Słońce jeszcze nie zaszło, ale niebo już czerniało, płonąc na zachodzie wszystkimi odcieniami czerwieni.
– Na pustyni często bywają burze piaskowe. – Ernado zauważył moje spojrzenie. – Ale tutaj wiatr dotrze nieprędko.
Wejście do podziemnego hangaru, oddalonego dwadzieścia metrów od kopuły schronu, stało otworem. Ogromne metalowe skrzydła wycelowane były w niebo, ale gruba warstwa ubitej na nich ziemi wcale się nie osypywała. Rosnące na bramie drzewa i krzaki po jej otwarciu znalazły się w pozycji poziomej.
Kuter Ernada wyglądał jak lekkoatletyczny dysk o dziesięciometrowej średnicy. Na równej szarej powierzchni nie było żadnych występów czy otworów, żadnego przezroczystego elementu, anteny czy czujnika. Wszystko kryło się w środku.
Przy tym metalowym potworze, którego wojskowe przeznaczenie nie ulegało wątpliwości, mój flaer wyglądał jak zabawka. Przezroczyste cygaro z malutkimi skrzydełkami z białego plastiku od razu kojarzyło się ze spitfire’em. Przezroczysty korpus pozwalał zobaczyć całe wnętrze flaera; zacząłem podejrzewać, że fotel pilota umieszczono dokładnie nad bakiem paliwa.
– Jeśli trafią flaer i zapali się paliwo, usmażę się – wypowiedziałem na głos swoje obawy.
– Jeśli trafią flaer, usmażysz się, zanim zapali się paliwo – pocieszył mnie Ernado. – Pamiętasz, jak włączyć autopilota?
– Jasne.
– Masz tu programy – podał mi dwa małe, przezroczyste dyski wielkości starego rubla. Na jednym widniała zamaszysta czerwona jedynka, na drugim dwójka.
– Te malowidła nie będą przeszkadzać?
– Absolutnie.
Ernado włożył kombinezon podobny do mojego, na wierzch narzucił płaszcz. Miecz wisiał mu przy pasie.
Własne miecze – po namyśle postanowiłem wziąć dwa – umocowałem na plecach, na modłę japońską. Jeśli nawet Sierżanta zdumiał podobny pomysł, nie dał tego po sobie poznać. Wyraził tylko nadzieję, że nie odetnę sobie głowy, wyciągając klingę przez ramię.
– Startujemy? Musisz dotrzeć do pałacu, nim zapadnie ciemność.
W milczeniu podałem mu rękę. Ostatni uścisk dłoni, przemknęła przez głowę nieproszona myśl. Ernado poklepał mnie po ramieniu. Ostatnie pożegnanie – panikowała dalej podświadomość. Podszedłem do flaera, odchyliłem przezroczystą kopułę kabiny i usiadłem w miękkim, sprężystym fotelu. Nie znalazłem nic przypominającego katapultę, zresztą pilot i tak nie miał spadochronu. Na wygiętym w podkowę pulpicie świeciły wskaźniki nieznajomych przyrządów. Zachodzące słońce odbijało się w matowych „lustrach” wyłączonych ekranów. Ostatni zachód słońca! – pisnęła rozhisteryzowana podświadomość i umilkła.
– Włącz autopilota – dobiegł mnie z zagłówka głos Ernada.
Dotknąłem żółtej płytki na środku pulpitu i po dysku programowym przemknęły tęczowe błyski. Jednocześnie kopuła kabiny płynnie opadła nad moją głową. Pstryknęły zamki. Fotel odchylił się lekko i zauważyłem ze zdumieniem, że w jego oparciu powstało coś w rodzaju wgłębienia na miecze – prawie ich nie czułem.
– Już lecisz, Serge.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem odpływające drzewa, otwartą bramę hangaru i kuter Ernada. Ale po chwili kuter zaczął się unosić – wzbijał się w górę niczym strzała, doganiając mnie szybko.
Nie czułem wibracji ani huku pracujących silników, jedynie szum na granicy słyszalności, który przestałem zauważać po kilku sekundach. Wtedy dołączył inny dźwięk – świst rozcinanego powietrza. Ziemia zostawała w dole, mnie wcisnęło w fotel. Flaer przechodził na lot poziomy.
Szary dysk Ernada trzymał się z boku jak przyklejony. Z mimowolnym szacunkiem pomyślałem, że Ernado prowadzi maszynę bez autopilota.
– Jeszcze raz powodzenia, lordzie – usłyszałem jego głos.
– Jeszcze raz dziękuję, nauczycielu.
Dysk przechylił się lekko w bok i po chwili znikł w niebie.
Zostałem sam.
Flaer leciał na zachód, ku opadającej tarczy słońca. Lot powinien zająć około godziny. Potem znajdę się w pałacu… jeśli mnie przedtem nie zestrzelą.
Po raz pierwszy od chwili, gdy znalazłem się pod ciemnym niebem obcej planety, poczułem zakłopotanie.
Co ja tu w ogóle robię? W jakim celu wpakowałem się w tę nieprawdopodobną historię, dlaczego ruszyłem na pewną śmierć? Sam, z nieznaną bronią, przeciwko tysiącom wyszkolonych zawodowców?
Co mnie do tego pcha? Abstrakcyjna sprawiedliwość? Właściwie nie wiadomo, co gorsze – władca o nieprzyjemnym imieniu Shorrey czy imperatorska dynastia Tarów. Żądza władzy? Nieograniczona władza nad całą planetą to bardzo kusząca wizja. Ale na zdobycie jej mam mniej więcej tyle szans, co zając na wymoszczenie swojej nory lisimi skórkami.
Co w takim razie?
Księżniczka?
Dziewczynka z chłopięcych marzeń?
Czy ona mnie w ogóle kocha? Wezwała mnie, ale nawet nie na turniej pretendentów, nie w charakterze egzotycznego dziwoląga. Wezwała mnie na śmierć, na pojedynek z armią okupanta. Wezwała, by wykorzystać do końca wszystkie możliwości oporu. Tak wygrzebuje się z kieszeni ostanie drobne, płacąc nieugiętemu wierzycielowi. A może jednak wystarczy, a może nagle pośród miedzi błyśnie srebrna moneta. A jeśli nawet nie, to przynajmniej wszyscy zobaczą, że jesteś bankrutem. Tak właśnie miało być ze mną. Może jednak zdołam dokonać cudu. A jeżeli się nie uda, wszyscy będą mieli pewność, że księżniczka walczyła do końca.
Wpatrywałem się tępo w zachodzące słońce, w czarne obce niebo, w nieznajome gwiazdozbiory – flaer już zdążył unieść się do stratosfery – i nagle zrozumiałem: gwiżdżę na rozsądne argumenty. Księżniczka mnie wezwała, więc przybyłem. Wszystko przez to, że w moim życiu nie było nic lepszego niż ten wieczorny park i nieprawdopodobne pytanie – „Można się w tobie zakochać?” Nie było bardziej sprawiedliwej walki niż tamta, z trzema pijanymi przygłupami, nawet jeśli w ciemności czaił się oddział kosmicznych żołnierzy z płaszczyznowymi mieczami w pogotowiu. Nikt nigdy nie dotykał w ten sposób mojej twarzy, ścierając z niej krew i ból nieoczekiwanego zwycięstwa. Księżniczka z odległej planety, dziewczyna, której po raz pierwszy ktoś bronił nie dlatego, że jest księżniczką – kochała mnie tamtego wieczoru. I wzywając mnie, przypomniała sobie tamtą chwilę.
Ja kochałem ją zawsze.
Flaer nie miał radaru w ziemskim rozumieniu tego słowa. Zamiast niego był wideoblok – umieszczony po prawej stronie pulpitu hologramowy obraz terenu, nad którym przelatywałem. W półmetrowym sześcianie wisiał jaskrawozielony punkt – mój flaer. Pod nim powoli przepływała pagórkowata powierzchnia planety. Zbliżałem się do gór.
Najpierw zobaczyłem pole neutralizujące: w błękit sześcianu wsunęła się różowa półkula, wznosząca się nad górami. Odruchowo popatrzyłem przed sobie, ale oczywiście nic nie zobaczyłem. Pole dostrzegały jedynie czujniki flaera. Ja widziałem tylko sterczące w niebo góry, połyskujące gdzieniegdzie lustrami lodowców, otulone mgłą. Tymczasem różowa półkula w wideosześcianie rosła; flaer zbliżał się do jej granicy, coraz bardziej stromo przecinającej moją drogę. Za dwie, trzy minuty maszyna znajdzie się w polu neutralizującym. W hologramowy obraz wpływała już góra ze spłaszczonym wierzchołkiem i złocistymi punktami budowli na stworzonym przez człowieka plateau. Złamany Kieł, rezydencja imperatora i dom księżniczki…
Gdy w wideosześcianie zapłonęły czerwone punkty, nie zdziwiłem się. W odróżnieniu od Ernada byłem pewny, że trafię na ochronę, więc pospiesznie wzlatujące ze zbocza góry maszyny nie wywołały szoku. Dziwne było tylko, że nie pojawiły się wcześniej.
– Pilocie flaera, zbliżający się do strefy ochrony pałacu! – Drgnąłem, słysząc obcy głos w zagłówku fotela. Nie spodziewałem się pertraktacji. – Zatrzymaj się natychmiast, w przeciwnym razie zostaniesz zlikwidowany!
Nie wiem dlaczego, ale wydało mi się, że właściciel tego pozornie nieustraszonego głosu jest bardzo młody. W jego rozkazującym tonie kryła się nieśmiałość i jednocześnie pragnienie zasłużenia się.
– Mam ważną wiadomość dla władcy Shorreya. – Starałem się, by moje słowa brzmiały spokojnie. – Informacja dotyczy broni Siewców. Wiozę wzorce – dodałem, posłuszny naiwnemu pragnieniu zmylenia przeciwnika.
Cóż, nawet nie kłamałem… Trwała napięta cisza; zauważyłem jeszcze jeden czerwony punkt zbliżający się do granicy pola. Czyżby wsparcie?
– Pilocie flaera! Podaj kod i hasło!
Ciekawe, czy zaryzykują zestrzelenie flaera z bronią Siewców?
– Zaraz podam. Chwileczkę…
Do wejścia w pole została tylko minuta. Potem będę bezpieczny. Ale w ciągu minuty mogą mnie zestrzelić co najmniej sześćdziesiąt razy…
– Hej, wy! – słysząc znajomy głos, znowu spojrzałem na wideo-blok. Samotny czerwony punkt leciał ku granicy pola neutralizującego.
– Nie pomoże wam żadna broń Siewców! Księżniczka należy do mnie!
Kutry patrolowe porzuciły mnie tak błyskawicznie, jakby nie istniały dla nich przeciążenia. I znowu znajomy głos – szalony, wyzywający:
– Spróbujcie mnie dorwać! Warto umrzeć za księżniczkę! Ostatnie słowa były przeznaczone dla mnie. Ale rozpoznałem Ernada znacznie wcześniej.
– Dziękuję, nauczycielu – wyszeptałem, patrząc, jak kutry patrolowe zbliżają się do samotnej maszyny Ernada. – Nie śmiałem cię o to prosić. To twój wybór i twoja walka.
Głośniki ożyły znowu. Od razu zgadłem, do kogo należy nowy głos. Spokojny, bynajmniej nie władczy, raczej protekcjonalny. Takim tonem pewni swojej bezgrzeszności kapłani rozmawiają z parafianami.
– Zestrzelcie flaer, idioci! Kuter nie doleci do pałacu, to tylko przynęta!
Wideosześcian zapłonął żółtym światłem. Od każdego kutra patrolowego w moją stronę pomknęły świetliste nitki promieni laserowych – ale było już za późno. Łagodne wygięcie pola osłoniło mnie przed patrolem. Laserowe promienie dotknęły różowej półkuli i zgasły.
Po chwili umilkł również szum silników. Flaer drgnął lekko i przechylił się. Jego krótkie skrzydełka zaczęły się wydłużać, zamieniając maszynę w ciężki, niezgrabny, ale mimo wszystko szybowiec.
Za flaerem ciągnęła się teraz tęczowa smuga – program uruchomił spust paliwa. Wyjąłem z kieszeni trzy tabletki stymulatora.
– Pierwsza runda należy do ciebie, lordzie z planety Ziemia – odezwał się Shorrey. – Udało ci się mnie zainteresować, gratuluję. Teraz spróbują zabić cię od razu.
Nie odpowiedziałem. Najlepszy sposób, żeby wytrącić przeciwnika z równowagi, to nie reagować na jego prowokacje.
Flaer zniżał się szybko i nieodwracalnie jak postrzelony myśliwiec, ogon paliwa dopełniał obrazu. Spojrzałem na wideosześcian. Kilka kutrów patrolowych weszło za mną w pole neutralizujące w daremnej próbie dogonienia i staranowania kruchego flaera. Dla tych ciężkich jednostek zadanie było niewykonalne. Kutry znalazły się nade mną i teraz czekało je lądowanie na skałach z wyłączonymi silnikami. Poza granicami pola neutralizującego nadal trwało powietrzne starcie. Czerwone punkty kutrów, żółte igły laserowych pocisków, czarny pył „elektronicznych meszek” wirowały w jakimś nieprawdopodobnym, kalejdoskopowym danse macabre. Dwie maszyny już spadały – jedna niespiesznie rozlatywała się na kawałki, drugą otoczyła śmiercionośna czarna mżawka. Ale walka nie cichła – z ulgą pomyślałem, że Ernado ciągle żyje.
Przede mną wyrósł Złamany Kieł.
Widziałem go w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Leciałem szybko, prawie jakbym spadł. Strome zbocza miejscami pokrywał śnieg, gdzieniegdzie jeżyły się brunatne, jakby przytulone do kamieni, kłujące nawet z wyglądu drzewa. Ale tam, gdzie zaczynał się płaskowyż, widok się zmieniał. Szczyt tonął w zieleni ogrodów, w białych i czerwonych kwiatach. Widocznie gleba i powietrze były tu ogrzewane – innego wyjaśnienia nie znalazłem. Wśród ogrodów wznosiły się ażurowe łuki, smukłe wieże, koronkowe mosty, olbrzymie tarasy pałacu imperatora Tara.
Trudno go było do czegokolwiek porównać. Gdyby najwspanialsze ziemskie budowle zbudować nie z granitu czy marmuru, lecz z różowego, fioletowego, błękitnego i przezroczyście żółtego kamienia, a następnie połączyć je tak, by różnorodność stylów stworzyła harmonijną całość – wtedy otrzymalibyśmy pałac imperatora.
Flaer spadał – szaleńczy lot w dół trudno było nazwać lądowaniem – na stożkowaty budynek wznoszący się załomami na jakieś sto metrów. Budynek wydawał się ułożony na przemian z błękitnych i jasnych bloków. Szyby w szerokich oknach mieniły się błękitem. Na płaskim dachu wznosiły się kamienne rzeźby przedstawiające ludzi i nieznane zwierzęta; pośrodku rosło niskie, ale za to bardzo grube drzewo, sądząc po rozmiarach, dość sędziwe. Gdy do dachu zostało kilka metrów, zauważyłem, że powierzchnia pokryta jest równą warstwą białego piasku.
Skrzydła flaera szarpnęły i dziwnie wykręciły do dołu. Sens tego działania zrozumiałem w chwilę później, gdy moje ciało owinął elastyczny pas, a skrzydła uderzyły o dach i wygięły się, amortyzując upadek. Wstrząsy, które poczułem, były już znacznie osłabione. Niestosowanie spadochronów nie przeszkodziło twórcom flaera zatroszczyć się o bezpieczeństwo pilota.
Flaer znieruchomiał, a fotel mnie uwolnił. Jednocześnie z lekkim pstryknięciem odchyliła się kopuła kabiny. Wstałem i zeskoczyłem z dwumetrowej wysokości – flaer stał na zwiniętych w harmonijkę, ale mimo wszystko całych skrzydłach. Nogi po kostki ugrzęzły mi w miękkim piasku. Obróciłem się w miejscu i rozejrzałem.
Kamienne rzeźby wyglądały w półmroku jak uśpione olbrzymy. Cicho szeleściły liście drzewa. Rzadkie porywy wiatru uderzały zimnem; warstwa ciepłego powierza nad dachami pałacu była bardzo cienka i od czasu do czasu przebijało się przez nią lodowate tchnienie gór.
Wskaźnik kierunku – szeroka bransoleta na prawym nadgarstku – drgnął i wyszeptał: „Naprzód”. Zejście z dachu znajdowało się prawdopodobnie w pobliżu ogromnego drzewa.
Ale nie pozwolono mi spokojnie do niego dojść.
Zza rzeźby przedstawiającej człowieka w rozwianym płaszczu wyszło dwóch mężczyzn w takich samych jak mój, czarnych kombinezonach, z obnażonymi mieczami w rękach i bezużytecznymi pistoletami przy pasie.
Dotknąłem ramienia i aktywowałem kombinezon. Przeciwnicy chyba zrobili to wcześniej.
– Rzuć broń, lordzie – zażądał władczo jeden z gwardzistów. – Jeśli nie będziesz stawiać oporu, zachowasz życie.
– Nieaktualna informacja, chłopcy. Shorrey odwołał rozkaz wzięcia mnie do niewoli.
Gwardziści popatrzyli po sobie.
– Tym gorzej dla ciebie, lordzie.
Na ostrzach ich mieczy zatańczył biały płomień.
Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnąłem, były popisy szermierskie. Nie dlatego że bałem się pojedynku. Jeśli wierzyć Ernado, miałem szansę pokonać dwóch, może nawet trzech gwardzistów. Ale z każdą sekundą traciłem swój główny atut – zaskoczenie. Z kabury na pasie wyjąłem pistolet – przerobiony przez Ernada gazowy miotacz igieł.
Twarze moich przeciwników zasłoniły przezroczyste przyłbice i gwardziści ruszyli na przód. Nie bali się mojego pistoletu – w polu neutralizującym laserowa i destrukcyjna broń nie zadziała, a zatrute strzały pistoletu igłowego nie zdołają przebić aktywizowanego kombinezonu ochronnego.
Nacisnąłem spust.
Malutki tytanowy dysk z płaszczyznowymi krawędziami ześliznął się z magnetycznego magazynka do lufy. Sprężony do pięciu atmosfer dwutlenek węgla popchnął tłok i jednoatomowy frez wyleciał. Podczas lotu dysk, wirując jak szalony, zdążył osiągnąć grubość molekuły. Ale nie miało to żadnego znaczenia.
Gwardzista, który stał najbliżej mnie, krzyknął i chwycił się za pierś, gdzie wbił się malutki pocisk. Aktywizowany kombinezon natychmiast zasłonił przecięty otwór, zasklepiając ranę. Ale to, co mogło uratować po ciosie mieczem, nie pomogło w tym przypadku. Tytanowy dysk nie był wyważony. Wchodząc w ciało, rozpędzał się i wyruszał w chaotyczną, śmiercionośną podróż przez mięśnie, naczynia i narządy.
Widziałem, jak umierali ludzie trafieni pociskiem rtęciowym. Płaszczyznowy dysk zabijał szybciej.
Gwardzista upadł na piasek jak podcięty. Z otwartych do bezgłośnego krzyku ust na przezroczystą przyłbicę chlusnęła ciemna krew.
Wycelowałem w jego towarzysza. Zamarł, patrząc to na mnie, to na zabitego. Nie mógł pojąć, co się stało. Przecież w neutralizującym polu pistolety nie działały. Nie mogły zabijać!
– Niepotrzebnie przybyliście na tę planetę – powiedziałem, naciskając spust.
Na piasek upadło drugie ciało. Więcej wrogów nie było. Niepotrzebnie przybyli na tę planetę. W przeciwieństwie do mnie. Warto umrzeć za księżniczkę.
– Naprzód – zakomenderował wskaźnik kierunku. – Naprzód.