Łóżko podrzuciło mnie, uzupełniając ruch impulsem bólu – po senności nie zostało nawet śladu. Świadomość była jasna, myśli spokojne i wyraziste.
Jednostka cywilizacji Fang znajduje się nad planetą – oznajmił statek. – Podjęto kroki przeciwdziałania. Prawdopodobna prognoza – statki wyrzucą grupy desantowe.
Wyciągnąłem rękę do ściany i wyjąłem z otwartej wnęki szklankę płynu. Osuszyłem ją jednym haustem, czując na języku nieprzyjemny gorzkawy posmak. Trzy grupy stymulatorów, środki przeciwbólowe, stymulatory motoryczne, środki tonizujące, witaminy… Bóg wie, co tam jeszcze domieszano do koktajlu bojowego Siewców.
Stacje obrony planetarnej i kosmiczne siły Tara rozpoczęły walkę. Do planety podchodzą trzy statki Korpusu Desantowego Ziemi. W odległym kosmosie stwierdzono zniszczony krążownik klenijski, prawdopodobnie przechwycony przez statki Fangów na…
– Wiem. – Oparłem się o ścianę, poczułem lekkie pchnięcie. W gniazda kombinezonu wrosły kable energetyczne i przewody systemu troficznego. Przygotowywano mnie do walki.
Ściana rozsunęła się, wpuszczając Lansa. Już otwierał usta, ale widząc, że nie śpię, nic nie powiedział.
– To wszystko, co potrafisz? – zapytałem ostro.
Lans popatrzył na mnie ze zdumieniem i pewną urazą.
– O czym mówisz, imperatorze?
– To nie do ciebie, stary – wyjaśniłem spokojnie. – Po prostu nie sądzę, by statek wykorzystał wszystkie możliwości.
Lans zmarszczył brwi, ale nie miałem czasu na wyjaśnienia. Zamknąłem oczy, poszukałem kontaktu ze statkiem. Odpowiedzi nie było, jakby maszyna nie chciała rozmawiać.
Słaby dotyk, muśnięcie, niby ptasi cień na ramieniu. Przelotne, czujne. Maszyna była… przestraszona?
Statku!
Kapitanie?
Odczułeś coś w czasie mojego snu?
Informacja niepewna. Informacja zerowa.
Niesłusznie myślisz. Słuchaj…
Przyjęcie informacji nie jest przewidziane. W sytuacji bojowej zbędne informacje mogą zakłócić przebieg działań wojennych.
Elektroniczny mózg statku panikował. Rozpaczliwie panikował…
Przeprowadź połączenie umysłów! To sytuacja bojowa, żądam jednolitego myślenia.
Mgła.
Ja-statek, ja-człowiek.
Sytuacja: ludzie wokół mnie, statki wroga nad planetą. Brak łączności z głównym sztabem. Obca obecność w świadomości mnie-człowieka.
Nie chcę!
Nadistoty o imieniu Obojętny. Informacja pewna.
Nie ma już emocji, zostały wytłumione. Nie waham się już – informacje są pewne, można opracować plan działania. Kolejność: desant Fangów, zameldowanie Ziemi o tajemnicy Obojętnych-Obojętnego…
Najważniejsi są Fangowie. W ręce mnie-człowieka wpadł klucz do zagadki ich postępowania. Jeśli ja-człowiek w trybie autonomicznym zginę, to ja-statek porzucę planetę i zacznę się przedzierać do Ziemi. Informacja jest zbyt ważna, informacja może przerwać wojnę…
Decyzja: ja-człowiek decyduję się na bezpośredni kontakt z Fangami, ja-statek czekam na śmierć człowieka. Najprawdopodobniej zginie, a szkoda. Ale to nic. Kiedyś się spotkamy, połączymy w nadrozumie Obojętnego. Razem z innymi świadomościami: ludzkimi, Fangowymi, elektronicznymi… spotkamy się. Nie odejdziemy na zawsze. A teraz trzeba przerwać wojnę, to najważniejsze…
Poprawka: ja-człowiek żądam nowej broni. Sprzeciw: nie ma broni, której ja-człowiek bym nie znał. Pytanie mnie-człowieka: Ziemia zagrożona jest śmiercią, informacja pewna, czy nie ma innej broni?
Blokada zdjęta. Broń jest, znam ją, a teraz zna ją również człowiek. Dostanie molekularny pancerz.
Pytanie mnie-człowieka – czy wszyscy dostaną molekularny pancerz?
Odpowiedź mnie-statku: tylko ty, Siewco… Poprawka: pancerz otrzyma Lans, on należy do operacyjnych pracowników Siewców.
Mgła…
Stoję pod ścianą, przed Lansem, który wpatruje się badawczo.
– Siergiej? Coś się stało?
Zdążyłem tylko skinąć głową. Sufit nad nami się rozsunął i przemienił w srebrzysty lej. Lans zadarł głowę, cofnął się. Ale z leja już spadały ciężkie srebrzyste krople przypominające rtęć.
Srebrzysta ciecz nie była rtęcią… ciężkie pacnięcia w ramiona i głowę ustały, gdy pierwsze krople molekularnego pancerza rozpłynęły się na kombinezonach bojowych. Po chwili staliśmy obok siebie niczym dwa metalowe posągi.
– Co to? – zapytał przestraszony Lans. Jego twarz drgała, ale srebrzysta warstwa nadal zasłaniała usta i nozdrza. Lans tego nie odczuwał. Pancerz dawkował mu tlen przez atomowe pory na całej powierzchni.
– To tylko broń, Lans. – Położyłem rękę na jego ramieniu. Cienkie metalowe błony brzęknęły przy dotyku i rozstąpiły się. Moje palce spoczęły na ciepłym ludzkim ciele. – Wiesz, ze mną już wszystko w porządku. Znowu jest dobrze. Przekaż Terry, że ją kocham… jeśli nie wrócę.
– Siergiej!
Pod matowobiałą warstewką pancerza oczy Lansa utraciły wszelki wyraz. Ale rozpoznałem intonację głosu.
– Lans, nie mamy czasu. Powstrzymujcie Fangów, obronę planety powierzam tobie i Ernadowi. Ja pójdę do miasta. Muszę porozmawiać z Fangami. Jeśli uda wam się wziąć żywcem choćby jednego, natychmiast mnie powiadomcie. Jest szansa powstrzymania wojny. Wszystkiego dowiesz się od statku. O swoim nowym kombinezonie również.
– Co mam robić?
– Trzymaj się – powiedziałem krótko, zabierając rękę. – Nie mamy czasu, Lans.
Podszedłem do ściany; zawibrowała, tworząc przejście. Stopiła się niczym kawałek lodu podstawiony pod strumień wrzątku.
– Poczekaj! – dogonił mnie okrzyk Lansa. – Połączyłeś się z Obojętnymi?
Nie odpowiadając, zeskoczyłem na brudne płyty lądowiska. Ściana statku zamknęła się za mną. Nadal byłem kapitanem mojego statku. Przykucnąłem i pomachałem rękami, przyzwyczajając się do pancerza molekularnego. Wszystko w porządku, srebrzysta warstewka nie krępowała ruchów. Poruszała się razem ze mną – niezwykle trwały futerał dla bardzo cennego ładunku.
Nisko, jakby tuż nad moją głową, płynęły ciemnoszare chmury. W oddali, nad wieżą służb naziemnych, nerwowo obracała się antena lokatora.
W słuchawkach kombinezonu coś pstryknęło. Ale ja wiedziałem, o co chodzi, zanim usłyszałem głos informatora.
Statek Fangów wysadził desant.
Czołg z łoskotem jechał po nierównej nawierzchni, podskakując na wybojach jak łódka w czasie sztormu. Lans albo Ernado siedząc na moim miejscu już dawno zarobiliby całą masę siniaków. Jazda na pancerzu pojazdu gąsienicowego wymaga umiejętności.
Siedzący obok mnie chłopiec w kanarkowożółtym mundurze coś krzyczał. Odwróciłem się, próbując zrozumieć słowa, i jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki hurgot gąsienic umilkł. Czołg jechał teraz po pustej ulicy absolutnie bezszelestnie, jak w niemym filmie. Molekularny pancerz włączył filtry akustyczne, tłumiąc te dźwięki, które nie niosły nowych informacji.
– Zdążymy na pozycję! – znowu krzyknął chłopak. Albo doskonale nad sobą panował, albo nie rozumiał powagi sytuacji. – Spalimy drani w powietrzu!
Jasne. Armia Ar-Na-Tina nie miała pojęcia, z jakim przeciwnikiem przyjdzie jej walczyć.
– Nie myśl sobie, że to takie proste – powiedziałem. Nie wiem po co. Żołnierz mnie przecież nie słyszał, huk czołgu przestał istnieć tylko dla mnie.
Fangowie są mądrzy. Wysadzenie desantu na gotowej do obrony planecie to szaleństwo. Nawet jeśli armia jest źle wyszkolona i nieliczna, samonaprowadzające lasery wymagają jedynie naciśnięcia przycisku. Gdy desantowe kapsuły zaczną się opuszczać w stratosferze, zdążymy spalić je nawet kilkakrotnie. Jeśli oczywiście nie zaleją całej planety gazami trującymi, nie zarzucą bombami, nie załatwią destruktorami ze statków wsparcia… Uśmiechnąłem się pogardliwie. Bomby zabiłyby również zakładników, a gazy – wyłącznie cywilów, doprowadzając do wściekłości wyposażonych w środki obrony wojskowej żołnierzy. A atak destruktorów, niszczących jedynie broń, potrwałby co najmniej dwa dni. Na taki termin Fangowie nie mogą sobie pozwolić.
Czyli znaleźli inną drogę. Eleganckie, piękne, pewne wyjście z sytuacji…
Czołg zatrzymał się tak gwałtownie, że omal z niego nie spadłem. Właz w wieżyczce się uchylił – nic lepszego od zwykłych zawiasów ludzkość jakoś nie wymyśliła. Spod grubego pancerza, ułożonego z warstw jak tort (metal, plastik, ceramika, metal…) wyskoczył jeszcze jeden wojak. Na jego mundurze połyskiwały dystynkcje, a więc oficer. Trzy złote podkowy na piersi i takie same, tylko mniejsze, na czapce. Ależ się snajperzy nieprzyjaciela ucieszą z tak łatwego celu. Czy te cymbały tego nie rozumieją?
Na rufie czołgu sterczała jeszcze jedna wieżyczka – odsłonięta ażurowa klatka z podwieszoną na wieży obrotowej rurą działa laserowego. Łuskowaty kabel biegł od luty w dół, kryjąc się w szczelinie pomiędzy segmentami zewnętrznego pancerza czołgu. Oficer zręcznie prześliznął się pomiędzy prętami klatki, siadł na metalowym siedzeniu do złudzenia przypominającym pogięty szpadel i odwrócił się do mnie.
– Pierwsze kapsuły Fangów znajdą się w strefie rażenia za trzy minuty.
Nie odezwałem się. Oficer westchnął i zaczął zdzierać z munduru złote podkówki.
– Intendent nam gdzieś przepadł… – powiedział przepraszającym tonem. – A nie pozwolili włamać się do magazynu. Do czego to podobne, do walki idziemy jak na paradę. Tak nie można…
Nagle zrobiło mi się wstyd za mój pancerz. Cholera, przecież nie mogę kontrolować wszystkich działań, aż do wydawania wyposażenia żołnierzom obcej armii. Zresztą moje życie jest znacznie cenniejsze niż życie tego sympatycznego i niegłupiego oficera.
Wszystko jedno. Tak nie można.
– Pamiętasz zadanie? – spytałem, nie patrząc na niego.
– Ogień porażający – odpowiedział z gotowością. – Uszkodzić kapsułę i wziąć kilku ludzi do niewoli.
– To nie ludzie, to Fangowie – poprawiłem posępnie. – Wystarczy mi jeden.
Oficer pstrykał przyrządami na małym pulpicie. Coś cicho zabuczało, pomiędzy prętami wieżyczki pojawiło się niebieskie lśnienie. Pole siłowe, słabiutka ochrona dla siedzącego na widoku strzelca.
– Miejsce się nada? – zapytał oficer, nadal sprawdzając przyrządy. – Trzy kapsuły idą prosto na nas, dużo przestrzeni…
Rozejrzałem się jeszcze raz. Czołg stał na małym placyku otoczonym jedno – i dwupiętrowymi domami. Byliśmy jak na dłoni, ale pole ostrzału mieliśmy doskonałe.
– Dziękuję, wszystko w porządku.
Załoga, która zgłosiła się, żeby pójść ze mną, była w jakimś sensie skazana. Jedna sprawa spalić w powietrzu kapsuły desantowe, powolne, nieprzeznaczone do długiej walki. A zupełnie co innego wziąć do niewoli załogę takiej kapsuły.
Widocznie oficer coś wyczuł.
– Niech się pan nie denerwuje, weźmiemy ich… Szeregowy! Bierzcie swoją pukawkę i zajmujcie pozycję z boku… choćby w tym ogródku.
Siedzący obok mnie żołnierz skinął głową – ten cywilny gest najwyraźniej zastępował w armii Ar-Na-Tina oddawanie honorów – po czym zdjął z przyspawanych do pancerza uchwytów „pukawkę”: ciężkie działo plazmowe. Stęknął, zarzucił je na ramię i pobiegł do ogródka przed najbliższym domem, gdzie rosło kilka łysawych drzew. Oficer pokręcił głową i znowu zaczął majstrować przy przyrządach. Kapsuły powinny za chwilę wejść w strefę rażenia.
Przez chwilę pragnąłem wśliznąć się do czołgu, pod wielowarstwowy pancerz, pod parasol pola siłowego, gotowy w każdej chwili otworzyć się nad nami. Zresztą pole osłoni mnie nawet tutaj, a w trwałość pancerza w obliczu strumienia przegrzanej plazmy jakoś nie wierzyłem. Miałem przyjaciela, który zapłacił życiem za zbytnią wiarę w niezawodność stalowej trumny – czołgu T-72.
– Zaczynamy – powiedział ochryple oficer. Umieszczona nad nim lufa obróciła się na uchwytach, dziwnie płynnie, jakby posłuszna nie ludzkiej ręce, lecz komputerowi naprowadzającemu.
I w tym momencie półmrok Ar-Na-Tina przeciął rozbłysk. Nie była to błyskawica ani płomień wybuchającej w niebie kapsuły Fangów, nie był to również wystrzał ostrzegawczy. Zwykła eksplozja na brudnej jezdni przed czołgiem. Wyglądało to tak, jakby otworzyły się niewidoczne drzwi, wpuszczając światło i zaraz potem mrok.
Trudno inaczej nazwać ciemność, która rozlała się wszędzie. Chyba że powie się krótko: efekty świetlne hiperprzejścia.
Pozdrowienia od Boga – zdążyłem pomyśleć. Ale Obojętni nie mieli z tym nic wspólnego.
Na placu, krótkotrwałym pomniku rozpoczętej wojny, stał statek kosmiczny. Niczym innym ta piramidka z przezroczystego plastiku nie mogła być. W środku, za odbłyskami cienkich krawędzi, można było dojrzeć ludzką postać.
Oficer zamarł za swoim pulpitem, wpatrzony w moje ramię. Szeregowy, który niedawno wszedł do ogródka, przysiadł, unosząc miotacz plazmy. Zuch, dobra reakcja. Moje ręce też sięgnęły do zamocowanego na pancerzu lasera, ale nie zdążyłem nic zrobić, bo przezroczysty stateczek rozpadł się na kawałki. Kryształowe kruszywo opadało na jezdnię, a stojący w środku Fang już trzymał wycelowaną w czołg broń. Ten katapultujący się przez przestrzeń komandos wiedział, że znajdzie się twarzą w twarz z celem.
Chyba zdumiały go nasze postacie na pancerzu. Zamiast strzelić prosto w czołg w nadziei, że pocisk dosięgnie wyposażenia, Fang wycelował w wieżyczkę lasera i we mnie – pod srebrzystym pancerzem musiałem przypominać robota bojowego.
Nie warto łapać dwóch srok za ogon.
Plazmowy pocisk wybuchł metr ode mnie. Poczułem pchnięcie – albo czołg odjechał mi spod nóg, albo ja spadłem z czołgu. Albo jedno i drugie…
Leciałem w szare niebo, do zbliżających się statków Fangów. Z moich dłoni ciągnęły się aż do czołgu cienkie srebrzyste taśmy, jakbym gumą do żucia przykleił się do pancerza. Wieżyczkę lasera otulał błękitny płomień pola siłowego. Zrozumiałem, że oficer żyje. Osłonę mógłby przebić tylko dezintegrator…
Na chwilę zawisłem dwadzieścia metrów nad ziemią. Nie czułem ani nieważkości, ani pchnięcia. Jeśli wierzyć błędnikowi, nadal stałem na ziemi. Tylko kamienie pode mną pękały i rozpadały się w obłoczki białego pyłu. Molekularny kombinezon przeprowadzał ukierunkowane pozbycie się grawitacji.
Jakim cudem?… Ha! Statek wyposażył mnie tylko w opis możliwości pancerza, a nie w znajomość technologii procesów.
Srebrzyste taśmy skróciły się, przyciągnęły mnie z powrotem do czołgu. Tam, gdzie niedawno wisiałem, płonęła ognista kula. Widocznie Fang uznał mnie za najbardziej niebezpiecznego przeciwnika. Mała rzecz, a cieszy.
Sekundę później było już po walce. Stojący za plecami wroga szeregowiec w końcu wystrzelił i tam, gdzie stał Fang, zapłonął ogień. W odróżnieniu od nas Fang nie miał osłony – albo nie zdążył jej aktywizować.
Znowu siedziałem na okopconym, gorącym pancerzu, jakbym wcale nie zrobił wycieczki w niebo. Na placu dymił regularny lej. Jego brzegi połyskiwały stopionym szkłem. Całe starcie trwało kilka sekund.
Oficer patrzył na mnie ze swojej klatki, mrugając oczami. Oczy mu nabiegły krwią, widocznie osłona odrobinę się spóźniła. Chyba nawet nie zauważył mojej podróży w niebo.
– Kapsuły! – krzyknąłem. – Walcie w kapsuły!
Nie patrząc na przyrządy, oficer uderzył palcem w pulpit. Wieżyczka lasera drgnęła, śledząc cel i wypluła w górę strugę białego światła.
W niebie rozległ się trzask. Szare chmury oświetliło z tyłu drżące pomarańczowe światło. Zwiększenie promieniowania tła o dwadzieścia milirentgenów – prześliznęła się przez świadomość obca myśl. Molekularny pancerz nie potrzebował głośników.
Wybuch był jakby sygnałem. Z sekundowym opóźnieniem nad miastem wyrósł las laserowych igieł. Miasto nastroszyło się jak przestraszony jeżozwierz. Gdy oficer czarował coś przy swoim pulpicie, namierzając następną kapsułę, pospiesznie się rozejrzałem. Salw było dużo, ale mniej niż się spodziewałem. Chmury rozświetlała nieprawdopodobna iluminacja, towarzysząc w tej ostatniej drodze komandosom Fangów. Ale rozbłysków było coraz mniej, laserowych promieni również. Nad domami zaczęły się wznosić fontanny dymu z towarzyszeniem lekkich kaszlnięć dział plazmowych. Atak na nasz czołg był częścią ogólnej strategii Fangów. Przerzuceni przez hiperprzestrzeń samotnicy mieli oczyścić teren dla głównych sił…
– Naprowadzanie zakończone – powiedział oficer znad swojego pulpitu. – Czemu oni nie strzelają?
Nasz czołg za to strzelał. Nagle zauważyłem, jak drga w uchwytach działo, wyrzucając kolejny impuls. Ot, dowód na to, że fotony posiadają masę…
– A żeby ci stado parchami obsypało – zaklął oficer nieoczekiwanie wysokim głosem.
Rozbłysk w niebie, w tym miejscu, w które wycelowana była lufa. Na miasto spadał rodzący się gdzieś wysoko grom – to dotarł do nas dźwięk pierwszego zmasowanego uderzenia w kapsuły desantowe.
– Dokonali autodestrukcji! – krzyknął oficer. – Przysięgam, że promień ściął tylko skrzydła! Ci dranie wysadzili się w powietrze!
W końcu dotarło do mnie, co się dzieje.
– W pierwszej fali desantu Fangów nie ma – powiedziałem, mimo woli włączając ogólny przekaz. – Kapsuły były puste, z mechanizmami obserwacji i samolikwidacji. Komandosi przybędą w drugim transporcie…
– Siergiej, druga fala kapsuł wchodzi w atmosferę… – głos Lansa wydawał się spokojny. – Mamy piętnaście minut.
– Ile zostało dział przeciwlotniczych? – spytałem ze złością.
– Dwadzieścia procent – powiedział Lans i urwał, widocznie spostrzegł, że rozmowa idzie przez kanał ogólny. – Powinno wystarczyć – oznajmił aż nazbyt optymistycznie. Było jasne, że desant zdobędzie miasto bez większych problemów. – Wróć na swój kanał.
Wyciągnąłem rękę do przełącznika ukrytego pod cienką warstwą pancerza molekularnego, ale w słuchawkach już pstryknęło. Pancerz odgadywał moje ruchy…
– Lans, gdzie nasze statki?
– Już nigdzie.
No tak. Zerknąłem na oficera, który ze znużeniem popatrzył w niebo. Słyszał początek rozmowy i doskonale wiedział, że sto czołgów z laserowymi zenitówkami nie powstrzyma kapsuł desantowych.
– Lans, jeśli ktokolwiek złapie Fanga… to nasza jedyna szansa. Niech spróbują wyłapać tych… hiperdywersantów.
I odwróciłem się w stronę palisady, gdzie siedział nasz „ochroniarz”. Nie wiem dlaczego. Intuicja, szósty zmysł, jakiś cichy głos…
Żołnierz, który tak brawurowo oceniał szansę swojej armii, leżał na rudej szczecinie trawy. Z pleców sterczała mu rękojeść miecza atomowego.
Nad ciałem, trzymając w ręku coś bardziej solidnego od działka plazmowego, stał Fang.