Gdy systemy bojowe statku pracują na pełnej mocy, dają ciąg przewyższający moc startującej ziemskiej rakiety. Działa laserowe i anihilatory sprawiają, że statek trzęsie się jak przy awaryjnym lądowaniu.
Gdy dziesięć rakiet bojowych – trzytonowych metalowych potworów wypełnionych ładunkiem jądrowym – startuje przez otwarte luki, siła odrzutu lekko spycha statek z toru.
Zbliżaliśmy się do „Białego Raidera” nierównym kursem, zmienianym przy uruchamianiu kolejnych baterii laserów i starcie każdej nowej rakiety. Kleń i Redrak mogliby wyrównać kurs, kompensując odrzut laserów pracą silników, ale to akurat nie było potrzebne. Zmieniający się chaotycznie kurs ratował nas przed trafieniem przez wroga.
Kleń się nie mylił. Każdy inny statek na miejscu raidera byłby skazany. Jedyne, co mógłby zrobić, to włączyć pole neutralizujące i runąć na planetę pod jego osłoną, żeby w ostatnich sekundach uratować załogę kutrami.
„Biały Raider” przyjął walkę.
Zasypaliśmy się nawzajem rakietami – każda z nich mogła zmienić statek w plazmowy obłok. Ale laserowe systemy przeciwrakietowe z komputerowym naprowadzaniem działały na obu jednostkach.
Pola destrukcyjne przenikały przez statki, niszcząc substancje, na które były nastrojone. Ale przy takiej odległości lasery mogły działać godzinami.
W odległości pięciuset kilometrów jedynie szerokozakresowe lasery mogły być skuteczną bronią. Cóż, kiedy bezradną wobec śnieżnobiałego poszycia raidera.
Zauważyłem na jednym z dziesiątków ekranów, w jakimś specjalnym zakresie, którego nazwy nie znałem i nie miałem zamiaru zapamiętywać, jak korpus raidera otuliło kolorowe lśnienie. To była przesunięta w bezpieczne części widma energia naszych laserów. Tylko mała część ich mocy szła na zniszczenie białego pancerza, większość znikała w kosmosie.
Kierowany instynktem zacząłem koncentrować punkty celownicze laserów. Czy teraz ich ogień mógłby przepalić pancerz? Ale celowniki rozbiegły się po całym korpusie, gdy tylko zwolniłem sterowanie. Ktoś, Kleń albo Ernado, nie zgodził się z moją decyzją. Sięgnąłem do blokady naprowadzania, ale powstrzymałem się. Ten, kto to zrobił, miał rację. Niewiele było szans na przebicie pancerza przeciwlaserowego, lepiej załatwić zewnętrzne czujniki, zniszczyć lufy dział laserowych albo otwierające się luki rakietowe.
My byliśmy takim samym celem. Każdy zwrot stawał się nieuniknionym kompromisem, poświęceniem pewnej liczby detektorów i baterii laserowych, kolejnej stopionej warstwy poszycia. My też mogliśmy odeprzeć laserowy ogień, ale w bardziej rozrzutny sposób. Pomiędzy płytkami wielowarstwowego pancerza umieszczony był gaz, który parował od ognia laserowego. Z boku wyglądało to jak kłęby dymu – gęsta szara mgła rozpraszająca promień lasera.
Raider wznosił się nadal. Z każdą sekundą zbliżał się do punktu, w którym osiągnie stabilny tor, a wtedy zostalibyśmy pozbawieni jedynej przewagi. Gdy sekciarze będą mogli włączyć pole neutralizujące bez ryzyka upadku na planetę, zdołają odeprzeć każdy nasz atak.
Obraz „Białego Raidera” na ekranach zaczął się przechylać. Usłyszałem zdumiony głos Ernada:
– Przegrzewa mu się pancerz!
Nawet doskonałe poszycie krążownika nie mogło opierać się laserom w nieskończoność. Teraz sekciarze musieli manewrować, co nieuchronnie obniży celność ich strzałów.
– Spada moc systemów przeciwrakietowych – zameldował Lans. – Przestało działać sześćdziesiąt procent naszych detektorów i około połowy dział bliskiego zasięgu.
– To dużo. – Kleń włączył się na chwilę do ogólnej łączności. – Manewrowałem.
– Ich destruktory są nastrojone na elektronikę. Stary numer.
Ale pewny, pomyślałem z niepokojem, patrząc na migające nerwowo ekrany. Uszkodzone układy wyłączały się, zaczynały działać rezerwowe. Cóż nawet najważniejszy układ statku jest zdublowany najwyżej dwa razy. Jeszcze kilka minut i przyrządy przestaną działać.
– Trafiłem! – krzyknął nagle Dańka. – Trafiłem!
Na ekranach szalał biały płomień…Trafieniem” Dańka nazwał eksplozję rakiety mezonowej kilometr od „Białego Raidera”. Jedna z setek, które przedarły się przez laserową sieć wroga i wybuchły wystarczająco blisko, by zaszkodzić statkowi.
– Zauważyłem, na jakim dystansie on niszczy nasze rakiety, i wydałem komendę wcześniejszej eksplozji – mówił podekscytowany Dańka. – Nie spodziewali się tego!
– Brawo – pochwalił go krótko Redrak. – Zaraz zobaczymy efekty. Płomień powoli znikał. Kleń przebiegł palcami po klawiaturze i w stronę krążownika wystartowały nasze ostatnie rakiety. Te, które były w przestrzeni w momencie wybuchu głowicy mezonowej, zmieniły się w pył albo leciały na oślep, z przepalonymi blokami sterowania.
– Żyje, bydlę – wyszeptał Lans. – Żyje.
Poszycie statku częściowo pociemniało, ogień przycichł, lecz żadnych poważnych uszkodzeń nie zauważyliśmy. Potrzebował kilku minut, żeby zastąpić uszkodzone detektory zewnętrzne, i kilku dalszych na naprawę dział… Ale najważniejsze, że wyszedł już na stałą orbitę.
– Trzy sekundy do wybuchu rakiet – powiedział cicho Ernado. – Dwie… Jedna… Zero.
Nic się nie stało. Na ekranie o maksymalnym powiększeniu zobaczyłem, jak rakiety, tracąc orientację, z wyłączonymi silnikami, lecą w stronę „Białego Raidera”. Jedna z rakiet uderzyła w pancerz i powoli rozpadła się na kawałki.
Połyskliwy elektroniczny złom, mglisty obłok zamarzniętego płynu z hydraulicznych serwomotorów, kawałki ciemnoszarego metalu – to wszystko jakby „odbiło się” od pancerza raidera.
– Włączyli pole neutralizujące – oznajmił spokojnie Kleń.
– Poznałeś ich już trochę, Kleń – powiedziałem szybko. – Jaką taktykę teraz przyjmą?
– Dobiją nas.
Potężny masyw raidera zbliżał się powoli. Ani jednego strzału, najmniejszej oznaki życia… Jedynie włączone pole neutralizujące zdradzało, że statek nadal funkcjonuje.
– Pięćdziesiąt procent dział laserowych i destrukcyjnych uległo zniszczeniu, uszkodzone są cztery z sześciu warstw pancerza, rakiety zużyte całkowicie. – Ernado starał się mówić spokojnie, lecz głos mu drżał. – Serge, jestem żołnierzem i gotów jestem walczyć za ciebie, ale wolałbym robić to na planecie.
Nacisnąłem kilka klawiszy. Na białym cielsku krążownika pojawiły się kółka celowników. Jedno dotknięcie i w dziobowej części „Terry” otworzyły się pułapki magnetyczne, wyrzucając w stronę wrogiego statku drobinki metalu bardzo przypominające sód.
Ale to był antysód. Dwa gramy antymaterii mogły zmienić raidera w obłoczek pyłu równie skutecznie jak wszystkie te rakiety, które nie eksplodowały. Ledwo zauważalne migotanie znaczyło na ich drodze anihilację molekuł atmosfery, dopóki nie weszły w pole neutralizujące krążownika.
– W polu anihilacja jest niemożliwa – rzekł Kleń z lekką ironią.
– Oczywiście. To znaczy, że nie będą mogli wyłączyć pola – powiedziałem, patrząc na zbliżający się statek. – Gdyby nasze destruktory zadziałały…
Kleń krótko skinął głową i dodał przepraszającym, niezwykłym u niego tonem:
– Tak, kapitanie. To był dobry plan: atak podczas startu, niszczący cios w generatory pola… Niestety, raider wytrzymał.
Redrak odwrócił się do niego, czarna kula hełmu sprawiała, że wyglądał jak robot. Zapytał z rozdrażnieniem:
– Taktyku, to pojedynek czy wakacje?
Skóra Klena pociemniała. Odpowiedziałem zamiast niego:
– Pojedynek, Redrak. Jak postąpiłby twój kapitan… poprzedni?
– Poszedłby w hiperskok. Od początku walki mam trzy punkty orientacyjne. Nie mamy szans, żeby go teraz pokonać. Zaczynać orientację, kapitanie?
– Nie mamy szans, żeby się ukryć! – Kleń energicznie pokręcił głową, jakby Redrak mógł go zobaczyć. – W takiej odległości bez trudu zdołają trafić na nasz ślad.
Drobinki antysodu uderzyły w pancerz krążownika. Już po chwili komputer zaprezentował na ekranach cienkie linie rykoszetu. Zaraz potem na obrazie „Białego Raidera” zaczął pulsować czerwony punkt.
– Jedna drobinka wniknęła w pancerz. – Kleń zaczął oddychać szybciej, jego skóra stała się niemal czarna. – Albo trafienie pod kątem prostym, albo już było tam uszkodzenie. Teraz nie będzie mógł wyłączyć pola.
Malutka drobinka antymaterii, która przylepiła się do poszycia, sprawiła, że statek stał się absolutnie bezbronny. Nie mógł wyłączyć pola neutralizującego, otworzyć ognia ani uruchomić silników, bo rozwaliłby go nieunikniony wybuch. Gdy masa przemienia się w energię, każdy pyłek staje się niebezpieczny.
– Manewr maksymalnego zbliżenia, szósta i ósma grupa silników, B-pięć, A-siedem – dyktował pospiesznie Kleń. – A-trzy, siedem, dziewięć…
Nasz statek drgnął, nabierając prędkości. Kleń wyjaśnił szybko:
– Podejdziemy bliżej i będziemy kontynuować ostrzał. Sparaliżujemy go zupełnie.
Poszukałem wzrokiem Dańki, który dziwnie ucichł. Chłopiec siedział w fotelu, odsunięty od pulpitu, przytulając do siebie Trofeum. Zwierzak z ciekawością gapił się na kolorowe światełka paneli. Podniósł mordkę i popatrzył na mnie niemal ludzkim wzrokiem.
– Dańka – wyszeptałem w dwukierunkowym połączeniu.
Szybkie, przepraszające spojrzenie. Zmieszany uśmiech.
Najsilniejszy strach pojawia się po beztroskiej pewności zwycięstwa. Najstraszniejszą rzeczą dla dziecka jest nagła świadomość możliwości śmierci. Czasem podniecenie pasjonującą grą dzielą od przerażenia dwie lub trzy sekundy, dwa lub trzy nieostrożne słowa.
– Dańka, wszystko w porządku – powiedziałem z przekonaniem. – Mamy go, rozumiesz? Sprawdź naprowadzenie dział laserowych, może spróbują się katapultować.
Chłopiec skinął głową i pochylił się nad pulpitem.
Automaty zrobiłyby to sto razy szybciej.
Ale po co wtedy byłaby potrzebna załoga?
Wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Zbliżyliśmy się do „Białego Raidera” – dwa kilometry to w kosmosie żadna odległość. Kleń naprowadzał nas na bezpośrednie uderzenie. Jeszcze trochę i oblepiony antymaterią statek będzie nie bardziej niebezpieczny niż skuty kajdankami chuligan.
I wtedy potężny fragment poszycia z wczepioną drobinką antymaterii oddzielił się od „Białego Raidera” i popłynął ku nam. W polu neutralizującym silniki nie działają, ale sprężony gaz ma wielką siłę i może przesunąć pięć czy sześć ton.
– Mają pancerz segmentowy! – krzyknął Lans. W tym samym momencie ktoś – może nawet on sam – włączył generatory pola. Ale pole neutralizujące potrzebuje co najmniej pół sekundy, żeby zadziałać.
Żeby je wyłączyć, potrzeba jeszcze więcej czasu. To już nie miało znaczenia. Kapitan „Białego Raidera” przewidział nasze działania. Wyłączyli pole neutralizujące dwadzieścia sekund temu, teraz zanikało. Drobinka sodu, której od zwykłej nie odróżniłby nawet najbardziej doświadczony fizyk, uwolniła się spod nacisku, który przerwał molekularny rozpad.
Substancja pancerza przeciwlaserowego weszła w reakcję z antysodem.
Pomiędzy naszym statkiem i krążownikiem rozbłysło białe słońce. Większość energii wybuchu zmieniła się w promieniowanie świetlne i rentgenowskie. Ale jeszcze coś zostało na ultrafiolet i fale podczerwone, radiację i promieniowanie gamma.
Ekrany zapłonęły oślepiająco, daremnie próbując oddać cały przepych zjawiska. Zanim automatyka je wyłączyła, w oczach pojawiły się nam różnobarwne kręgi. Redrak krzyknął – przez swój hełm pilotażowy oberwał najbardziej.
– Zawrót! – Kleń nawet nie odwrócił głowy. – Zawrót, Redrak! Z niemal zwierzęcym wyciem Redrak sięgnął do pulpitu i zaklął.
– Wyłączcie pole, idioci!
Kilka razy nacisnąłem klawisz wyłączenia pola, blokując generator. Ale minęło co najmniej pięć sekund, zanim pole znikło i Redrak mógł obrócić statek, odwracając się do raidera czynnymi, niespopielonymi czujnikami.
„Biały Raider” walił do nas ze wszystkich baterii, jakby próbował dorównać gasnącemu procesowi anihilacji. On też oberwał; jego pancerz poczerniał, na zawsze likwidując ochronę statku przed ogniem laserowym. Ale śluzy promieniowania były zamknięte w czasie wybuchu, więc większość laserów i destruktorów przetrwała. Poszycie naszego statku, otulone szarą mgłą parującego plastiku, topiło się niczym kostka cukru w gorącej herbacie. Trwożnie migotały cyfry, wyświetlając procent elektronicznej aparatury zniszczonej przez destruktory wrogiego statku.
– Niech pan decyduje, kapitanie! – jęknął Redrak. – Niech pan decyduje! Jeszcze możemy wejść w hiperskok!
– Ma dwunastokrotną przewagę mocy bojowej. – Ernado nie panikował, ale jego twarz utraciła poprzedni spokój.
Najspokojniejsi byli Lans i Kleń. Taktyk pilotażowy chyba po prostu nie umiał się bać. Tysiące pokoleń Klenijczyków uczyło się żyć i umierać bez strachu, a Kleń był ich godnym potomkiem. Za to Lans, który jakimś cudem utrzymywał przy życiu resztki przyrządów, po prostu nie miał czasu na emocje.
Celowniki dezintegratorów patrzyły prosto na „Białego Raidera”. Wydawało się, że jego ciemny korpus świeci własnym blaskiem – przestrzeń pomiędzy nami wypełniona była pyłem rozpraszającym promieniowanie laserowe. To trochę zmniejszało śmiercionośną siłę baterii, ale dawało wspaniały efekt optyczny. Kosmos nie był już czarny, stał się błękitny niczym ziemskie niebo.
Klawisz, którego dotknąłem, wyzwalał salwę z wszystkich dezintegratorów. Rezerwa bojowa, która nam jeszcze została. Teraz na moją komendę magnetyczne akceleratory wyrzuciły w kosmos cały swój ładunek.
W stronę krążownika pomknął obłok błękitnych kryształków. Przez ułamek sekundy jego automatyczne baterie laserowe nadal prowadziły ogień, próbując wyprodukować maksymalną ilość antymaterii. Potem kilka kryształków zetknęło się z wypełniającym przestrzeń pyłem i oślepiające rozbłyski anihilacji zlikwidowały naprowadzanie laserów automatycznych. Kapitan, a może komputer raidera podjął więc jedyną słuszną decyzję.
Wrogi statek otuliło pole neutralizujące. Ogień ustał i Lans odetchnął z ulgą.
– Straciliśmy dziewięćdziesiąt procent automatyki… – zameldował.
Nie słuchając go, Ernado zapytał:
– Kapitanie, podjął pan decyzję? To tylko chwila przerwy.
– Nie, sierżancie. To więcej niż chwila przerwy.
W końcu uchwyciłem jego spojrzenie. Ernado przemówił z wysiłkiem:
– Byłoby mi łatwiej walczyć na planecie…
Będziemy musieli walczyć o planetę. Spójrz na ekrany! Błękitne iskierki uderzyły w bok raidera – i znikły. Przez sekundę nasz na wpół rozwalony komputer przetrawiał tę informację, a potem pokrył całą powierzchnię krążownika purpurowym kreskami.
– Ten komputer nie działa – wymamrotał Ernado.
– Działa! – wykrzyknął urażony Lans.
Zapadła cisza. W końcu Kleń zapytał:
– Kapitanie, jaką substancję wykorzystały dezintegratory?
– Antyhel. Z niewielkim dodatkiem izotopu antyhelu.
Kleń zrozumiał od razu. Ale pierwszy zareagował Redrak, krztusząc się ze śmiechu.
– Wspaniały dowcip, kapitanie… Antyhel z katalizatorem nadprzewodnictwa. Nadprzewodnictwa i nadciekłości!
– Rozpływa się po całym pancerzu – powiedział w zadumie Kleń. – Mikronowa warstwa antymaterii. Wystarczy wyłączyć pole neutralizujące… i nie zostanie po nich nawet pył. Pewne jak bomba kwarkowa.
„Biały Raider” wisiał przed nami cały i zdrowy. Najdoskonalsze narzędzie walki, zdolne roznieść na atomy planetę. Niewinna broń…
– Nie pomoże mu zrzucenie pancerza? – zapytał Lans.
Pokręciłem głową. Wszyscy patrzyli teraz na mnie. Tak zachwyceni widzowie wpatrują się w artystę, który dał pokaz szczytu swoich możliwości.
– Nie. To przecież substancja nadciekła. Jeśli zrzucą pancerz, dostanie się na wewnętrzną warstwę poszycia.
– Podgrzeją – odezwał się nieoczekiwanie Kleń. – Od ciepła antyhel wyparuje.
Spojrzałem na niego pobłażliwie.
– Zauważ, że mają nieczynne potężne źródła energii. A podgrzanie całego poszycia za pomocą prymitywnych…
– Nie muszą podgrzewać całej powierzchni, kapitanie. To przecież nadciekły hel.
Przez kilka sekund nie wiedziałem, o czym on mówi. W końcu do mnie dotarło.
Podczerwony ekran był umieszczony nieco z boku, pewnie dlatego, że w czasie walki nikt z niego nie korzysta. Łatwo wykryć za jego pomocą wrogie lasery i destruktory, ale komputery zrobią to znacznie szybciej i wyświetlą informację na głównym ekranie.
Za to komputery pominą plamkę na poszyciu wrogiego statku. Mogło się wydarzyć tyle rzeczy! Pożar w przedziale, przegrzany generator…
Z zamierającym sercem patrzyłem na błękitny ekran i na jasno-czerwony punkt, który wskazywał miejsce podgrzewania od wewnątrz powierzchni krążownika. Potem nad czerwonym punktem pojawił się malutki pomarańczowy gejzer. Antyhel parował i ulatniał się. Na jego miejsce napływał nowy – zimny i nadciekły.
Mój genialny pomysł okazał się nie absolutnym zwycięstwem, lecz chwilowym odpoczynkiem.
– Idziemy w skok, kapitanie? – Redrak zdjął czarny pilotażowy hełm, dając do zrozumienia, że nie będzie już walczył z krążownikiem.
Skinąłem głową. Nie miałem ochoty ani sił na gadanie. Odchodzimy. Chowamy się. Zostawiamy raidera w spokoju. Porzucamy Ziemię na pastwę losu.
– Cała energia w generator hiperprzejścia – zarządził szybko Redrak. – Nawigator, wyliczenie według punktów orientacyjnych.
Usiadłem wygodniej na fotelu. Za parę chwil Ernado poda cyfry hiperprzestrzennych współrzędnych i pojawią się narkotyczne majaki hiperprzejścia. Świadomość oddzielona od ciała robi zabawne rzeczy…
– Nie można ustalić współrzędnych – głos Ernado zadrżał.
Kleń wydał niezrozumiały dźwięk i pochylił się nad pulpitem.
Potem po raz pierwszy usłyszałem, jak Redrak mówi falsetem: – To niemożliwe! Sygnały są zawsze stabilne!
– Ale nie teraz. – Kleń był z nas najbardziej aktywny. Ja wpadłem w jakieś otępienie. Dańka i Lans też.
– Bierzemy bezpośredni namiar na planetę Kleń – ciągnął nasz taktyk pilotażowy. – Nikt nie ma nic przeciwko?
Z trudem pokonując nieoczekiwane oszołomienie, wyszeptałem:
– Szybciej, Kleń. Zaraz wyrwą się z pułapki.
Mijały chwile wyliczeń i coraz bardziej zmniejszał się wianuszek antygazu nad korpusem raidera. Mieliśmy najwyżej minutę.
– Nie można ustalić punktu… on się przesuwa – głos Klena przeszedł w zdławiony szept. Chwycił się za głowę i skulił w fotelu. Na skórze, która teraz stała się śnieżnobiała, wystąpiły czarne i zielone plamy. Skóra na głowie poruszała się, twarz drgała, jakby podłączona do elektryczności. Spod włosów, które stanęły dęba, od czoła aż do karku wysunął się niewielki kościany grzebień.
– Co z tobą? – Redrak niepewnie wstał zza pulpitu.
– Nie! Nie! – Kleń zerwał się, drapiąc sobie twarz pazurami, które wysunęły się z czubków palców. Bryznęła ciemna krew. – Nie… – Z powrotem opadł na fotel. – Nie dam się…
– Co się stało? – Chyba straciłem umiejętność dziwienia się. – Kleń!
– Atak psychiczny.
– Czyj? – zapytałem głupio.
I usłyszałem głos Lansa – cichy, pozbawiony intonacji:
– Nieważne. Odpowiedzi nie będzie.