Widziałem, jak ręka Ernada sunie do blastera przy pasie… i zatrzymuje się. Pole neutralizujące… A Dańka miał w ręku wibronóż. Broń przebijającą człowieka nawet przy słabym rzucie. Jedynym ratunkiem był włączony kombinezon bojowy. Mój był akurat wyłączony.
Lans zrobił ruch w stronę Dańki. Stał za jego plecami i do skoku brakowało mu kilku metrów. Umiejętność zabijania gołymi rękami to obowiązkowy przedmiot w szkole oficerskiej na Tarze.
– Wszyscy stać – powiedziałem cicho. – Nie ruszajcie się. Nie róbcie krzywdy Dańce.
Chłopiec kołysał się lekko, nie odrywając ode mnie obcego, sennego i jednocześnie czujnego spojrzenia.
– To sprawka psychokodu – wymamrotał Redrak. – To już nie chłopiec, to maszyna do zabijania. Uprzedzałem…
– Daniił, z tobą wszystko w porządku? – zapytałem cicho.
Chłopiec mrugnął i powtórzył bardziej świadomie.
– Rozumiesz, co się dzieje? – zapytałem. – Dostałeś hipnotyczny rozkaz, żeby zabić mnie w razie zagrożenia sekty. Posłuchasz? Jeśli tak, może zginąć cała Ziemia.
– Pamiętam – powiedział wyraźnie Dańka. – Pamiętam, jak mnie porwali i wydali rozkaz… zabić cię, jeśli pojawi się niebezpieczeństwo, jeśli spróbują mnie usunąć…
– Posłuchasz? – zapytałem z bezgraniczną ciekawością. Skok i cios w rękę… gwarantujący złamanie przedramienia. Ale to nic, kości u dzieci zrastają się szybko.
– Nie! – W głosie Dańki zabrzmiało wyraźne zdumienie. – Czy ja jestem idiotą o słabej woli? Siergiej, wiesz, że wśród sekciarzy najważniejsza jest imperatorowa Tara? A ona nie może wydać rozkazu, żeby cię zabić. Opuścił wibronóż.
– Książę, ostrożnie! – Redrak wyciągnął z pochwy miecz płaszczyznowy. – Psychokodu nie można pokonać! Chłopak udaje!
W milczeniu ruszyłem do przodu. Krok. Jeszcze jeden. Ująłem rękę Dańki z zaciśniętym w niej nożem. Przystawiłem ostrze do swojej piersi. Chłopiec patrzył na mnie przerażony.
– Zostaniesz odesłany na Tara, a następnie na Ziemię – powiedziałem, wyraźnie akcentując każde słowo. – Sekciarze zostaną zniszczeni. Przysięgam.
W oczach Dańki błysnęły łzy.
– Zdrajca – powtórzył żałośnie. – Razem przegrywaliśmy, a wygrywać chcesz sam.
Opuścił rękę z nożem i odwrócił się. Usłyszałem głośne westchnienie ulgi Redraka i jego stropiony głos:
– Nie można pokonać psychokodu…
Objąłem Dańkę – był spięty, ale się nie wyrywał – i zapytałem:
– Redrak, Ernado, jesteście specjalistami. Czy kodowanie psychiczne zostało opracowane na podstawie metod Siewców?
– Tak – powiedział Ernado. – Pierwsze doświadczenia… – To nieistotne… Zapamiętajcie: broń Siewców zawsze sama wybiera sobie wrogów i przyjaciół.
– I nie działa przeciwko swoim panom… – wybełkotał kustosz muzeum. Cielęco uśmiechnięty, uniósł się z miękkiego fotela, rozłożył ręce i opadł z powrotem. Tym razem chyba nie wstanie do rana.
Obrzuciłem przyjaciół szybkim spojrzeniem. Strach, strach, strach. Irracjonalny lęk, stropiona obawa w spojrzeniach. Chyba tak samo wyglądałby każdy starożytny Grek, gdyby zetknął się z bogiem wojny Aresetn.
– Odwołuję rozkaz – powiedziałem z narastającą wściekłością. – Wszyscy idziemy do Świątyni. Dańka, zostaniemy razem do końca. Czy to jasne?
– Tak jest, kapitanie – powiedział z zachwytem chłopiec. Chyba tylko on nic nie zrozumiał.
Świątynia wyglądała tak samo jak na Tarze, Klenie czy innej tlenowej planecie. Świątynia Siewców na Shedmonie – kilometrowa kula z lustrzanych i czarnych płytek, nietykalna, starożytna jak sama planeta. Świętość budząca przerażenie pierwotnych plemion; pałac bogów zgodnie z wierzeniami średniowiecznymi, spadek po cywilizacji – założycielce niemal jedynej w galaktyce religii. Pod jej murami modlono się i przeklinano wroga; lustrzane kwadraty odbijały strumienie krwi ludzkich ofiar i kwiaty w rękach nowożeńców. Świątynię obrzucano kamieniami i ostrzeliwano z dział wielkiego kalibru, u jej stóp składano różnobarwne girlandy i naczynia z drogocennymi pachnidłami.
I przez tysiące lat Świątynia chroniła tajemnicę swojego wzoru, tajemnicę leżącą dosłownie na powierzchni. Globus – ogromny model i malutka kopia Ziemi.
Planety, której nie ma.
Podeszliśmy do podstawy Świątyni – cienkiej, odlanej z metalu kolumny. Rozwarta dłoń lekko podtrzymywała kulę o kilometrowej średnicy.
Nikt nie powiedział ani słowa. Przodem szedł w milczeniu Ernado; Lans kroczył ostrożnie, patrząc pod nogi, jakby pamiętał pajęczynowe miny wokół Świątyni na Tarze; Redrak kulał bardziej niż zwykle, ledwie nadążając za pozostałymi. Ja i Dańka szliśmy w środku. Z każdym krokiem chłopiec przytulał się do mnie coraz mocniej.
– Myślę, że lepiej będzie, jeśli ty to zrobisz – powiedziałem mu, gdy znaleźliśmy się obok kolumny. Kula przytłaczała swoim ogromem. Choć była absolutnie nieruchoma, wydawało się, że kołysze się nad nami, gotowa spaść w każdej chwili.
– Co zrobię? – zapytał nieśmiało Dańka.
– Przyłóż rękę do słupa i poproś… to znaczy rozkaż, żeby zaniesiono nas do góry. Do sali informatorium.
– Posłucha?
– Tak.
Dańka westchnął i pogłaskał dłonią metalową kolumnę. Powiedział cicho:
– Przenieście nas do góry, do sali informatorium… Proszę. Przez chwilę nic się nie działo. Nagle uświadomiłem sobie z przerażającą jasnością, że wszystkie moje nadzieje to kompletna bzdura. Świątynia nie posłucha Dańki i nie wykona mojego polecenia. Przecież nie wiem, dlaczego Świątynie boją się wyrządzić nam krzywdę. Sam globus jeszcze niczego nie dowodzi. Sekciarze dotrą do Ziemi, a kwarkowa bomba spadnie na dach mojego rodzinnego domu. Obłok szarego pyłu zamiast trzeciej planety od Słońca…
Podrzuciło nas w górę miękkim, ale silnym szarpnięciem. Przeszliśmy przez nieprzenikalne ściany Świątyni niczym przez mgłę. I znowu poczułem znajomy, wilgotny oddech przenikanych ścian… Troskliwe objęcia chmury żółtego światła.
Świątynia posłuchała rozkazu Dańki. Chłopca z planety, której nie ma.
…Staliśmy w sali ogromnej nawet jak na Świątynię, wewnątrz gigantycznego sześcianu o czarnych ścianach pokreślonych tysiącami świecących pasów. Każda migocząca mętnym pomarańczowym blaskiem linia zawierała informacje o jednej z planet zamieszkanych przez ludzi. Gdzieś tutaj były również współrzędne Ziemi, planety, do której można dotrzeć jedynie tunelami bezpośredniego połączenia hiperprzestrzennego. Planety przeklętej, do której nie latały gwiazdoloty; wyrzuconej ze strumienia galaktycznej cywilizacji. Jeszcze niedawno zainteresowałyby mnie te cyfry, długie wyliczenia zawierające abstrakcyjne, pięciowymiarowe współrzędne niedające wyobrażenia ani o kierunku, ani o odległości. Teraz było mi wszystko jedno.
Obejrzałem się – wszyscy byliśmy na miejscu. Dańka i Lans, Ernado z Redrakiem i nawet siedzący u ich nóg Trofeum. Ale to właśnie mnie niewidzialna winda wysunęła na czoło delegacji.
– Jestem człowiekiem z planety Ziemia – powiedziałem cicho, a echo pochwyciło moje słowa, roznosząc je z hukiem po sali. – Jestem mieszkańcem planety, której nie ma. Jestem tym, który przypadkiem trafił do waszego świata. Tym, który żąda podporządkowania.
Podporządkowują się… - głos dochodził zewsząd, spływał z sufitu, wyrywał się ze ścian, tryskał z płyt podłogi. Bezcielesny, bezosobowy. Głos Świątyni. Głos, który skazał mnie na śmierć.
– Żądam całkowitego podporządkowania! – krzyknąłem. – Wszystkich Świątyń! Wszystkich planet! Dosyć tej gry! Odgadłem waszą tajemnicę i otrzymałem prawo wydawania rozkazów!
Cisza.
A potem dziwne, nieznajome odczucie, jakby miękka sprężysta błona opinała moje ciało. Zresztą nie takie znowu nieznajome – temporalny granat dawał podobny efekt. W mojej świadomości rozległ się obojętny głos:
Niestandardowa sytuacja, konflikt pomiędzy celem a ograniczeniami. Brak wskazówek w programach struktur logicznych. Zastosowano przesłanie człowieka z Ziemi…
Wokół mnie zgęstniała ciemność.
…I aktywizację matrycy emocjonalnej.
Spróbowałem wyrwać się ze sprężystej błony, ale nie mogłem. Wszystkie moje działania dawały tyle efektu, co szamotanina muchy w smole.
Człowieku z planety Ziemia, posiadasz immunitet i masz prawo do taktycznego sterowania systemem Świątyń. Ale żądania dotyczące sterowania strategicznego wychodzą poza ramy działań dozwolonych. Zostanie ci udostępniona możliwość dyskusji z twórcą Świątyń, po czym podejmie się decyzję co do twojego losu.
Czarna zasłona owinęła mój mózg.
…Siedziałem w fotelu – wygodnym i miękkim, pokrytym aksamitem w kolorze piasku. Meble w pokoju były chyba z hebanu, podłogę i ściany zasłaniały ogromne brązowordzawe kobierce. Dominowały tu dwa kolory. Nawet ogień w kominku z czarnego marmuru był żółto-pomarańczowo-rudy, bez dodatku błękitu wysokich temperatur czy purpurowo-czerwonych błysków gaśnięcia. Złoty środek. We wszystkim – nawet w kolorach.
– To jest miejsce podejmowania decyzji.
Fotel mojego rozmówcy stał naprzeciwko. Wąski czarny stolik pomiędzy nami był zastawiony kolorowymi butelkami, owocami i cukierkami w kryształowych misach, pucharami i kielichami. Z boku tkwiła masywna zapalniczka i pudełko z długimi, grubymi cygarami oraz kilka paczek papierosów.
Twórca Świątyń pasował wyglądem do tego kolorytu. Wysoki, bardzo chudy, miał ogromną grzywę miedzianych włosów, okulary w delikatnych oprawkach i staromodny garnitur. Nieco nieregularne rysy sugerowały skomplikowaną mieszankę narodowości, ale ogólnie twarz była sympatyczna i szczera. A oczy zdumiewająco mądre, serdeczne i łagodne.
– Nigdy bym nie przypuszczał, że w Świątyni są takie pomieszczenia… I tacy kustosze – zauważyłem, starając się pokryć zmieszanie ironią.
Mężczyzna przepraszająco rozłożył ręce.
– Niestety. Ku mojemu rozczarowaniu, Siergiej, takiego pomieszczenia w Świątyni nie ma. Nie zostało przewidziane. Spierałem się z projektantami i budowniczymi, ale ich zdaniem znacznie prościej jest zadowolić się iluzją.
Pochyliłem się w fotelu, czując jego miękką sprężystość, sięgnąłem do misy i wziąłem różową soczystą brzoskwinię. Całkiem przyjemne te iluzje…
– Zapach, kolor oraz smak są bardzo realistyczne – zapewnił mnie mężczyzna z lekkim uśmiechem. – Nie mówiąc już o ogólnym wrażeniu. Może pan napić się wina i poczuć lekkie upojenie. Albo wypalić papierosa, nie bojąc się o swoje zdrowie. Możemy rozmawiać, jak długo chcemy, tutaj czas nie istnieje. Pańscy przyjaciele nie zauważą nieobecności dowódcy.
– Dlaczego nie zaprosił pan Dańki? – zapytałem, oglądając etykietki butelek. – Przecież on też jest Ziemianinem. Siewcą.
– Dla Świątyń dowolny Ziemianin jest władcą, ale dla mnie Daniił to przede wszystkim dziecko. A nas czeka poważna rozmowa, Siergiej. Dorosła. O chłopcu będziemy musieli pogadać oddzielnie.
Skinąłem głową, zgadzając się w milczeniu. Wyciągnąłem z kolekcji butelkę białego muskatu i otworzyłem – korek poddał się natychmiast. Iluzoryczny korek w nieistniejącej butelce z nieprawdziwym winem.
– Widzę, że jest pan znawcą dobrych win… – mężczyzna podsunął mi swój kielich. – Lubię ten gatunek mimo swojej fantomowej natury.
Zamrugałem i omal nie rozlałem wina. Zapytałem, usiłując zachować spokój:
– Pan… też jest nieprawdziwy?
– Oczywiście! Fantom, ułuda, hologram. – Mój towarzysz upił mały łyczek wina i uśmiechnął się z zadowoleniem. – A jednocześnie dokładna kopia realnie istniejącego człowieka. Siewcy, jeśli pan woli.
Zjawa, delektująca się nieistniejącym winem… zabawne.
– Świątynia nazwała pana twórcą. Czy to prawda?
– Ależ skąd! – Tak energicznie pokręcił głową, protestując przeciwko niezasłużonej sławie, że wychlapało się wino z kielicha. – Jestem tylko twórcą teorii… ogólnej metodologii podejścia do świątynnego systemu formowania cywilizacji. Z budową samych gmachów, z ich techniką nie mam nic wspólnego!
– Ideolog zawsze jest ważniejszy od wykonawcy – sparowałem. – A prawodawca ważniejszy od kata.
– Skąd takie porównania? – W jego głosie zabrzmiało szczere oburzenie.
Znowu napiłem się wina. Popatrzyłem na ogień w kominku przez szklany tulipan kielicha. Oleiste smugi na krysztale potwierdzały wrażenia smakowe – wino było mocne. I niezwykle smaczne. Do diabła, pierwszy raz w życiu piję dobre wino, które nie jest prawdziwe!
– Przepraszam – powiedziałem cicho. – Porównanie było nietrafione, przyznaję. Bardziej przypomina pan muzyka niż prawodawcę. Będę pana nazywał Maestro.
– Jak pan sobie życzy. – Fantom był wyraźnie urażony.
– Sytuacja przypomina film gangsterski klasy C – wyjaśniłem. – Serdeczna rozmowa przy obfitym poczęstunku poprzedza zazwyczaj przesłuchanie trzeciego stopnia.
– Wykluczone – powiedział z żarem Maestro. – Tortury i zabójstwo… tym bardziej Ziemian… są wykluczone!
„Tym bardziej Ziemian”… Przejęzyczenie czy ostrożne dawkowanie informacji? Sięgnąłem do papierosów, wybrałem najbardziej znajomą paczkę. Gitanes, najmocniejszy ze wszystkich znanych mi gatunków tytoniu.
– Jest pan człowiekiem skrajności, Siergiej – powiedział w zadumie Maestro. – Wyśmienite wino i najmocniejszy tytoń. Jak kochać, to księżniczkę, jak nienawidzić, to całej cywilizacji.
– Charakter, Maestro. Taki charakter… Niech mi pan powie, co było pierwsze?
– Jajo czy kura?
– Pan czy ja.
Maestro westchnął i też wziął papierosa. Pstryknął zapalniczką, podał mnie, przypalił sam.
– Pan, Siergiej. Pan. Może nawet jestem pańskim potomkiem. Studia archiwalne, bardzo utrudnione pańską znikomą rolą w ziemskiej historii, dowiodły, że w ciągu swego krótkiego życia przed zniknięciem miał pan sporo dzieci.
Zaciągnąłem się nerwowo, wciągnąłem do płuc pół papierosa. W głowie zakręciło mi się mocniej niż po kieliszku wina.
– Nie wiedziałem o tym, Maestro.
– Trzy przypadki są udokumentowane badaniami genetycznymi, pozostałe kwestionowane… Chce pan usłyszeć ich imiona?
– Nie. Raczej nie. To gorsze nawet od przesłuchania trzeciego stopnia.
– Jak pan sobie życzy. To jak, przystąpimy do konkretów?
Skinąłem głową i zgasiłem papierosa w plasterkach ananasa.
Maestro skrzywił się.
– To przecież tylko dekoracje… iluzje… – wyjaśniłem dobrodusznie. – Niech pan zaczyna.
– Najpierw prehistoria… albo raczej „pohistoria” z pańskiego punktu widzenia. Pod koniec XXI wieku ludzkość zaczęła międzygwiezdną ekspansję, używając niedawno odkrytej zasady hiperprzestrzennych przejść. Pana przyjaciele nazywają to lotem po prostej, hiperskokiem na trzy punkty orientacyjne i tunelowym hiperprzejściem. Z powodów ekonomicznych Ziemianie wykorzystywali dwa pierwsze sposoby – hipertunel jest zbyt drogi nawet dla was. W 2132 roku od narodzin Chrystusa…
Mimo woli uśmiechnąłem się, słysząc uroczysty ton, jakim mój towarzysz wymówił tę datę. Maestro wytłumaczył to sobie po swojemu.
– Jest pan chrześcijaninem? Według muzułmańskiej rachuby czasu…
– Jestem ateistą.
– W 2132 roku – powtórzył sucho Maestro – Ziemia zetknęła się z konkretnymi problemami. Jedynym wyjściem z sytuacji była zmiana metody kolonizacji. Zamiast ekspansji w przestrzeni zastosowano kolonizację w czasie. W dalekiej przeszłości, w epoce, gdy Ziemię zamieszkiwały jedynie organizmy pierwotne, stworzono bazę projektu X. Baza produkowała tylko jedną rzecz – hiperprzestrzenne punkty sygnalizacyjne wyposażone w urządzenia do rozprzestrzenienia zarodników. Statki automaty roznosiły je po całej galaktyce, wychodząc nawet poza jej granice. Każdy statek dostarczał siedem takich punktów, po czym następowała jego autodestrukcja. Punkty sygnalizacyjne, tworząc wokół siebie życie z dominującą cywilizacją humanoidalną, stały się jej bogami, Świątyniami… zgodnie z pierwotnym założeniem.
– Wychodzi na to, że teraz znajduję się w przeszłości Ziemi? – spytałem cicho. – Co tam teraz trwa? Mezozoik? Wyprawy krzyżowe?
– Ależ, Siergiej… Na Ziemi jest koniec XX wieku. Rozwój cywilizacji satelickich zajął sporo czasu. Pan znajduje się w swojej teraźniejszości… ja zaś, a raczej mój moduł informacyjny, w swojej przeszłości. Podróżowanie w czasie to ciekawa rzecz, ale nie ma tu nic do rzeczy.
– A temporalne granaty?
– To drobiazg. Urządzenie o małej mocy, stworzone w celach czysto eksperymentalnych. Nie przenosi fizycznych obiektów, lecz informacyjne składniki osobowości.
– Z kim walczyliście w przeszłości? – Nagle obudziło się we mnie na wpół abstrakcyjne zainteresowanie, wywołane wspomnieniem granatów temporalnych. Lekceważąca charakterystyka tej „absolutnej broni” była zapewne obliczona na moje moralne pognębienie.
– Z nikim! – roześmiał się Maestro. – Zniszczone statki, wypalone planety i zgasłe gwiazdy to tylko rekwizyty! Inscenizacja! Legendy o Siewcach plus duchowe oddziaływanie Świątyń ukształtowały niezbędny typ cywilizacji…
– Niezbędny do czego? – zareagowałem ostro. Maestro zamilkł. Wyciągnąłem rękę do paczki gitane’ów, zapaliłem kolejnego papierosa. – Proszę mi wybaczyć tę drobną słabość, Maestro. Na stworzonych przez was planetach nie ma tytoniu. A treb i inne stymulatory jakoś mnie nie kręcą.
– Za to nie są tak szkodliwe dla organizmu – zauważył mentorskim tonem Maestro. – Wojownik powinien szanować swoje zdrowie.
Zamilkł, jakby zorientował się, że za dużo powiedział. A może świadomie podrzucił mi kolejną porcję informacji.
– W jakim celu Ziemia postanowiła kolonizować przeszłość? – Pochwyciłem spojrzenie Maestra, łagodne, mądre, kłamliwe spojrzenie. – Jaki cel miało tworzenie tysięcy zamieszkanych planet? Dlaczego Ziemia jest traktowana jak wyrzutek? Dlaczego Świątynie mają oblicze Ziemi?
– Odpowiem na wszystkie pytania prócz pierwszego – powiedział szybko Maestro. – Ono zresztą nie jest dla pana istotne.
– A więc? – Usiadłem wygodniej w fotelu. Rozkoszowałem się iluzorycznym winem, mocnymi papierosami, nieistniejącą przytulnością pokoju. I prawdziwym, mądrym i silnym przeciwnikiem.
– Statki z innych planet nie mogą przylatywać na Ziemię, ponieważ nie było tego w naszej historii. Dobrze mówię, Siergiej?
– Ale pewien pirat przyleciał…
– Owszem. Kupił pluton, płacąc partią sztucznych brylantów ogromnej wielkości… i zmył się po cichu. Brak precedensów.
– Zgadzam się. – Sięgnąłem do butelki muskata i stwierdziłem, że znowu jest pełna. Czarodziejskie wino z ziemskich bajek.
– Ale galaktyczne cywilizacje muszą wiedzieć o Ziemi, pamiętać ją jak straszną legendę, tworzyć wszelkie możliwe hipotezy. A wszystko po to, by kiedyś, za wiele lat, gdy Świątynie na wszystkich planetach zaczną wirować i zlikwidują wideoblokadę, gdy biliony zdumionych ludzi zobaczą w symbolach swoich religii obraz planety-wyrzutka…
– Rozumiem. Połączą się z Ziemią i jej nielicznymi prawdziwymi koloniami w jedną cywilizację. I Ziemia będzie przewodzić w tym niesłychanym imperium.
– Na prawach planety założycielki. Życie we wszechświecie to rzadkość. A my podarowaliśmy galaktyce miliony form życia.
– Na prawach planety, która umieściła na wszystkich zamieszkanych światach miny o opóźnionym zapłonie. Świątynie najpierw rozwinęły cywilizacje, a teraz powstrzymują ich rozwój. Wszystko po to, by w momencie połączenia Ziemia była najsilniejsza. Żadna planeta nie może pokonać ochrony Świątyni. A mieszkańcy tych światów domyślają się, że Świątynia może zniszczyć ich planetę w każdej chwili. Przemienić ją w plazmę… albo uruchomić urządzenie rozpadu kwarków.
Maestro popatrzył na mnie w zadumie. Spojrzenie nadal miał poczciwe, a twarz spokojną. Mądry, przebaczający fantom.
– Nie pan, przyjacielu… ani nawet nie ja… nie będziemy decydować o przyszłości ziemskiej cywilizacji. Ale mimo wszystko jest pan patriotą ojczystej planety, prawda?
– Byłem patriotą bardzo wielu planet – powiedziałem drwiąco. – Zna pan historię mojego kraju?
– Znam, Siergiej. Cóż, widzę, że rozmowa o sprawach globalnych nam nie wychodzi. Porozmawiajmy o pańskim losie.
Jego ton sprawił, że stałem się czujny. Nie lubię, gdy mówi się o moim losie. W mojej młodości zbyt wielu było chętnych do decydowania o nim.
– Porozmawiajmy, Maestro.
– Jak pan myśli, Siergiej, czy pańskie szczęście było dziełem przypadku?