Sterowanie rzeczywiście było łatwe, podobnie jak na galaktycznych statkach Siewców. Alfanumeryczny panel, przełączany na kilka języków, fonetyczny blok sterowania głosem. Szybko obrzuciłem wzrokiem przyrządy i powiedziałem:
– Wysokość sto metrów. Ruch w kierunku zachodnim. Pokrywa kabiny zamknęła się. Mocny baryton z wyraźną przyjemnością powtórzył:
– Wysokość sto. Na zachód. Prędkość?
Flaer płynnie uniósł się w górę. Pozostawiłem pytanie bez odpowiedzi. Zerknąłem w dół; Vic już maszerował wzdłuż brzegu. Tylko raz przystanął, odprowadzając mnie wzrokiem, i pomachał ręką. Z jakiegoś powodu wierzyłem, że więcej się nie spotkamy. Może to Vic zmusił mnie, żebym uwierzył.
– Żegnaj, roaderze – powiedziałem cicho. – I niech twój wiatr powieje czasem w plecy. Masz teraz tajemnicę.
– Prędkość? – zainteresował się przymilnie flaer. Dobrze chociaż, że nie spytał o roadera i o wiatr.
– Maksymalna. I nie powtarzaj komend – uciąłem. Popatrzyłem na przyrządy i pokręciłem głową. Przyspieszałem szybko, bez grawikompensatorów chyba się tu nie obeszło. Przy półtora tysiącu na godzinę rozpęd się skończył, a nad pulpitem, w powietrzu, pojawił się napis.
Prędkość maksymalna. Dopalanie?
Jaki lakoniczny…
– Nie trzeba. Potrzebuję mapy. Albo nie… Możesz wytyczyć trasę do miasta Ałma Ata?
Miasto Wierny – Ałma Ata? Współrzędne…
– Tak – przerwałem pełznącej w powietrzu linijce. – Właśnie to. Jak długo będzie trwał lot?
Trzymając się publicznych linii powietrznych 6 godzin i 22 minuty. Z WYKORZYSTANIEM TRAS POSPIESZNYCH 4 GODZINY…
– Skorzystaj z linii publicznych – poleciłem.
Lot po „trasach pospiesznych” mógł być płatny. Albo wymagałby posiadania tajemniczego Znaku. Ta myśl sprowokowała nowe pytanie:
– Potrzebuję wyjaśnienia pewnych terminów. Czy istnieje możliwość skorzystania z encyklopedii?
Pytanie mogło zdradzić we mnie obcego, ale nie miałem innego wyjścia. Znalezienie się wśród ludzi bez znajomości elementarnych pojęć było jeszcze większym ryzykiem.
Tak.
– Dobrze. Daj wyjaśnienie terminów Znak Samodzielności, roaderzy, Ansambl…
Zawahałem się i dodałem:
– Genormiści, Księga Gór. Możesz odpowiadać głośno.
Usiadłem wygodniej w fotelu i czekałem. Flaer zakręcił płynnie, wychodząc na linię publiczną. Na pulpicie migotały światełka: wyliczanie kursu albo opracowywanie odpowiedzi na pytania… A może po prostu iluzja wytężonej pracy.
– Znak Samodzielności, Znak, Token – w stłumionym głosie flaera dźwięczał cięgle ten sam ton zadowolenia z dobrze wykonywanego zadania. – Wyjaśnienie na podstawie zbiorczego słownika socjologii.
– Opowiadaj – zachęciłem go, zamykając oczy. Fotel we flaerze był cholernie wygodny. Ruchu nie czuło się prawie wcale.
– Wprowadzony w 2063 roku, w mieście Quebec, Stany Północnoamerykańskie, po procesie Jennings kontra Jennings.
Już miałem zapytać, do jakich to stanów zaczęła nagle należeć biedna Kanada, ale powstrzymałem się. Bóg z nimi…
– Sporadyczne wykorzystanie Znaku trwało do 2072 roku, po czym Znak został uprawomocniony decyzją Ansamblu. Od tego momentu status Znaku Samodzielności pozostał niezmieniony. Znak ma wygląd pozłacanego dysku ze stopu tytanu o średnicy sześciu centymetrów. Ma dwa poziomy: osobistej i zbiorowej odpowiedzialności…
Odruchowo skinąłem głową, przypominając sobie wiszący na piersi Vica medalion. Nic szczególnego.
– Zgodnie ze statusem Znaku, może go otrzymać dowolny człowiek, bez względu na wiek, płeć, narodowość czy przekonania. Podstawą do otrzymania Znaku jest osobista samodzielność jednostki, polegająca na zdolności logicznego rozwiązywania podstawowych problemów w kontaktach międzyludzkich, umiejętność działania zgodnie z przyjętymi w społeczeństwie normami moralno-etycznymi, stawiania oporu psychicznemu oddziaływaniu o sile do dwóch dorów oraz wykonywanie minimum obowiązku pracy: osiem godzin w miesiącu. Zmienne wielkości są precyzowane co miesiąc, jednak ich zaostrzenie nie ma mocy wstecznej dla posiadaczy Znaku – poprawka z 2073 roku. Średni wiek otrzymania Znaku – trzynaście i pół roku, na podstawie danych z sierpnia bieżącego roku. Minimalny wiek otrzymania Znaku – sześć lat i cztery miesiące, proces Wang Dzunga przeciwko Federacji Chin. Maksymalny wiek otrzymania Znaku – dziewięćdziesiąt trzy lata. Liczba ludzi odmawiających przyjęcia Znaku – dwie dziesiąte procenta ludności Ziemi. Liczba ludzi nieprzechodzących kontroli, sześć dziesiątych…
Ziewnąłem. Powiało nudą.
– Najważniejsze procesy sądowe związane ze Znakiem Samodzielności: Jennings kontra Jennings, UNESCO kontra Ansambl, Wang Dzung i Związek Mutantów przeciwko Ansamblowi i Federacji Chin. Modyfikacje Znaku: 2104 rok – wprowadzenie osobistego detektora, 2130 rok – wprowadzenie generatora tarczy z empatycznym uruchomieniem oraz awaryjnego hiperwzywnika.
Głos zamilkł.
Przypomniałem sobie, jak Vic powiedział Dziadkowi: „Złamię Znak”. Widocznie właśnie w ten sposób włączał się hiperwzywnik, informując, że człowiek znalazł się w niebezpieczeństwie. Najprawdopodobniej uznawano to za hańbę.
– Dalej – poleciłem.
Roaderzy. Ruch społeczny, którego kulminacja przypada na okres od 2080 roku do 2150. Po rozpoczęciu kolonizacji Centaura i Fomalhauta ruch zaczyna gwałtownie tracić zwolenników. Zasadnicze postulaty roaderów: „Wolność to treść, nie forma”, „Prawa ponad obowiązkami”, „Wybór jest zawsze słuszny”. Znajdowali się w opozycji do rządów, żyli z zagwarantowanego minimum dóbr, odrzucali każdą pracę, twierdząc, że jest niecelowa. Zasadniczy trzon roaderów stanowiła młodzież. Zwyczaje, prawa, historia roaderstwa zostały szczegółowo opisane w monografii Anny Pfeiffer Więźniowie wolności. Za duchowych wodzów roaderów uznaje się Sally Jennings, autorkę Księgi Gór, i Igora Przygorodzkiego, roadera numer jeden.
– Jasne. Kontynuuj.
Półleżąc w odchylonym fotelu, walczyłem z sennością. Trzeba będzie poprosić o szkolny kurs historii. Jeśli w ogóle mają tu szkoły i historię…
– Ansambl. Najwyższy organ ustawodawczy Ziemi. Dwuizbowy, z proporcjonalną liczbą przedstawicieli ekspaństwowych jednostek. Wybierany raz na dwa lata. Wybieranie członków izby wyższej na więcej niż dwie kadencje z rzędu jest zabronione. Prawo wyboru przysługuje każdemu posiadaczowi Znaku.
Genormiści. Nielegalne ugrupowanie, które pojawiło się w połowie zeszłego stulecia. Za swój cel stawia kontrolę czystości genotypu ludzkości. Prowadzą działalność polegającą na propagandzie zaostrzenia kontroli genetycznej (genormiści legalni) i na aktach terrorystycznych wobec ludzi łamiących dostępy genetyczne (genona-turyści). Akty przeprowadzają bojówki złożone z nielegalnych genormistów.
Księga Gór. Dokument programowy roaderów. Napisana w 2069 roku przez Sally Jennings, według niektórych danych wraz z grupą psychologów, specjalistów od świadomego programowania zachowania. W związku z tym na początku 2083 roku przeprowadzono referendum w sprawie zakazu rozpowszechniania kompletnego tekstu księgi. Nieznaczną większością głosów projekt ustawy został odrzucony…
Mówiący zakasłał.
– Przeziębiłeś się? – zapytałem i zrobiło mi się zimno ze strachu.
Maszyny nie chorują. Roboty nie kaszlą.
– Tu u nas jest trochę zimno – odpowiedział przepraszającym tonem niewidoczny rozmówca.
– Gdzie „u was”?
– W Irkucku. Flaer należy do ogólnomiejskiego parku maszyn.
Przez kilka minut panowało milczenie. Co za idiotyczna sytuacja. Wziąłem człowieka za robota! Z prowadzącym flaer operatorem rozmawiałem jak z maszyną!
Ale kto by przypuszczał? Nigdzie w galaktyce nie wykorzystywano takiego systemu! Jeśli już maszynie przydzielano kierowcę, kierowca siedział w maszynie.
– Nie sprawiłem kłopotu swoimi pytaniami? – zapytałem.
– Ależ skąd. Miło było potrząsnąć służbami informacyjnymi.
Początkowo myślałem, że czeka nas nudny lot. Cieszę się, że się pomyliłem.
– Ciekawa praca? – rzuciłem niedbale.
– Nie próbował pan?
– Nigdy.
– Dość interesująca. Zazwyczaj obsługujemy turystów, wozimy ich po okolicy, dostarczamy nad jezioro… Odległe loty, takie jak ten, zdarzają się rzadko. Mój czas, jeśli mam być szczery, dobiegł już końca, ale z przyjemnością doprowadzę flaer do strefy lądowania Ałma A ty… Nie ma pan nic przeciwko?
– Oczywiście, że nie.
– Przybył pan z daleka? Proszę się nie przejmować moim pytaniem, jest niezobowiązujące…
– Z Brzegu Grunwalda.
Powtarzając swoją „legendę”, mimochodem dorzuciłem kilka szczegółów: interesuję się współczesnymi kulturami Ziemi, roaderami, genormistami, genonaturystami, planuję o nich napisać.
Mój rozmówca wyraźnie się ożywił.
– Jest pan optymistą, młody człowieku. Sądząc po pytaniach, praktycznie nic pan o nich nie wie.
– Spojrzenie niedoświadczonego bywa bardziej przenikliwe – odpowiedziałem i zdumiałem się. Zdanie pojawiło się w moim mózgu znikąd.
– O, jednak czytał pan Księgę Gór – zauważył z aprobatą operator flaera. – „Spojrzenie niedoświadczonego jest „bardziej przenikliwe, słowa dziecka bardziej szczere, proste drogi najpewniejsze”.
Zacząłem się wiercić w fotelu. Stanowczo nie podobało mi się to wszystko. Komuś udało się wcisnąć do mojej świadomości wiedzę, której nie miałem. A może to jest efekt „przedwiedzy”, w który nigdy nie wierzyłem? Istnieje pogląd, że w czasie przejścia przez hipertunel człowiek może zobaczyć swoją przyszłość… Bzdura. Zbieg okoliczności.
– W którym miejscu pana wysadzić w Ałma Acie? – zapytał operator. – Był pan już w tym mieście?
– Dawno temu – odparłem szczerze. – Myślę, że się porządnie zmieniło. Może pan mi coś podpowie?
– Dworzec lotniczy? – zasugerował niepewnie operator. – Górski kompleks turystyczny? Hilton? Nic innego nie przychodzi mi do głowy…
– O której przylecimy do Ałma Aty?
– Około południa czasu miejscowego. Sprecyzować?
– Nie trzeba. Czy można dowiedzieć się o adres szefa miejscowego klubu roaderów?
– Oczywiście. Postanowił pan zacząć badanie kultury u źródeł? Bardzo słusznie…
Słuchając gadatliwego operatora, z roztargnieniem oglądałem pulpit. Pod względem technicznym flaer był wyposażony nie gorzej od orbitalnych myśliwców Tara czy innych chronokolonii. A jednak miał żywego operatora – coś w rodzaju dublera maszyny albo po prostu dodatkowego uczestnika procesu pracy. Jeśli coś takiego istnieje po masowej kolonizacji okolicznych gwiazd, to co się działo w czasie roaderów?
– Adres został odnaleziony. Podać na taśmie?
Skinąłem głową, nie słuchając już operatora. Przypomniałem sobie rozmowę z Lansem, jeszcze zanim do załogi „Terry” dołączyli Redrak i Dańka, gdy włóczyliśmy się po galaktyce w poszukiwaniu śladów Ziemi.
Chyba wszystko zaczęło się w Gesmodei, na „giełdzie pracy”. Tak nazywano restauracyjkę obok kosmoportu. Można było przesiedzieć w niej cały dzień, zamawiając tylko kilka tanich napojów, co wykorzystywała większość gości. Wszyscy byli w ten czy inny sposób związani ze statkami kosmicznymi: piloci i technicy, energo-operatorzy i „rusznikarze”, świeżo upieczeni absolwenci szkół i ukrywający się przed policją bandyci. I wszyscy szukali pracy. W ciągu tygodnia pracę znajdował najwyżej jeden czy dwóch bywalców giełdy, co bynajmniej nie zmniejszało optymizmu pozostałych. Przychodzili na kilka godzin przed otwarciem, broniąc przed obcymi swoich stolików, nierzadko za pomocą atomowych mieczy.
– Dobrze, że urodziłem się na Tarze – powiedział wtedy Lans. – U nas prawo do pracy jest chronione przez ustawy, wszyscy mają zapewnioną pracę.
Uśmiechnąłem się. Monarchistyczny komunizm – tak ochrzciłem ustrój społeczny Tara. Choć, szczerze mówiąc, najbliższą analogią Tara był Kuwejt.
Właśnie wtedy zastanowiłem się nad problemem miejsca w życiu, który to problem rzucał cień na egzystencję większości ludzi. Już nawet nie chodziło o to, że brakowało miejsc pracy. Zawsze istniały zajęcia, z którymi nie radziła sobie technika, a jeśli sobie radziła, to wypadało to zbyt drogo. Znacznie prościej wynająć człowieka, który będzie zbierał na bagnach Repenga drogocenne kwiaty rap, niż budować w tym celu skomplikowany agregat. Lepiej wynająć żołnierzy, niż w nieskończoność przeprogramowywać roboty bojowe. Człowiek, przy wszystkich swoich wadach, jest wytrzymałym, elastycznym, a niekiedy oddanym pracownikiem. Abstrakcyjne pojęcia wiary, miłości i patriotyzmu sprawiają, że ludzie są pewniejsi od maszyn.
Ale podobne abstrakcyjne kwestie – duma, ambicja, ciekawość – drastycznie ograniczały sfery ludzkiej działalności. Zbieracz kwiatów rap mógłby się nie oprzeć pokusie skosztowania narkotycznego pyłku. Kelner w restauracji wcale nie czuł satysfakcji z obsługiwania pijanych próżniaków. Pierwszy lepszy porucznik czy kapitan twierdzy orbitalnej, wypełnionej bronią i kontrolującej całą planetę, był wystawiony na pokusę wzięcia władzy w swoje ręce.
Ludzie wpadli w pułapkę, znaleźli się pomiędzy dwoma skrajnościami. Prymitywne, monotonne zajęcia zadowalały tylko debilów, praca skomplikowana zaś, związana z techniką i władzą, była powierzana wyłącznie absolutnie pewnym ludziom.
Na planetach chronokolonii główną masę niezadowolonej części ludności wchłaniało rolnictwo. Produkując żywność, można było się wzbogacić i zrobić nieprawdopodobną karierę. Rządy tylko popierały taki odpływ siły roboczej. A nasza planeta po prostu nie potrzebowała rolników.
Przysnąłem, prawie nie słuchając wyjaśnień operatora. Właśnie przelatywaliśmy nad stacją łączności Abaza, potem nad tuwińską fabryką hipersilników, nad granicą poligonu doświadczalnego… Ocknąłem się i zerknąłem w dół. Z wysokości kilku tysięcy metrów zobaczyłem żółtobury step z rozrzuconymi tu i ówdzie czarnymi piramidkami. Nad niektórymi drżała gorąca mgiełka, jedna piramidka świeciła słabo. Nie pytałem, jakie eksperymenty przeprowadzają na byłym poligonie. Na pewno jakieś lepsze draństwo.
Potem pod nami przepłynął błękitny pasek jeziora Bałchasz. Operator poinformował mnie, że sterowanie przejmuje stacja Ałma Aty i pożegnał się.
Przegoniłem sen i jeszcze raz przemyślałem swoje plany. Wprosić się z wizytą do miejscowego przywódcy roaderów. Zmienić ubranie w najbliższym nieautomatycznym sklepie, wybierając najtańsze i najprostsze rzeczy. Znaleźć park, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem Terry i czekać tam na nią każdego wieczoru.
Jeśli park nadal istnieje.
Flaer zaczął schodzić do lądowania, dość gwałtownie, ale grawikompensator uwalniał od nieprzyjemnych wrażeń. Patrzyłem przez przezroczystą kopułę kabiny na leżące u podnóża Ałtaju miasto.
Oto powrót do ziemi ojczystej…
Hasło „Przemienimy Ałma Atę w miasto-ogród!” zawsze mi się podobało, mimo utopijnego optymizmu i kategoryczności. Ale jak można urzeczywistniać hasła tak dosłownie! Pode mną leżało zielone morze z archipelagami różnobarwnych wysepek – domków. Nad ożywioną utopią w nierealnie czystym, pozbawionym śladu chmur niebie wzlatywały, opuszczały się i po prostu unosiły kolorowe punkty flaerów. Zrobiło mi się nieswojo. Dopiero teraz zrozumiałem, jak bardzo kochałem „moją” Ałma Atę. Rzecz jasna nigdy nie uważałem hotelu Kazachstan za szczytowe osiągnięcie sztuki architektonicznej, tak samo pałacu prezydenckiego czy łaźni Arasan. A chruszczowowskie wieżowce czy elitarne monolityczne domy na osiedlu Samał po prostu musiały się rozpaść. Co do tego nie miałem wątpliwości. Ale chyba powinno pozostać jakieś dziedzictwo architektoniczne? A ja nie widziałem nawet śladu po tym precyzyjnym „szachowym” układzie miasta, które tak zawsze lubiłem. Był za to artystyczny bałagan, zieleń ogrodów i kolorowe domki. Z barwnej kipieli wyłaniały się tylko wieże, śnieżnobiały pałac w centrum i nieporządne skupisko ogromnych zielonych kul na górze Kok-Tiube, które zajęły miejsce wieży telewizyjnej… I jeszcze kilka cylindrycznych, matowo-lustrzanych budowli w różnych punktach miasta – różniących się rozmiarami, ale wyraźnie stworzonych na podstawie tego samego projektu. Wszystko było piękne, lecz to już nie była moja Ałama Ata! Moja znikła bez śladu…
– Kiedy miasto przybrało taki wygląd? – zapytałem.
– Rekonstrukcja Ałma Aty została przeprowadzona po trzęsieniu ziemi w 2070 roku.
Głos był zbyt nieskazitelny. Tym razem nie miałem wątpliwości, że rozmawiam z automatem.
– Wieżowców nie buduje się ze względów bezpieczeństwa?
– Wieżowców… – zapadła cisza. Chyba zadałem niestandardowe pytanie. – Wieżowce buduje się nadal. Są absolutnie bezpieczne.
Skinąłem głową. Rzeczywiście, kto wolałby mieszkanie w wielopiętrowym bloku od samodzielnej willi? Fabryki pewnie umieścili poza granicami miasta. A biura, instytuty i inne administracyjne bzdury stały się po prostu niepotrzebne dzięki rozwojowi telekomunikacji.
– Szukam domu Nurlana Kislicyna, byłego roadera – powiedziałem, z ciekawością czekając na odpowiedź. Każdy automat ma ściśle określoną granicę możliwości informacyjnych. Czy flaerowi wystarczą te skąpe dane, czy też zażąda pełnego adresu? Zerkałem na kartkę z adresem szefa klubu roaderów. Ulica Kurmangazy, dom 567-28. No proszę, nazwa ulicy się nie zmieniła…
– Jest pan umówiony? – zapytał automat. Widocznie informacja była wystarczająca.
– Nie.
– W takim razie lądowanie zostanie przeprowadzone na najbliższym publicznym parkingu. Po wyjściu z flaera przejdzie pan przez podziemne przejście z tabliczką „ulica Kurmangazy”, skręci na prawo i…
– Puść informację na taśmę – poleciłem.