Przechodząc po raz pierwszy przez hipertunel, nie wiedziałem, co mnie czeka. Dziwna, nie do wytrzymania rozkosz ogarniająca człowieka w hiperprzestrzeni zaskoczyła mnie zupełnie.
Teraz byłem na to przygotowany. Na szaleństwo kolorów i zapachów, słodkie drżenie ogarniające całe ciało…
Nie było nic.
Tylko lekkość, znacznie bardziej dojmująca niż nieważkość – wrażenie całkowitej bezcielesności. Naprawdę nie istniałem w tym odcinku czasu, gdy przestrzeń, tracąc swoją trójwymiarowość, rekonstruowała moje ciało w innym punkcie.
Jesteś szczęśliwy?
To był mój własny głos. Sam zadałem to pytanie – i nie zdziwiło mnie, że zastanawiam się nad odpowiedzią.
– Chyba…
A więc nie jesteś. Dlaczego?
– Jestem zmęczony.
Śmiech. Śmiałem się, czując, jak napływa spóźniona euforia. Śmiałem się ze swoich pytań i odpowiedzi, z powagi i poufności tego dialogu.
Zmęczony? Dwadzieścia siedem lat to niewiele. Co ty wiesz o zmęczeniu?
– Zbyt dużo zdarzeń… za dużo zakrętów… nie nadążam.
Wokół mnie płonęła pomarańczowa zorza. Leciałem przez przestrzeń różowego i purpurowego śniegu, przecinając skrzepy białego płomienia. Ciepło i chłód, mrok i światło. I upajający zachwyt.
– Jestem strzałą puszczoną w zachodzące słońce – wyszeptałem. – Jestem szczęśliwy, nie czuję zmęczenia…
I sam siebie przestrzegłem:
Nie wariuj. Odpręż się. W takich chwilach myślenie szkodzi. Po prostu odpoczywaj. Nigdzie nie lecisz, jesteś na Ziemi. W hiperprzestrzeni nie ma czasu. Wszystkie twoje odczucia trwają ułamek sekundy, gdy ciało nabiera materialności.
– Odpoczywam…
Słodycz na języku. Czuła dłoń na czole. Zapach morza i cicha muzyka w oddali.
Odpoczywaj. I zapamiętaj, bo to dobra rada: najprostsza droga jest zawsze najlepsza, najprostsze decyzje są zawsze lepsze od skomplikowanych. Witamy na Ziemi.
Poczułem, że spadam, ale i w tym upadku zabrakło lekkości. Wiatr był zimny, a woda, do której wpadłem, uderzyła w nogi niczym gumowa płyta. Witamy na Ziemi…
Zapadłem się pod wodę i szybko wynurzyłem, plując i łapczywie chwytając powietrze. Uszy miałem zatkane, ubranie przemiękło. No i dobrze. To była prawdziwa, żywa woda, jakiej nie widziałem od dwóch lat.
Niezgrabnie wymachując rękami – prawie oduczyłem się pływać – popatrzyłem w dal. Brzegu nie było widać. Nie na darmo Terry ostrzegała mnie przed niebezpieczeństwem wyjścia z hipertunelu nad oceanem. Do diabła, na Somacie takiego zagrożenia nie sposób było traktować poważnie…
Miecz ciągnął mnie na dno – płaszczyznowa klinga prawie nic nie waży, ale krępuje ruchy. Wyrzuciłem go bez wahania i ściągnąłem z pleców pas z pochwą. Pozbywając się ich, znowu zanurkowałem. Łyknąłem kolejną porcję wody…
Słodkiej wody!
Odwróciłem się i zobaczyłem brzeg – mniej więcej sto metrów ode mnie. Gdyby nie woda zalewająca uszy, usłyszałbym szum rozbijających się o niego fal.
Nie było sensu żałować miecza – płynięcie z nim było śmiertelnie niebezpieczne – jednak poczułem się oszukany. Jaki kaprys pierścienia wyrzucił mnie właśnie tu, a nie na brzegu?
Nie płynąłem długo; po pięćdziesięciu metrach miałem pod nogami dno. Stanąłem, popychany niewysokimi falami, i poszedłem po płyciźnie do brzegu.
Wieczór. Purpurowe chmury nad horyzontem – pewnie słońce niedawno zaszło. Szaroniebieskie, północne niebo. Ciemna ściana sosnowego lasu wzdłuż brzegu.
Ciekawe, gdzie jestem? W Kanadzie, w Krainie Wielkich Jezior? Nad Bajkałem?
Brzeg był kamienisty i czysty. Żadnych śladów człowieka. Poszedłem dalej, na skraj lasu i położyłem się na trawie. Przemokłem do suchej nitki, ale to mi nie przeszkadzało. Somat nauczył mnie cenić wilgoć.
Głód nie groził mi przez najbliższą dobę; tabletka odżywcza działała bez zarzutu. Potem będę łowił ryby, zbierał grzyby i jagody i szedł brzegiem poszukując oznak cywilizacji – miast, wsi… fabryk… zardzewiałych beczek wystających z wody… budki telefonicznej…
Uśmiechnąłem się i poklepałem po kieszeniach, żeby się zorientować, z czym przybyłem na swoją planetę.
O dziwo, materiał kombinezonu sechł w oczach. Parowały ostatnie krople wody, nagrzała się podkładka.
Zerknąłem na prawe ramię. Słabe migotanie zielonego światełka. Kombinezon działał i moje nieoczekiwane upodobanie do mokrych ubrań wcale go nie interesowało.
Prychnąłem i wyciągnąłem się na trawie. W końcu mogę chyba trochę odpocząć. Nie spiesz się, jeśli cię nie poganiają, jak uczył mnie kiedyś Ernado.
Najprostsza droga jest najpewniejsza, zapewniałem niedawno sam siebie. Zabawne majaki hipertunelu…
Niebo nade mną ciemniało, chmury stawały się coraz jaśniejsze. Niebo Ziemi… Ale nie czułem radości powrotu. Raczej niepewność i zagubienie.
Co najśmieszniejsze, nie bałem się, że Ziemia zmieniła się nie do poznania. Najbardziej bałem się tego, że pozostała taka, jak była.
– Zobaczymy – powiedziałem na głos. – W końcu Maestro Staś nie był takim złym człowiekiem.
Tym bardziej że Siewcy najwyraźniej nie porwali Terry. Gdyby użyła pierścienia pod ich kontrolą, znalazłbym się nie na brzegu jeziora, lecz w celi wypełnionej gazem usypiającym. Albo w imadle pola siłowego. Żaden miecz by mi nie pomógł.
Zamknąłem oczy. Wszystko w porządku. Jestem na Ziemi i jestem bezpieczny. Jeśli z Terry jest wszystko w porządku, to nie będę się pakował w żadną awanturę. Nawet nie spróbuję się dowiadywać, kto urządził nalot na mój dom i nasłał roboty bojowe.
Do drugiej w nocy przesiedziałem na brzegu przy ognisku. Nie od razu udało mi się je rozpalić – ze źródeł ognia miałem jedynie pistolet laserowy, w dodatku prawie rozładowany. W dodatku nawet na najniższej mocy promień nie podpalał gałęzi, tylko ciął je na kawałki. W końcu, rozzłoszczony piątym czy szóstym niepowodzeniem, wcisnąłem w stertę chrustu kamień i rozpaliłem promieniem do czerwoności. Gałązki, nawet te wilgotne, zajęły się szybko. Usiadłem tak, żeby nie leciał na mnie dym i od czasu do czasu dorzucałem do ognia sosnowe gałęzie. Przez kilka chwil opierały się płomieniom, potem zapalały się olejki eteryczne i długie zielone igły jarzyły się rubinowym światłem. Od ogniska płynął zapach igliwia, i to nie spalonego, tylko żywego, jak od choinki w Boże Narodzenie.
Od pięciu lat nie obchodziłem świąt, a pożałowałem tego dopiero teraz. Pewnie to zbyt ziemskie święto.
Teraz jest chyba koniec lata, jeśli oczywiście nie zmienił się klimat i to jezioro to rzeczywiście Bajkał. Wiatr był chłodny i pachniał inaczej niż latem. Nie znalazłem wprawdzie jagód, ale może to z powodu półmroku. Żaden problem. W moim kombinezonie nie zmarznę nawet zimą.
Nocne niebo na Ziemi było najbardziej realnym dowodem upływu czasu. Rysunek gwiazdozbiorów się nie zmienił albo byłem zbyt słaby w astronomii, żeby zauważyć różnice. Ale pełznące po niebie światełka satelitów wprawiłyby w ekstazę Ciołkowskiego czy Korolowa. Szczerze mówiąc, taka obfitość budziła niepokój. Różnobarwne punkty mknęły we wszystkich możliwych kierunkach i z najróżniejszymi prędkościami. Kilka razy trajektorie sputników zmieniały się na moich oczach, i to pod takim kątem, że nie można było wątpić w istnienie grawikompensatorów. Kilka satelitów miało ogromne rozmiary – wyglądały nie jak punkty, lecz jak małe dyski. Wokół jednego płonęła słaba aureola, którą oceniłem jako wtórny efekt pracy silników plazmowych. Ta machina pełzła po tak niskiej orbicie, że cały czas musiała kompensować utratę wysokości od hamowania w stratosferze.
Na wschodzie, niemal nad samym horyzontem, wisiało coś niezwykłego – kwadracik, od którego płynęła kolumna jasnego światła. Wiedziałem, że to tylko zwierciadło kosmiczne, ogromna błyszcząca błona nakierowująca na określony punkt powierzchni Ziemi światło Słońca. Ale pierwsze skojarzenie było bardzo prozaiczne: okno. Małe kwadratowe okienko w ciemnej piwnicy, przez które sączy się światło dnia.
Widok otwartego w niebie okna budził jakiś niesamowity lęk. Na żadnej planecie nie widziałem tak prostego i efektownego rozwiązania problemu nocnego oświetlenia.
Ziemia wydawała mi się obca, niczym dziewczynka z tej samej klasy, która zrobiła sobie ostry makijaż i włożyła dorosłą suknię. To już nie był mój świat.
Ale jeśli wierzyć Maestrowi, na tym świecie ceniono obrazy Dańki. A polityki, którą prowadziła Ziemia przez ostatnie dwa lata, wyjawiając planetom Świątyń swoje istnienie, nie można było nazwać niesprawiedliwą czy kolonialną.
Jedyne, na co Ziemia kładła nacisk, to stworzenie systemu wzajemnej pomocy ludzkich światów z korpusem desantowym w charakterze głównej siły uderzeniowej. Ale ta wojskowa struktura kierowana była przez ogólną radę przedstawicieli planet, miała na celu obronę przed Fangami i w ciągu ostatnich dwóch lat nie przejawiała żadnej aktywności.
Może jestem niesprawiedliwy wobec ojczystej planety.
W środku nocy, gdy ognisko zaczęło dogasać, usłałem sobie łóżko z gałęzi i poszedłem spać. Po skałach Somata kłujące sosnowe łoże wydawało się całkiem znośne.
Obudziły mnie ptaki.
Przez jakąś minutę leżałem z zamkniętymi oczami. Gdzieś niedaleko, kilka metrów ode mnie, kląskał niewidoczny ptaszek. Pięć lat temu uznałbym jego śpiew za niewiele bardziej melodyjny od krakania wrony.
Teraz te dźwięki sprawiały mi przyjemność. Witała mnie Ziemia – nie zawsze piękna, nie zawsze szlachetna. Wspólna ojczyzna ludzi. Moja planeta.
– Witaj – wyszeptałem. – Dzień dobry…
– Dzień dobry.
Przywitano się ze mną wprawdzie z lekkim zdumieniem, ale uprzejmie. Zanim nieznajomy dokończył, nie wstając z ziemi uskoczyłem w bok. To musiał być komiczny widok – półskok, półsalto z jednoczesnym poklepywaniem się po karku, bo pewnie tak wyglądała z boku moja próba wyciągnięcia utopionego miecza z nieobecnej pochwy.
Wylądowałem dwa metry od sosnowego łoża, sięgnąłem po pistolet i zamarłem.
Mój poranny gość nie wystraszyłby nawet dziecka. Chudy jasnowłosy chłopak, może siedemnastoletni, o długich włosach, w dużych okrągłych okularach. Czyżby w XXII wieku Ziemia jeszcze nie poradziła sobie z krótkowzrocznością? Chłopiec miał na sobie czarne kąpielówki i błyszczącą wstęgę niedbale nawiniętą na prawej ręce od łokcia do ramienia. Mimo tak skąpego stroju był kompletnie nieopalony, skóra lśniła niemal mleczną bielą.
– To twój poranny trening? A może pana przestraszyłem?
Chłopiec uśmiechał się lekko. Chociaż byłem kompletnie zaskoczony, zdążyłem zauważyć nieoczekiwaną zamianę „ty” na „pana”. Zapewne mimo woli narzucałem dalszy styl naszych kontaktów…
Nie lubię, gdy próbuje się zadecydować za mnie. – I jedno, i drugie – odpowiedziałem, próbując się uśmiechnąć. Chłopiec patrzył na mnie w zadumie. W końcu podniósł dłonie w czymś w rodzaju pozdrowienia.
– Wybacz – powiedział serdecznie. – Czekałem, aż się obudzisz. Chciałem cię zaprosić na śniadanie.
Po rosyjsku mówił bez zarzutu, chociaż z lekkim łotewskim akcentem. Nie miałem jednak cienia wątpliwości, że to jego język ojczysty. W końcu przez sto kilkadziesiąt lat rosyjski mógł się nieco zmienić.
– Myślałem, że w pobliżu nikogo nie ma – wyjaśniłem. – Dlatego się speszyłem.
– Jestem roaderem – rzekł spokojnie chłopak.
– Rogerem? – nie zrozumiałem obcego słowa, czym zdumiałem swojego rozmówcę.
– Roaderem… no, wędrowcem – powiedział, dzieląc słowo na sylaby. – A może nikt już o nas nie pamięta?
Postanowiłem zagrać va banque.
– Wydawało mi się – zacząłem ostrożnie – że zostały tylko jednostki.
Chłopak skrzywił się, ale już wiedziałem, że zgadłem.
– Nie, dziesiątki… No tak. To przez Fangów i genormistów. My jesteśmy poza nawiasem. Ale jesteśmy.
Skinąłem głową i przeciągnąłem się.
– To co słychać w kwestii śniadania? – zapytałem. Chłopiec znowu wytrzeszczył na mnie oczy. Z jakiegoś powodu zdjął okulary i zauważyłem, że nie sprawia mu to różnicy.
– Ciekawie mówisz. Skąd jesteś?
Bez zastanowienia wskazałem ręką niebo.
– Kolonista?
– Z Ziemi, ale długo byłem tam.
– W zakresie – podsumował niezrozumiale chłopak. Moja odpowiedź chyba go zadowoliła. – W kwestii śniadania… w kwestii… – powtórzył, jakby smakując to słowo. – Chodźmy.
Ruszyliśmy do lasu.
– Poznajmy się – zaproponował chłopiec.
Skinąłem głową. Im mniej będę mówił, tym lepiej.
– Andriej.
– Siergiej.
Szliśmy przez las – Andriej przodem, wymachując okularami, ja za nim. Chłopak lawirował pomiędzy drzewami w skomplikowany sposób. Nie zauważyłem żadnych śladów ścieżki i zaniepokoiłem się.
– Nie zabłądzimy?
Chwała Bogu, to słowo Andriej znał. Znowu się stropił, jak przy pytaniu o liczebność roaderów, i wymamrotał:
– Nie, mam piszczałkę.
Nieokreślonym gestem wskazał swoje ucho. Przyjrzałem się uważniej i na płatku ucha dostrzegłem mały różowy plasterek.
– Sto metrów – dodał Andriej i podał mi okulary. – Popatrz sobie na razie.
Próbując zachować spokój, włożyłem okulary. Były bardzo lekkie, a szkła, jeśli to rzeczywiście były szkła, miały płaskie.
Gdy odsunąłem rękę od okularów, szkła lekko pociemniały. Z góry na dół przebiegł czerwony błyszczący pasek. Na ciemnym tle pojawił się obraz – wirujący biały sześcian. Stawał się coraz większy, aż wreszcie wypadł ze szkieł i poleciał przed moim nosem, nadal rosnąc.
– Dostroiły się? – zapytał z troską Andriej.
– Tak. – Z trudem stłumiłem pragnienie zdjęcia okularów. Szkła pojaśniały, iluzja sześcianu była teraz absolutna. Oto on, metr ode mnie, wystarczy jeden krok i sięgnę do niego ręką.
Sześcian rozłożył się i zmienił w półprzeźroczyste płótno… w ogromny klonowy liść… w trzepoczącego skrzydłami motyla. To nie był prawdziwy owad, raczej animowany wariant. Motyl fruwał przed mną, starannie omijając gałęzie drzew. O, do diabła!
Opuściłem głowę i spojrzałem ponad okularami. Oczywiście żadnych motyli nie było.
W uszach zadźwięczała cicha muzyka – może flet, może fujarka, gdzieś daleko, daleko, niemal na granicy słyszalności.
– To Jurkinson, Motylek i Io[Aluzja do rosyjskiego barda, poety i pisarza SF, Julija Burkina i jego albumu Yanessa Io.] – powiedział Andriej. – Zaraz pójdziemy dołem… Jesteśmy na miejscu.
Z ulgą zdjąłem okulary i oddałem Andrzejowi. Wyszliśmy na polanę i roader pospiesznie zdarł z ucha plaster.
– Kompletnie nic – powiedział, rzucając piszczałkę w krzaki. Jasne. Cóż, zmilczę. Widocznie roaderom, kimkolwiek oni są, podobne „pomoce” są zabronione.
– Oczywiście, Andriej. Kompletnie nic – uspokoiłem go.