granica pola naturalizującego znajduje się kilometr stąd.

Flaer przystanął. Otworzyłem luk, wyszedłem na zewnątrz. Światło z kabiny rozjaśniało ciemność w promieniu sześciu metrów. Musiałem zaufać słuchowi.

Cisza.

Słaby podmuch wiatru, szelesty w kabinie flaera.

– Wszystko w porządku – powiedziałem pewnym siebie tonem.

Księżniczka wyszła.

– Szukałam zestawu awaryjnego, tam powinny być latarki, ale… Siergiej!

Uskoczyłem w bok, wyciągając jednocześnie miecz. Cholera jasna, jeszcze trochę, a wyrobię sobie automatyczną reakcję na każdy ostry dźwięk. I pewnie uratuje mi to życie, tak samo jak teraz.

W miejscu, w którym przed chwilą stałem, błysnęło ostrze płaszczyznowego miecza. W płomieniu ostrzenia dostrzegłem niewysoką postać przeciwnika. Skoczył do nowego ataku.

– Uciekaj, księżniczko! – krzyknąłem, przyjmując pozycję obronną. Nie było czasu na wyjmowanie pistoletu. – Uciekaj!

Napastnik znieruchomiał, odwrócił się do księżniczki, która zamiast uciekać, wyjmowała miecz, i wykrzyknął stropiony:

– Księżniczka?!

Dziewczyna wyprostowała się, wsunęła miecz z powrotem do pochwy i zimno powiedziała:

– Tak. Może trudno mnie poznać po przeżyciach startu awaryjnego, ale to ja.

Rzucony na ziemię miecz żałośnie brzęknął. Mężczyzna padł na kolana jak podcięty i powiedział łamiącym się głosem:

– Mój miecz, moja krew, mój honor u twoich nóg, księżniczko. Nie wypuszczając broni, podszedłem bliżej. Wyglądało na to, że z walki nici.

– Kim jesteś? – Głos księżniczki nadal był wyniosły i władczy.

– Lans Dari, kadet drugiej szkoły lotniczej – odparł młodzieniec z odcieniem dumy. Mógł mieć z siedemnaście lat.

– Pochodzisz ze znakomitego rodu – powiedziała w zadumie księżniczka. – Powinieneś więc wiedzieć, jaka jest kara za atak na członka rodziny imperatorskiej. Nawet nieumyślny…

– Śmierć – powiedział twardo młodzieniec. – Wiem i…

– Na szczęście nie napadłeś na mnie, lecz na lorda z planety Ziemia. Jest moim narzeczonym, ale jeszcze nie zdążył zostać mężem. Twoje życie jest w jego rękach.

Młodzieniec wstał z kolan i podszedł do mnie. Zwracając się do ziemskiego lorda, przedstawiciel znakomitego rodu wyraźnie nabrał śmiałości, ale jego głos nadal był pełen szacunku i pokory.

– Moja krew należy do ciebie, lordzie. Jestem winien i przyznaję to.

Przyglądałem mu się z zaciekawieniem. Nie miał ochronnego kombinezonu, tylko przylegający strój z czarnej skóry z jakimiś naszywkami. Włosy przewiązał wąską białą taśmą, haftowaną miodową i czerwoną nicią. Od przypuszczalnego wieku można było spokojnie odjąć rok. Dzieciak. Ale dumny. Mnie dał tylko prawo decydowania o swoim życiu. Miecz i honor zostawił księżniczce.

Uśmiechnąłem się i dotknąłem jego ramienia.

– Swoją krew zostaw sobie. Miecz podnieś, jeszcze będzie służył księżniczce. A twój honor, jak sądzę, zawsze jest z tobą.

Księżniczka popatrzyła na mnie ze zdumieniem i aprobatą. Pewnie moja wyszukana odpowiedź doskonale wpisywała się w zasady etykiety.

Młodzieniec skinął głową, jakby zgadzając się z moimi słowami, i rzekł:

– Po imperatorze i księżniczce mój miecz gotów jest walczyć o ciebie.

– Miecz niewiele jest wart bez pewnych i twardych rąk – powiedziała w zadumie księżniczka. – Czemu nie wspomniałeś o swoim ojcu?

– Pułkownik Dari zginął, broniąc bazy.

Wydawało mi się, że w oczach chłopaka błysnęły łzy, ale głos mu nie drgnął.

– Z honorem przebył swoją drogę. Czy w bazie są żołnierze Shorreya?

– Już nie. Było pięciu szeregowców i jeden oficer.

– Gdzie są teraz?

– Na dnie przepaści.

– Sam ich zabiłeś?

– Tak. Trzech w uczciwym pojedynku, trzech z zasadzki. Nie zasłużyli nawet na taką śmierć.

– Jak udało ci się przeżyć atak na bazę? – kontynuowała przesłuchanie księżniczka.

– Siedziałem w areszcie. Nie znaleźli mnie, wyszedłem dopiero następnego dnia – odpowiedział z goryczą Lans.

– Za co zostałeś aresztowany?

– Za pojedynek.

Poczułem dziwną mieszaninę szacunku i zawiści. Ten pochodzący ze starego rodu chłopiec władał mieczem zacznie lepiej ode mnie. Cóż, nie było to dziwne, ale upokarzające.

– Lans, musimy wytoczyć kuter na start awaryjny. Czy na lądowisku są sprawne maszyny?

– Obok startu awaryjnego stoi kuter gyarskich gwardzistów. Działa, ale nie zaryzykuję lotu. Nie mam doświadczenia ze startem awaryjnym.

Popatrzyliśmy na siebie z księżniczką rozbawieni.

– Niewiele osób ma takie doświadczenie – skinęła głową księżniczka. – Ale nie będzie potrzebne. Mamy program autopilota.

Lans pokręcił głową.

– Księżniczko, program nic nam nie da. Ich autopiloty mają inny kod, chociaż samo sterowanie jest podobne.

– W takim razie potrzebny nam kuter naszej armii.

– Sprawne kutry są tylko na trzecim i czwartym pasie startowym. – Lans popatrzył na mnie z powątpiewaniem. – A we dwóch dociągniemy go do startu awaryjnego najwcześniej za czterdzieści minut.

– We trójkę – sprostowała księżniczka.

– W takim razie za trzydzieści.

– W porządku. Nawet jeśli generator pola został wyłączony od razu po zjawieniu się lorda, pole przestanie działać dopiero po godzinie. Mamy czas.

Lans skinął głową.

– Dobrze, księżniczko. Chodźmy po kuter.

Chłopak szedł pierwszy, wskazując drogę, za nim księżniczka, ja wlokłem się ostatni. Coś we mnie protestowało przeciwko takiemu rozwiązaniu. Wolałem zaufać zdolnościom Lansa niż pół kilometra pchać ogromny, ciężki dysk. Może w ten sposób odreagowałem niechęć do chłopca, przy którym księżniczka znowu stała się władczą córka imperatora? A może to zwykłe lenistwo?

Wzmacniacze mięśni w kombinezonach pomagały nie na długo. Sto metrów pchaliśmy kuter razem z księżniczką bez najmniejszego wysiłku. Gdy rozładowały się baterie, dołączył do nas Lans. Niestety, trudno było uznać tę zamianę za pozytywną. Chłopiec umiał walczyć, ale sił miał niewiele.

Pokonaliśmy ponad połowę drogi, tracąc na to dwadzieścia minut i orientując się jedynie po oświetlonej kabinie naszego flaera. W końcu księżniczka poprosiła:

– Zatrzymajmy się na chwilę i odpocznijmy. Już dłużej nie mogę. – Nie będziemy mieli sił, żeby potem ruszyć kuter z miejsca – wymamrotałem, napierając na gładki metalowy bok. – Łatwiej pchać maszynę już w ruchu, niż na nowo ją rozpędzać.

– Odpoczniemy pięć minut – zaproponował Lans, zerkając na księżniczkę. – W tym czasie baterie w kombinezonach podładują się trochę i będziemy mogli rozpędzić kuter.

Czułem, jak zwiększa się ciężar kutra. Księżniczka przestała pchać, Lans poszedł za jej przykładem. Przez kilka sekund próbowałem sam się szamotać z kilkutonową maszyną, w końcu dałem spokój. W milczeniu położyłem się na ciepłym betonie. Księżniczka usiadła obok mnie. Lans stał.

– Piękne macie niebo, księżniczko – powiedziałem, patrząc w górę. – Mnóstwo gwiazd.

– Jesteś niezadowolony, że się zatrzymaliśmy, lordzie?

– Gdy się ucieka, nie pora myśleć o odpoczynku. Zresztą ja też jestem zmęczony, księżniczko. Może masz rację.

Lans patrzył na nas wstrząśnięty. Księżniczka rzuciła niedbale w jego stronę:

– Nie zwracaj uwagi na tę drobną rodzinną kłótnię. Lord ma prawo się ze mną spierać.

– Tak jest, księżniczko.

Próbowałem się odprężyć, każdą komórką ciała wchłaniając sekundy odpoczynku. Czyste światło gwiazd i porywy chłodnego wiatru. Ciemna sylwetka kutra i postać opartego o maszynę Lansa. Zmęczony oddech księżniczki i odległy, przeciągły świst…

– Co to za dźwięk, Lans?!

Zerwałem się na równe nogi. Tam, skąd zbliżał się świst, mignęła gwiazda, na sekundę zasłonięta sunącym w powietrzu cieniem. I jeszcze jedna, znacznie bliżej horyzontu.

– To flaer – oznajmił zakłopotany Lans. – Flaer lądujący z wyłączonymi silnikami.

Księżniczka dotknęła mojej ręki i powiedziała drżącym głosem:

– Ktoś zaryzykował i poszedł tą samą drogą co my. Tylko jeden człowiek mógł się porwać na awaryjny start bez przygotowania.

– Shorrey – odparłem bez wahania. – Naturalnie. Niepotrzebnie zaufaliśmy polu neutralizującemu.

Spodziewałem się czegoś takiego. Zbyt łatwo nam szło. Nie można tak po prostu wykraść księżniczki. Ktoś będzie musiał za to zapłacić.

A tym kimś będę ja.

– Możemy ukryć się w pomieszczeniach bazy – zaproponował Lans. – Znam wszystkie przejścia i kryjówki. Nie znajdą nas.

– Nie znajdzie nas Shorrey, ale za godzinę pole zniknie i żołnierze przeczeszą tu każdy metr.

Księżniczka odwróciła się do mnie i powiedziała cicho:

– Przegraliśmy, lordzie. Dziękuję, że próbowałeś mi pomóc.

– Dlaczego przegraliśmy? – Poczułem, jak ogarnia mnie wściekłość. – We flaerze nie może być wielu żołnierzy! Przyjmiemy walkę!

– Tam w ogóle nie będzie żołnierzy – wyjaśniła łagodnie księżniczka. – Shorrey przyleciał sam. Ale ani ty, ani Lans, ani my we trójkę ani nawet pluton najlepszych żołnierzy planety nie zdoła go pokonać.

– Dlaczego?

– To największy szermierz we wszechświecie – powiedziała po prostu. – Niektórzy uważają, że – spróbowała się uśmiechnąć – nie do końca jest człowiekiem. Shorrey to łajdak i kanalia, ale najlepszy miecz świata.

Lans patrzył na nas. Odwróciłem się do chłopca.

– I co ty na to, kursancie Lansie Dari?

Chłopiec powiedział z uporem:

– Moja krew, mój miecz, mój honor należą do was.

Znowu spojrzałem na księżniczkę. Przyciągnąłem ją do siebie, zajrzałem w niebieskie jak ziemskie niebo oczy. Ten kawałek ziemskiego nieba będzie przy mnie pośród tej obcej nocy.

– Pamiętasz, co powiedziałem ci w pałacu? – zapytałem i usłyszałem w moim głosie zdradziecką, pożegnalną czułość. – Warto umrzeć za miłość, księżniczko. Kocham cię. Zawsze cię kochałem.

Dziesięć metrów od nas rozległ się łoskot. Shorrey nie miał zamiaru tracić czasu na długie wytracanie szybkości na gładkim lądowisku. Zmusił swoją maszynę do złożenia skrzydeł i spadł obok nas.

Odsunąłem się od księżniczki. Widziałem, jak skrzydła-amortyzatory miażdży ciężar flaera, jak otwiera się luk, jak wyskakuje na beton wysoki barczysty mężczyzna ubrany w biały, lekko błyszczący kombinezon. Do diabła, do tego jeszcze pozer! Miecz w czerwonej pochwie, półtora raza dłuższy od zwykłego, długie jasne włosy rozrzucone w artystycznym nieładzie, twardy krok… Hollywoodzki reżyser zaprzedałby duszę diabłu, żeby tylko dostać tego człowieka do następnego filmu akcji. I zrobiłby dobry interes.

Shorrey był coraz bliżej. Zrobiłem krok w jego stronę, ale on jakby mnie nie widział. Odezwał się, a jego głos, który słyszałem już przez radio, pasował do postaci. Łagodny, ale silny, niemal hipnotyzujący…

– Cieszę się, że was tu zastałem. Nie warto przenosić naszej małej sprzeczki na teren Świątyni. Jak rozumiem, właśnie tam zdążaliście, księżniczko?

Milczała. Odpowiedziałem ja, daremnie usiłując nadać swojemu głosowi spokojne brzmienie:

– Nie próbuj nas powstrzymać, Shorrey. Nie uda ci się.

Popatrzył na mnie po raz pierwszy i uśmiechnął się pobłażliwie.

– A więc to ty jesteś ziemskim lordem… Co za towarzystwo:

moja przyszła żona, zarozumiały dzikus i wystraszony chłopiec. Właśnie, mały może odejść. Nie lubię zabijać dzieci. Lans skoczył do przodu i krzyknął z nienawiścią:

– Obraziłeś mnie! Twoi żołnierze zabili mojego ojca! Groziłeś imperatorowi i księżniczce! Wyzywam cię na pojedynek!

Powinienem był go powstrzymać, ale nie zdążyłem. Ruszył już na Shorreya z mieczem w ręku. Shorrey tylko wzruszył ramionami.

– Każdy sam wybiera swoją drogę, chłopcze…

Wyciągnął miecz tak szybko, że nawet nie zdążyłem dostrzec ruchu. Błysnęło światło pola ostrzącego. Lans zadał cios – wspaniały, śmiertelny cios w odsłonięte nogi Shorreya… i krzyknął z bólu.

Nigdy więcej nie chciałbym oglądać czegoś takiego. Teraz ja miałem ochotę krzyknąć, że tak nie należy zabijać. Nawet poza dobrem i złem istnieją pewne granice, których nie wolno przekraczać.

Shorrey nie uchylił się ani nie sparował ciosu. Niewiarygodnie szybkim ruchem zaatakował sam – i odciął Lansowi dłoń. Miecz, którego rękojeść nadal ściskały smukłe chłopięce palce, upadł na beton. A Shorrey dalej ciął po rękach, każdym uderzeniem odcinając kilka centymetrów żywego ciała. Jego miecz wirował jak ostrze w tokarce, skracając ręce chłopca aż do ramion. Beton pokrył się rozbryzgami krwi, które szybko przemieniły się w ciemne kałuże. Lans upadł. Był martwy. Zabił go ból, znacznie przewyższający wszystko, co może znieść człowiek.

Shorrey włączył ostrzenie miecza i wsunął broń do pochwy.

– Wybrał swoją drogę i umarł z czystym sumieniem – powiedział w zadumie. – Nie każdemu dana jest taka śmierć.

Milczeliśmy. Twarz księżniczki była biała jak kreda; aż dziw, że dziewczyna jeszcze trzymała się na nogach.

– Powinnaś się odwrócić, księżniczko – powiedział łagodnie Shorrey. – Dlaczego chcesz oglądać takie sceny? Jeszcze widać po tobie awaryjny start.

Shorreyowi przeciążenia najwyraźniej nie zaszkodziły. Wyjąłem płaszczyznowy dysk i wyszeptałem:

– Umrzesz. Musisz umrzeć…

Potem cisnąłem niezawodny pocisk w Shorreya. Shorrey machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę, i zauważyłem, że jego palce zaciskają się na dysku.

– Potworna, barbarzyńska broń – rzekł ze smutkiem. – Rok temu kazałem stracić trzech uczonych, którzy wymyślili coś podobnego. Nie wolno sprowadzać sztuki władania bronią do chytrych rzutów zza węgła. Ale ty wprowadziłeś ją do użytku i na tym polega twoja wina. Usprawiedliwia cię tylko to, że jesteś mądry i śmiały.

Płaszczyznowy dysk wbił się w burtę kutra.

– Zabiję cię uczciwie, mieczem – ciągnął Shorrey. – Księżniczko, jesteś świadkiem, że przestrzegam reguł pojedynku. W odróżnieniu od lorda.

Szedł niespiesznie w moją stronę. A mnie nogi same niosły do tyłu.

– Pojedynku nie będzie – powiedziałem, wyjmując pistolet. – Będzie egzekucja. Zasłużyłeś na nią.

Pistolet zareagował na naciśnięcie spustu i wystrzelił serię miniaturowych dysków, cały magazynek. Rój dwudziestu czterech małych śmierci…

Postać Shorreya rozmazała się, straciła zarysy. Jakby taśmę z nagraniem szybkiej muzyki puszczono w podwójnym albo potrójnym przyspieszeniu. Wydawało rai się, że dyski znalazły swój cel, że to, co oglądam, to agonia, drgawki rozrywanego na części ciała. Ale wtedy Shorrey wyprostował się i spokojnie popatrzył na swoje ramię.

– Zraniłeś mnie – powiedział urażony. – Jeden dysk drasnął kombinezon i naderwał mięsień.

– Nie jesteś człowiekiem – wyszeptałem, odrzucając pistolet. – Jesteś maszyną. Robotem bojowym…

– Roboty nie panują nad światami. Jestem człowiekiem, takim jakim powinien być człowiek. Geny składające się na moje ciało zebrano od tysięcy ludzi. Jestem człowiekiem idealnym.

– A ja nienawidzę idealnych ludzi – powiedziałem i przystanąłem. Cofanie się nie miało sensu. Znowu zabolało mnie ramię. Śmieszne… trafiłem Shorreya w to samo miejsce.

– To niczego nie zmienia. Wyjmij swój miecz, lordzie z planety, której nie ma.

Jak zahipnotyzowany wyciągnąłem broń. Bezsensowne słowa Shorreya ukłuły świadomość i znikły. Przegrałem…

– Każdego czeka własny koniec – rozmyślał głośno Shorrey, podchodząc do mnie. – Twoja śmierć będzie piękna i pozbawiona męczarni. O tym pojedynku dowiedzą się miliony i przyznają mi słuszność. Jeszcze zanim się pojawiłeś, wiedziałem, jak umrzesz.

O wszystkim trzeba decydować wcześniej. Broń się, lordzie.

Nasze miecze się skrzyżowały. Walczyłem jak automat, mechanicznie powtarzając obronne chwyty z kursu. Miecz w rękach Shorreya tańczył, ledwie dotykając mojego ostrza. Dopiero po minucie zrozumiałem, co on robi.

Odrąbuje mój miecz centymetr po centymetrze. Skraca go. Zamienia w ostrugany ogryzek.

W bezsilnej wściekłości przypuściłem atak – skomplikowany zestaw ciosów z siódmego poziomu kursu. Mój miecz skrócił się do połowy.

Shorrey skinął głową.

– Umiesz więcej, niż przypuszczałem. Mógłbyś stać się interesującym przeciwnikiem… z czasem. Cóż, przestrzegałem reguł pojedynku. Pora…

– Stój! – Ledwie poznałem głos księżniczki. – Stój, Shorrey! Zasady pojedynku wymagają, by silniejszy zadał ostatnie pytanie!

– Po co mi teraz zasady, księżniczko?

Głos dziewczyny był wyprany z emocji.

– Czy mój stosunek do ciebie jest ci zupełnie obojętny, Shorrey?

Popatrzył na nią z zadumą i rzekł uprzejmie:

– Dobrze, księżniczko. Zgadzam się. Lordzie z planety Ziemia, przegrałeś pojedynek. Czy zgadzasz się zrezygnować ze swoich praw i spędzić resztę życia na wygnaniu, na swojej planecie, bez prawa opuszczania jej?

Zobaczyłem, że wargi księżniczki drgnęły. Wyszeptała coś, a ja zrozumiałem: „Zgódź się”.

Shorrey czekał, patrząc na mnie z ciekawością. Nie spieszył się. Mógł sobie na wiele pozwolić, na przykład na łaskę dla pokonanego przeciwnika. Miał w rękach wszystkie karty, a ja…

Po ciele przebiegł mi zimny dreszcz. To ja miałem ostatni atut. Broń Siewców. Kryształowe cylindry w kieszeni kombinezonu.

– Shorrey, pamiętasz, co powiedziałem twoim patrolom, wdzierając się do pałacu?

– Ja niczego nie zapominam, marionetkowy lordzie. Powiedziałeś, że musisz dostarczyć broń Siewców.

Niespiesznie, starając się, by ruch nie wyglądał groźnie, wyjąłem z kieszeni kryształowy cylinderek. Zacisnąłem go w palcach i powiedziałem, starannie wymawiając każde słowo:

– Nie kłamałem, Shorrey. Mam w ręku broń. Wypuść mnie i księżniczkę albo umrzesz.

Jego spojrzenie, baczne, niemal fizycznie odczuwalne, zatrzymało się na cienkim kryształowym ołówku. Przez chwilę jego twarz była napięta, potem rozluźnił się.

– Blefujesz, lordzie – powiedział wzgardliwie. – Broń Siewców odeszła razem z nimi. To, co zostało, nie mogło trafić do rąk dzikusa. Słyszałeś moją propozycję. Odpowiedz.

Popatrzyłem na księżniczkę. Zdaniem Ernada broń Siewców może zniszczyć miasto albo planetę. Czy dziewczyna, stojąca dziesięć metrów od nas, ocaleje? Czy mam prawo narażać ją na śmiertelne ryzyko?

Księżniczka zaczęła ostrożnie wysuwać miecz z pochwy. Leciutko skinęła głową. Myśli, że gram na czas i chce zaatakować Shorreya od tyłu!

Warto umrzeć za miłość.

– Nie zrezygnuję ze swoich praw, Shorrey.

Zacisnąłem palce, próbując przełamać cienki cylinderek. Nie mogłem. To było jak usiłowanie złamania stalowego pręta.

– Więc umrzyj, dzikusie.

Nadal ściskając w palcach niepokorną rurkę, drugą ręką podniosłem odłamek miecza w rozpaczliwej próbie obrony. Shorrey zaczął atak. Piękny, wyliczony co do milimetra cios, wyraźnie bez wysiłku i pośpiechu. Tak żebym nie zdążył już nic zrobić, ale żebym mógł w całej pełni odczuć bezsilny strach przed spadającą klingą. Pamiętałem ten cios – jeden z najbardziej skutecznych, choć niebezpiecznych dla wykonawcy chwytów najwyższego stopnia trudności. Cios wbijający się w serce, które nie zdoła zatrzymać się na tyle sekund, żeby zdążyły się zrosnąć przecięte płaszczyznowym mieczem tkanki. Uderzenie godne mistrza… Miecz Shorreya zakreślił krótki łuk i ściął żałosne resztki mojego ostrza aż po gardę. Zmierzał do mojej piersi. Zobaczyłem, jak wąskie ostrze dotyka kombinezonu…

I w tym momencie kryształowy cylinderek złamał się – lekko, niczym zwykły ołówek. Broń Siewców sama decydowała, kiedy zadziałać…

Zapadła noc.

Загрузка...