6. Prawo wchodzącego

Ciemność. Lodowaty spokój napełniający świadomość. I szept w głębi mózgu:

Aktywizowano temporalny granat, jesteście bezpieczni.

Upadek. Lot przez ciemność.

Użycie uzasadnione, niebezpieczeństwo drugiego stopnia. Zaleca się powrót do pierwszego węzłowego momentu.

Czym ma być ten pierwszy węzłowy moment? Chwila, gdy podszedłem do miny? To mnie nie urządza. Wtedy Lans już nie żył…

Zmiana została przyjęta, powrót do drugiego węzłowego momentu.

Świat wokół mnie pojawił się na nowo.


– Księżniczko, pozwolisz towarzyszyć sobie w Świątyni? – zapytał Lans.

Dziewczyna skinęła głową. Lans, cały i zdrowy, zajaśniał z zachwytu i ruszył do przodu.

– Nigdy… – zacząłem skupiony, wyrywając się ze strumienia poprzedniej rzeczywistości. Krzyknąłem na całe gardło: – Stój, Lans! Stój! Nie ruszaj się!

Lans stanął jak wmurowany. Widocznie kadetów uczono przede wszystkim posłuszeństwa… Szybko podszedłem do niego i pochyliłem się, wpatrzony w czarny żużel. Ani śladu pułapki. Wyjąłem miecz z pochwy, przesunąłem nim po kamieniach.

Cieniutkie szare nici skoczyły do góry, objęły ostrze i upadły rozcięte. Znowu się wyciągnęły do metalu płaszczyznowego miecza i znowu rozpadły się na kawałki. Trzymałem klingę dopóty, dopóki chytra pułapka nie zmieniła się w krótkie, bezsilnie drgające na kamieniach strzępy.

– Kto śmiał rozstawić przed Świątynią pajęczynowe miny? – Głos księżniczki drżał. – To więcej niż podłość, to bluźnierstwo!

– Najwidoczniej nasz wspólny znajomy, Shorrey. – Powoli podchodziłem do kolumny, każdy krok poprzedzając uderzeniem miecza o ziemię. Kolejna pajęczynowa mina zaczęła się wić w daremnej próbie złamania płaszczyznowego ostrza.

Lans nadal stał bez ruchu, patrząc na drgające pod jego nogami resztki pajęczyny. Chłopiec miał chyba bujną wyobraźnię.

– Skąd wiedziałeś o minach, Siergiej? – zapytała księżniczka z lekkim zdumieniem. Może nawet podejrzliwie.

– My, mieszkańcy nieistniejących planet, mamy pewne bardzo realne zdolności – skłamałem złośliwie. – Załóżmy, że zastosowałem jedną nich.

Lans otrząsnął się z osłupienia, podszedł do mnie i powiedział bez ceremonialnego patosu:

– Lordzie, uratowałeś mi życie. Na zawsze jestem twoim dłużnikiem.

Odwróciłem się do niego i wyciągnąłem rękę.

– Wolałbym, żebyś był moim przyjacielem, a nie dłużnikiem. Przez chwilę staliśmy, patrząc sobie w oczy. W końcu księżniczka odezwała się z rozdrażnieniem:

– To bardzo wzruszające, moi drodzy, ale czy moglibyśmy jednak kontynuować drogę przez pułapki? Mamy mało czasu, a poprosić Świątynię, by przeniosła nas do sali ceremonialnej, można dopiero pod samą kolumną.

Lans pospiesznie skinął głową i wyjął miecz. We dwóch oczyściliśmy drogę w ciągu pół minuty, niszcząc jeszcze trzy pajęczynowe miny.

Księżniczka ostrożnie szła do nas po bezpiecznej już drodze, a ja przyglądałem się cienkiemu słupowi podtrzymującemu gigantyczną budowlę Świątyni. Prosta kolumna z ciemnego metalu mogła mieć dziesięć centymetrów średnicy i kończyła się odlaną z tego samego metalu ludzką ręką. Rozwarta dłoń podtrzymywała gigantyczną kulę.

Dotknąłem kolumny – była ciepła niczym prawdziwa ręka.

– Rozkazuję zanieść naszą trójkę do ceremonialnej sali Świątyni – powiedziałem posłuszny nieoczekiwanemu impulsowi. – Natychmiast.

Zwęglone kamienie pod nogami znikły i nieznana siła delikatnie pociągnęła nas w górę.

Przeszliśmy przez powierzchnię kuli jak przez mgłę. Nawet mi się zdawało, że czuję wilgotny opar otulający ciało. Potem otoczył nas obłok żółtego światła. Płynęliśmy coraz wyżej. Od czasu do czasu ponawiało się wrażenie przejścia przez wilgotną mgłę. Pewnie mijaliśmy wewnętrzne ściany Świątyni. Oryginalna winda Siewców albo „zmiękczała” przedmioty po drodze, albo, co wydawało się bardziej prawdopodobne, powodowała, że nasze ciała stały się przenikalne dla materialnych przeszkód. Ciekawe, czy tutaj są zwykłe drzwi?

Żółte światło zgasło, zatrzymaliśmy się. Poczułem pod nogami miękką, sprężynującą nawierzchnię. Znaleźliśmy się w ogromnej kwadratowej sali, śnieżnobiałe ściany lśniły łagodnym, przyjemnym dla oczu blaskiem.

– Dlaczego Świątynia cię posłuchała? – zapytała stropiona księżniczka. – Ty nawet nie prosiłeś, ty żądałeś! Świątynia nie znosi takiego traktowania, nawet od wybrańców!

Głos dziewczyny brzmiał cicho, ale dobitnie. Białe ściany tłumiły dźwięki. Sala ceremonialna przypominała raczej salę operacyjną. Ta sama zimna, sterylna czystość, to samo światło bezcieniowych lamp. Tylko rozmiar nie pasował. W sześcianie o krawędzi równej pięćdziesięciu metrom można by było zmieścić cały szpital.

– Dlaczego Świątynia cię posłuchała? – powtórzyła z uporem księżniczka. – Dlaczego?

Miałem odpowiedź, i to chyba cholernie bliską prawdy. Używając broni Siewców, mogłem wydać się Świątyni kimś w rodzaju spadkobierców dawno zaginionych panów… Ale taka odpowiedź pociągnęłaby za sobą długie i niepotrzebne wyjaśnienia.

– Pewnie jej się spodobałem – odpowiedziałem niejasno. – Kto zrozumie tych Siewców…

Księżniczka skinęła głową. Widocznie opinia o braku logiki supercywilizacji była dość rozpowszechniona.

– I to jest właśnie ceremonialna sala, księżniczko? – zapytałem, próbując zmienić temat. Odpowiedział mi ktoś inny:

– Tak, lordzie z nieistniejącej planety. To właśnie jest sala ceremonialna, do której tak dążyłeś.

Shorrey stał za naszymi plecami, w świetliście białym kombinezonie niemal niewidoczny na tle ścian. Miecz w czerwonej pochwie przesunął na plecy, włosy – i tak jasne – przykrył kapturem. Nic dziwnego, że go nie zauważyliśmy. Takiego maskowania pozazdrościłby mu niejeden ninja.

– Wiedziałem, że was tu spotkam. – Głęboki, spokojny głos Shorreya doprowadzał mnie do szaleństwa. – Szkoda, że musimy przenosić nasz drobny spór na teren Świątyni…

– Nie waż się nam przeszkodzić, Shorrey! – powiedziała zimno księżniczka. W jej głosie brzmiał triumf. – Znasz prawa Świątyni i nie odważysz się ich złamać!

– Znam. Ten, kto wszedł do Świątyni, ten, kto okazał się godny, ma prawo do spełnienia swojego życzenia. I nikt nie może mu przeszkodzić.

Po raz pierwszy Shorrey mówił bez cienia pompatyczności. Uznał siłę i nie próbował się nią spierać.

– Przegrałeś, Shorrey – ciągnęła księżniczka. – Jesteśmy w Świątyni i jeśli staniesz nam na drodze, umrzesz. Siewcy znikli w przeszłości, ale ich prawa nadal panują we wszechświecie.

– Nie mam zamiaru stawać na waszej drodze. Po prostu chcę być świadkiem uroczystej chwili, gdy księżniczka ze starożytnego rodu poślubi dzikusa z nieistniejącej planety.

– On cię prowokuje, Siergiej – wyszeptała księżniczka. – Nie reaguj.

– Wiem.

– Po co wzięliście ze sobą chłopca? W charakterze zapasowego narzeczonego, jeśli lord nie spełni pokładanych w nim nadziei? A może to resztki waszej armii?

Księżniczka pobladła, a Lans już chciał zrobić krok w stronę Shorreya. Spodziewałem się tego i przytrzymałem chłopca za rękę. Powiedziałem, balansując na tym poziomie arogancji, gdy jeszcze nie jest obraźliwa:

– Lans, jeśli chcesz być moim przyjacielem, jeśli pozostajesz mi wdzięczny, nie możesz obrażać się na człowieka, który przegrał. Uspokój się.

Chłopiec skinął głową, nie odrywając od Shorreya nienawistnego spojrzenia.

– Nadejdzie jeszcze dzień zapłaty – warknął. – Ale święto nie zostanie zbrukane twoją krwią.

Shorrey skinął głową.

– Ten dzień nadejdzie, chłopcze. Nie powinieneś w to wątpić. Księżniczka odwróciła się do mnie i powiedziała cicho, drżąc na całym ciele:

– Siergiej, nie podoba mi się to, on coś wymyślił. Trzeba się spieszyć.

– Nie mam nic przeciwko temu.

Księżniczka poprawiła włosy, zerknęła kątem oka na zastygłego nieopodal Shorreya i powiedziała podniesionym głosem:

– Ja, księżniczka imperatorskiego rodu Tar, przybyłam tu zgodnie z prawem naszej planety. Proszę o dokonanie obrzędu zawarcia związku małżeńskiego i uznanie za mojego męża lorda Siergieja z planety Ziemia.

Przez ściany sali przepłynęła fala światła, barwiąc je na delikatny, błękitny kolor. W naszej świadomości usłyszeliśmy pytanie:

Zgodnie z jakim obyczajem ma być przeprowadzony obrzęd?

Nie przypominało to zimnego, obojętnego tonu granatu temporalnego. Łagodny, piękny kobiecy głos, którego nie powstydziłaby się śpiewaczka operowa.

– Zgodnie z obyczajem mojej planety – powiedziała zmieszana księżniczka.

– Zgadzam się – potwierdziłem.

Sala pogrążyła się w ciemności. Znikła wysoka postać Shorreya, nawet jego kombinezon przestał lśnić. Rozpłynęła się w mroku zadowolona twarz Lansa. Wokół mnie i księżniczki pojawiło się złociste lśnienie, jakby błyszczało samo powietrze. Ładne obyczaje mają na planecie mojej żony…

Czy wstępujecie w związek małżeński z dobrej woli?

– Tak – odpowiedziała chłodno księżniczka.

– Tak – zawtórowałem i nagle uświadomiłem sobie, że nie czuję najmniejszej radości. Jakby wypełniał zwykłą procedurę niezbędną do wypędzenia Shorreya, a nie żenił się z ukochaną kobietą.

Kto będzie świadkiem waszego ślubu? Spojrzałem w ciemność i powiedziałem:

– Kadet Lans Dari, mój przyjaciel, i władca Shorrey Manhem, mój wróg.

– A także każdy, kto znajduje się teraz w Świątyni Siewców na wszystkich planetach wszechświata – dodała księżniczka.

Czy istnieją jakieś przeszkody w prawie waszych planet lub w waszych czynach, uniemożliwiające zawarcie małżeństwa?

– Nie… – księżniczka popatrzyła na mnie. Wzruszyłem ramionami. Jakie mogą być przeszkody? Nie jestem żonaty i nie wyznaję żadnej religii…

– Nie.

Czy świadkowie znają przeszkody uniemożliwiające zawarcia tego małżeństwa?

Zapadła cisza. Dziwna, żywa cisza wypełniona oddechami tysięcy ludzi. Mój Boże, przecież oni nas teraz słyszą i widzą – ludzie setek zamieszkanych planet!

– Wiadomo mi o przeszkodzie czyniącej to małżeństwo niemożliwym.

Czekałem na te słowa. Shorrey nie mógł się nie wtrącić. To była jego ostatnia próba.

Na czym ona polega?

Nierówność pochodzenia księżniczki i lorda.

Pauza i spokojny głos Świątyni:

Księżniczko, czy nierówność podchodzenia małżonków jest sprzeczna z prawem waszej planety?

Nie. Lord Siergiej jest moim narzeczonym. Byliśmy od dawna zaręczeni. Starożytny obyczaj dopuszcza małżeństwo z człowiekiem dowolnej pozycji społecznej.

Lordzie, czy nierówność pochodzenia małżonków jest sprzeczna z waszym prawem lub przekonaniem?

Coś dziwnie nielogicznego było w tym pytaniu. A może nie samym pytaniu, lecz w różnicy między nim a tym, które zadano księżniczce… Nie było czasu na zastanawianie się.

– Nie.

Powiedzieliście prawdę - oznajmił niewzruszony głos. – Shorreyu Manhem, twoje zastrzeżenia są fałszywe. Powtórne kłamstwo pociągnie za sobą wykluczenie cię z rzeczywistości. Czy są inne przeszkody?

Cisza. Tysiące oczu wpatrzonych w dziwaczny spektakl. Tysiące uszu łowiących każde słowo. Tysiące mocno zaciśniętych ust.

Sprzeciwów brak. Czy przygotowano obrączki niezbędne do zawarcia małżeństwa?

Dotknąłem swojego pierścienia i odparłem:

– Przygotowano, ale należy przywrócić im pierwotny wygląd. Księżniczka spojrzała na mnie przerażona. Czyżbym powiedział coś niewłaściwego?

– Wykonano. Obrączki zostały wyposażone w hiperprzestrzenną nić.

W oczach księżniczki zobaczyłem zachwyt i zdumienie, jak wtedy, w nocnym parku na Ziemi. A na gładkiej powierzchni pierścienia znowu lśnił malutki kryształ.

Lordzie, czy chcesz pojąć za żoną księżniczką z dynastii Tar, dzielić z nią radości i troski, oddać jej swoją siłą i przyjąć jej słabość, zawsze i wszędzie, od narodzin aż do końca świata?

Tak.

Księżniczko, czy chcesz pojąć za męża lorda z planety Ziemia, dzielić z nim radości i troski, oddać swoją silę i przyjąć jego słabość, zawsze i wszędzie, od narodzin aż do końca świata?

Tak.

Wymieńcie obrączki.

Brakuje tylko marsza Mendelssohna, pomyślałem, robiąc krok w stronę księżniczki i podając jej swój pierścień.

Księżniczka ostrożnie wsunęła pierścień na mój palec. Ująłem jej dłoń, podniosłem do ust i pocałowałem, drżąc. Dziecięce marzenia nie mogą się spełniać, bo wtedy na świecie zabrakłoby dorosłych. Pierwsza miłość nie może być szczęśliwa, bo inaczej druga przemieni się w przekleństwo.

Włożyłem pierścień na palec księżniczki i popatrzyłem w jej oczy. Było w nich wszystko: radość, spokój i zmęczenie. Wszystko prócz podniecenia.

Wszystko prócz miłości.

W imieniu wszechświata ogłaszam was mężem i żoną.

Do sali powróciło światło. Pojawił się uśmiechnięty Lans. I Shorrey Manhem, też uśmiechnięty.

– Proszę Świątynię o przekazanie pewnej wiadomości wszystkim sojuszniczym planetom – powiedziała triumfalnie księżniczka. – Na mocy praw władców mojego świata prosimy wraz z księciem o militarną pomoc w przerwaniu agresji gyarskiej armii dowodzonej przez władcę Shorreya.

Wiadomość została przekazana - oznajmiła beznamiętnie Świątynia.

– Dziękuję – księżniczka skinęła głową niewidocznemu rozmówcy.

– Jeszcze nie wiecie, na czym polega wasz błąd, księżniczko? – Głos Shorreya nie stracił protekcjonalności.

– Nie! – Księżniczka odwróciła się do niego gwałtownie.

– Każdy, kto wszedł do Świątyni, ma prawo do spełnienia jednego życzenia. Ja przybyłem tu na pojedynek z lordem… – Shorrey uśmiechnął się -…przepraszam, księciem Siergiejem z planety Ziemia. Porwał moją narzeczoną i obraził mnie, a teraz umrze. Nikt nie ma prawa przeszkodzić naszemu pojedynkowi.

Zobaczyłem, że Lans blednie, a księżniczka przyciska dłonie do twarzy. Shorrey powiedział triumfalnie:

– Proszę przenieść nas do sali pojedynków.


Znowu przepływaliśmy przez ściany Świątyni w pomarańczowym świetle, w mglistym dotyku wilgoci. Nie czułem nic prócz złości na własną głupotę.

Wojownicza cywilizacja Siewców nie mogła zbudować Świątyni bez sali pojedynków. Shorrey to rozumiał i zaplanował wszystko z wyprzedzeniem. A ja nie miałem już temporalnego granatu, by przerwać przegraną partię.

Światło zgasło. Staliśmy w okrągłej sali, mniejszej niż ceremonialna, ale robiącej mocniejsze wrażenie. Czarne ściany ozdobione lśniącymi płaskorzeźbami. Czarna kopuła sufitu z kulą purpurowego płomienia pod sklepieniem. Dziesięcioro drzwi, a w każdych nieruchoma postać w mundurze gyarskiego gwardzisty.

– Twój pojedynek bardziej przypomina morderstwo, Shorrey – powiedziałem, dostrzegając nienawistne spojrzenia żołnierzy.

– Nie martw się, książę. To tylko warta honorowa… i eskorta pogrzebowa dla przegranego. Nie wtrącą się do pojedynku. Zabiję cię uczciwie, książę.

– Nie mam podstaw, by ci wierzyć.

– Jak chcesz, książę… Poproszę Świątynię o transmitowanie pojedynku na wszystkie planety wszechświata, poczynając od tego momentu, a kończąc na śmierci jednego z nas.

Transmisja jest rozpoczęta – tym razem Świątynia przemawiała twardym głosem mężczyzny. – Proszą o podanie warunków pojedynku.

Shorrey zatonął w udawanej zadumie, wyraźnie rozkoszując się sytuacją. Machnąłem ręką, a księżniczka w milczeniu odeszła pod ścianę. Za nią podążył Lans, rzucając mi błagalne spojrzenie. Zignorowałem je. Wiedziałem doskonale, czym skończyłby się ten pojedynek dla Lansa.

Wiedziałem również, czym zakończy się ta walka dla mnie.

– Wybieram białą broń – rzekł wreszcie Shorrey. – Będę walczył tylko mieczem, a książę z nieistniejącej planety może użyć również swoich płaszczyznowych dysków. Może to wyrówna nasze szansę.

Chyba nie doceniłem Shorreya. Nie był drugorzędnym aktorem grającym Supermana. Był gwiazdą, która weszła w rolę. Genialnie napisaną rolę. Każde jego słowo miało wzbudzać sympatię widzów. Nie przypadkiem pozwolił nam dotrzeć aż do Świątyni…

Broń została wybrana – oznajmiła Świątynia – Destruktory i lasery uczestników pojedynku zostały zablokowane.

Wyjąłem dysk z pokrowca. Shorrey uchyli się albo schwyci go w powietrzu, ale musiałem go rzucić, powtarzając początek naszego poprzedniego pojedynku… Dlaczego?

Zasadniczą wadą podświadomych postępków jest to, że są niezrozumiałe dla samego wykonawcy.

Shorrey nie spieszył się. Rozglądał się po sali, ale czułem, że obserwuje każdy mój ruch. Zwrócił się do mnie i do księżniczki:

– Zdumiewające, jak podobna jest symbolika wszystkich planet. Nawet w ojczyźnie naszego zabawnego księcia czarny kolor oznacza kłamstwo i zło, a biały czystość i szlachetność.

Poczułem, że mój strach się oddala. Prawdziwie wielcy aktorzy znali umiar…

– Przesadzasz, Shorrey. Mam na sobie kombinezon twojej armii. Nie miałem czasu przebrać się w biały strój.

Przez twarz Shorreya przemknął błysk wściekłości. Nie miał zamiaru znosić drwin przegranego przeciwnika.

– Rozsądzą nas miecze, książę.

Broń pojawiła się w jego ręku błyskawicznie. Dobrze jest mieć refleks trzy razy szybszy od normalnego…

Płaszczyznowy dysk wyruszył w swój krótki lot – od mojej ręki do dłoni Shorreya.

– Straszna, barbarzyńska broń – rzekł z goryczą Shorrey. – Wprowadziłeś ją do użytku i na tym polega twoja wina.

Dobry aktor potrafi odegrać tę samą scenę w dowolnych warunkach. Shorrey niemal dosłownie powtarzał swoje poprzednie słowa. Poczułem nieśmiałe tchnienie nadziei.

– Zasłużyłeś na śmierć, Shorrey. – Wyjąłem pistolet i nacisnąłem spust.

Srebrzysty wachlarz małych płaszczyznowych dysków. Rozmyty cień ludzkiej postaci z nieprawdopodobną szybkością uchylającej się przed pociskami.

– Nawet mnie nie drasnąłeś. – Shorrey ruszył do przodu. – Wyjmij miecz, książę z planety, której nie ma.

Wyciągnąłem miecz zza pleców. No dalej, Shorrey, wygłaszaj te swoje przygotowane zawczasu kwestie. Szykuj się do nieuchronnego i pięknego zwycięstwa…

– Każdego czeka jego własny koniec – rozmyślał na głos Shorrey, podchodząc do mnie. – Twoja śmierć będzie piękna i pozbawiona cierpień. Ten pojedynek widzą miliony i przyznają mi słuszność. Na długo przed twoim przybyciem na planetę wiedziałem, jak umrzesz. Broń się, książę.

Krótkie starcie, wymiana ciosów, mój miecz, który z każdym wypadem stawał się coraz krótszy…

Potrzebuję trzech lub czterech centymetrów klingi…

Atak… skomplikowany wypad, który skrócił mój miecz do połowy. I narastający chłód w piersi. Tak, mam szansę. Maleńką szansę królika, którym może udławić się pyton. Ale i tak będę musiał podskoczyć wyżej głowy. Jeśli nawet nie dorównam Shorreyowi w szybkości, to przynajmniej muszę spróbować.

– Umiesz więcej, niż myślałem. Stałbyś się interesującym przeciwnikiem… z czasem.

– Stój, Shorrey! – krzyknęła księżniczka. Ale Shorrey jakby jej nie słyszał.

– Umieraj, dzikusie.

Zaczął atak – na pół gwizdka, na jedną trzecią swoich możliwości. Tak żeby niewidoczni widzowie zdążyli się nim zachwycić i żebym ja zdążył sobie uświadomić nieuchronność śmierci.

Miecz Shorreya ściął moje ostrze – tym razem nie do końca, lekko cofnąłem rękę – i rozpoczął nieodwracalny ruch do mojego serca.

Ale na ułamek sekundy przed ostatecznym pchnięciem zanurkowałem pod opadający miecz.

Shorrey jeszcze próbował dosięgnąć mnie klingą, przejść do obrony, uchylić się… ale piękny i skuteczny cios w serce niebezpieczny jest właśnie dlatego, że nie można go przerwać w połowie. Nawet dysponując nieludzkim refleksem…

Rzuciłem się pod błyszczący miecz płaszczyznowy, pod rozciągniętą w wypadzie postać Shorreya. I wysunąłem rękę z krótkim, żałosnym ogryzkiem swojej klingi.

Ostrze dotknęło piersi Shorreya i zatrzymało się, jakby zapierając o pancerz. Jednak Shorrey włączył ochronę kombinezonu. Wielki aktor nie chciał umierać z rąk statysty…

Intuicyjnie, jakby kierowany czyjąś podpowiedzią, ścisnąłem rękojeść miecza, włączając tryb ostrzenia. Odłamek klingi zniknął pod białym płomieniem i wszedł w ciało niczym gorący nóż w masło.

Shorrey krzyknął. Nabijał się na ostrze, nadal kontynuując swój bezsensowny cios. A lśniąca, nieprzerwanie ostrzona klinga pruła jego ciało. Pole ostrzące, otaczające klingę, niszczyło molekularne związki, zmieniając wąskie, chirurgiczne cięcie w ziejącą ranę.

Wydostałem się spod nieruchomego ciała. Nadal ściskałem rękojeść miecza, a klinga płonęła białym ogniem, topniejąc niczym kawałek cukru w gorącej herbacie.

Nikt się nie odezwał. Gwardziści jakby skamienieli. Księżniczka wczepiła się w ramię Lansa. Kadet nie odrywał ode mnie nieruchomego spojrzenia.

Shorrey powoli przewrócił się na plecy. Próbował unieść się na łokciach, ale nie zdołał. Wyszeptał coś.

Podszedłem bliżej i usłyszałem jego cichy głos, nawet teraz władczy i pewny:

– Nie mogłeś przewidzieć ciosu… nie mogłeś mnie zabić.

– A jednak zrobiłem to.

– Wszystko jedno… i tak… – Shorrey zakasłał, na jego wargach pojawiła się różowa piana, ale mówił dalej: – I tak jesteś przybłędą. Pokonując mnie, nie pokonasz uprzedzeń naszych światów. Jesteś zabawką… w cudzych rękach. Jesteś przybyszem z nieistniejącej planety. Jesteś niepełnowartościowy.

– Wygrałem.

– Przegrałeś. Zrozumiesz to… jeszcze dzisiaj.

– Zwyciężyłem. Jestem księciem.

– Nie na długo… Ja zrozumiałem twoją tajemnicę, ale zbyt późno. A ty nie poznasz jej nigdy. Nie powinienem był walczyć z tobą… tutaj…

– Jaką tajemnicę?

Shorrey uśmiechnął się, kpiąco i zwycięsko. Grał swoją rolę do końca.

– Żegnaj, książę…

Zamknął oczy i zrozumiałem, że już nikt nigdy nie usłyszy głosu władcy Shorreya. Zabrał ze sobą moją tajemnicę, – jeśli ona rzeczywiście istniała. I umarł, głęboko przekonany, że to ja przegrałem.

Shorrey Manhem zawsze przewidywał przyszłość.

Położyłem obok niego cienki jak igła odłamek miecza i popatrzyłem na zszokowanych gwardzistów.

– Kto jest dowódcą w tej waszej brygadzie grabarzy?

Jeden z gwardzistów wystąpił bez słowa.

– Zabierzcie ciało i wynoście się z planety.

– I radzę zrobić to szybko – dodała księżniczka, podchodząc do mnie. – Sojusznicza flota przybędzie za kilka godzin i zniszczy wszystkich, którzy jeszcze zechcą walczyć.

Dotknęła mojej ręki. – Zwyciężyliśmy.

Popatrzyłem w jej oczy, błękitne jak niebo Ziemi. Była w nich radość, zachwyt, spokój i pewność. Nie było i nie mogło być miłości. My zwyciężyliśmy. Ja przegrałem.

Загрузка...