Pierwszą noc w obcym świecie spędziłem niespokojnie. W kombinezonie zabitego lotnika było mi ciepło i wygodnie, na bezludnym stepie panowała cisza. Daleko w tyle pozostały odłamki maszyny, które stały się nagrobkiem na bezimiennej mogile. Mimo wszystko nie mogłem zasnąć.
Tysiącem oślepiających gwiazd, nieznajomymi wzorami konstelacji, kolorowymi plamami mgławic płonęło nade mną obce niebo. Ta planeta nie miała widocznych satelitów, ale widno było jak w czasie pełni. Dopiero teraz, patrząc na gwiazdy, których nazw nie znałem, zrozumiałem, jak daleko jestem od domu. Nie tylko od domu – od całej Ziemi. Nieskończenie daleko. Życie przewróciło kilka kartek i zaczął się nowy rozdział. Jeszcze nie wiadomo, ciekawy czy nudny, smutny czy wesoły. Po prostu nowy. I tylko ja – główny bohater powieści – nadal jestem ten sam. Siergiej zwany Serge’em, student medycyny, komandos w rezerwie, mieszkaniec Ziemi, który pięć lat temu pokochał gwiezdną księżniczkę, dziewczynkę z marzeń…
Wezwała mnie. Przyszedłem.
W końcu zasnąłem z dłonią zaciśniętą na kaburze pistoletu. Z oględzinami broni postanowiłem poczekać do rana – nawet w jasnym półmroku tutejszej nocy nie warto zajmować się czymś, co wymaga maksymalnej koncentracji i ostrożności. Wystarczy, że na zgrabnym, jakby zrobionym z jednego kawałka metalu pistolecie znalazłem guzik spustu. Nad zasadą działania można się zastanowić rano. Ostatnią świadomą myślą było: jak strasznie chce mi się pić…
Ta sama myśl towarzyszyła mi przy przebudzeniu. W ustach zabrakło śliny, spuchnięty język bolał, wargi pokryły się ohydnym w smaku nalotem. Sen nie przyniósł ani sił, ani orzeźwienia.
Nad stepem powoli wstawało słońce. Niebo znowu wypełniło się głębokim błękitem, nie został nawet ślad po nocnym majestacie. Powietrze było chłodne, ale suche. Ani jednej kropli rosy na kamieniach.
Wstałem z pewnym wysiłkiem, obmacując językiem wyschnięte gardło. Przesunąłem dłonią po włosach i odwróciłem się plecami do słońca. Cień na ziemi był niczym cienki palec wskazujący kierunek.
Naprzód.
Po drodze wyjąłem pistolet z kabury i obejrzałem go. Tak jak myślałem, żadnych bezpieczników czy regulatorów. Tylko szeroki, wygodny spust.
Wycelowałem broń w najbliższy głaz, nacisnąłem spust – delikatnie i ostrożnie, gotów w każdej chwili cofnąć palec albo odrzucić broń.
Rękę zaczęło mi odpychać do tyłu. Nie przypominało to odrzutu zwykłego pistoletu, kojarzyło się raczej z lekkim naporem włączonego wentylatora.
Głaz pokrył się siateczką drobnych pęknięć. Pospiesznie cofnąłem palec z przycisku, ale kamień z ledwie słyszalnym trzaskiem nadal rozpadał się na kawałki. Z coraz większych szczelin leciał szary pył, sypało się kamienne kruszywo. Jakby jakiś niezgrabny stalowy kret poruszał się w głębi kamienia, rozbijając go na części.
Głaz rozsypał się z takim łoskotem, że zatkałem uszy. Niewidoczny kret zakończył swoją pracę – zamiast metrowego kamienia leżała przede mną sterta drobnych odłamków, a nad nimi unosił się pył.
Cóż, sprawa pistoletu się wyjaśniła. Działał podobnie jak broń, która zniszczyła latającą maszynę. Nie jak laser czy inny „promień śmierci”, wytwarzał jedynie w trafionym obiekcie narastające napięcie, które w końcu go niszczyło.
Wsunąłem pistolet do kabury i przyjrzałem się broni w pochwie. Wyglądała całkiem współcześnie. Półokrągła garda z szarego metalu chroniła dłoń. Pokryta elastycznym plastikiem rękojeść była w tym samym kolorze co kombinezon i widniał na niej okrągły czerwony przycisk.
Na pierwszy rzut oka miecz przypominał ceremonialne kordy oficerów marynarki, ale teraz pojawiły się wątpliwości. Na ceremonialnym mieczu guzik byłby niepotrzebny.
Ostrożnie wyjąłem miecz z pochwy. Klinga – nienaturalnie wąska, najwyżej na cztery centymetry, bladobłękitna, niemal biała – wysuwała się płynnie, ale z wyczuwalnym oporem. Tak ślizgają się na niewidocznych „sprężynach” magnesy jednoimienne, gdy przesuwa się je obok siebie. Przyjrzałem się klindze i zrozumiałem, że porównanie było trafione. Miecz rzeczywiście nie dotykał pochwy – pomiędzy nią a ostrzem była cienka warstewka powietrza. Klinga okazała się niezwykle piękna. Biały metal ostrza płynnie przechodził w jasnoszarą gardę, a następnie w czarną rękojeść. Miecz odznaczał się elegancką prostotą, właściwą jedynie białej broni.
Ale po co ten przycisk?
Wyciągnąłem miecz przed siebie i nacisnąłem mały czerwony krążek. Przycisk lekko zapadł się w rękojeść, zamarł na chwilę i z lekkim pstryknięciem wyskoczył z powrotem. Szara półkula gardy zalśniła błękitnym ogniem, a kilka świetlistych kręgów podążyło ku klindze. Kręgi zwęziły się, tworząc migotliwą obręcz.
Wstrzymałem oddech i patrzyłem.
Świetlista obręcz napęczniała i oderwała się od metalu, tworząc spłaszczony pierścień białego płomienia, który z lekkim trzaskiem i charakterystycznym zapachem ozonu przesunął się po ostrzu w górę. Na czubku miecza płomień skurczył się w biały ognik i zgasł, jakby wessany w metal.
Broń znowu wyglądała zwyczajnie. Wyciągnąłem rękę do ostrza, ale nie dotknąłem go – jakoś nie miałem ochoty. Przekręciłem je tylko tak, by zwróciło się do mnie tnącą krawędzią.
Klinga zmieniła się w ledwie zauważalną, mglistą linię, nitkę, cień. Odwróciłem rękojeść – i nitka rozwinęła się w błyszczący metalowy pas. Znowu obrót – i znowu nieuchwytny, drżący zarys.
Ostrze „ceremonialnego” miecza miało grubość mikrona albo nawet mniej. To tak jakby zabrakło mu jednego wymiaru – grubości, jakby poprzestał na długości i szerokości. Płaszczyznowy miecz.
Nazwa broni pojawiła się sama. Przekręcałem miecz, obserwując, jak klinga znika i pojawia się znowu. Wąska, niewyobrażalnie ostra płaszczyzna, która przyjęła kształt miecza. Miecz płaszczyznowy…
Krótkim, niezbyt silnym uderzeniem ciąłem leżący na ziemi kamień. Klinga bezszelestnie rozcięła powietrze, przecięła kamień na pół i nie zatrzymując się, weszła w ziemię. Wyhamowałem miecz i przyciągnąłem go do siebie. Ostrze wyszło bez najmniejszego oporu.
Kamień leżał sobie nadal, cały i nieuszkodzony, bez śladu przecięcia. Ze zdumieniem popatrzyłem na niego, potem na miecz. Zabawne. Klinga tak ostra… że nie tnie.
Kopnąłem kamień – i rozpadł na połówki. Krawędź, wzdłuż której się rozdzieliły, była idealnie gładka i lśniąca jak lustro.
Do lasu doszedłem w południe, gdy słońce dopełzło do zenitu i zamarło na niebie, jakby zastanawiając się, czy warto schodzić na dół. Do tego czasu pragnienie zupełnie mnie wykończyło. Nie od razu zrozumiałem, że ciemny pasek na horyzoncie, stopniowo przybierający wygląd zielonych frędzli, to nie tylko drzewa. To również woda. Życie.
Ostatnie metry dzielące mnie od brzegu lasu pokonałem kłusem. To musiał być komiczny widok – ledwie powłóczący nogami człowiek nagle zaczyna biec, zyskując kilka minut i tracąc resztkę sił.
Wody nie było.
Drzewa, z pozoru zupełnie zwyczajne, z kołysanymi wiatrem gałęziami i żółknącymi liśćmi, wyrastały z suchej, twardej jak kamień ziemi. Oszołomiony przeszedłem kilka kroków, rozglądając się na wszystkie strony. Ani źdźbła trawy, ani jednego krzaczka. Tylko pnie metrowej średnicy, pokryte spękaną białą korą. Gdzie, na jakiej głębokości korzenie znajdują tu wodę? Jak mam ugasić pragnienie w tym dziwnym lesie?
Drżący cień liści osłaniał mnie do słońca, przynosząc chwilową ulgę. Chwyciłem najbliższą gałązkę i przesunąłem po niej zaciśniętą dłonią, zdzierając sprężyste, cierpko pachnące liście. Wepchnąłem do ust garść, zacisnąłem szczęki…
Gardło wypełniła gorycz. Ohydny, oleisty smak. Po prostu nie dało się żuć tych liści. Wyplułem zielone świństwo, z trudem powstrzymując torsje. W normalnej sytuacji na pewno bym zwymiotował, ale teraz organizm nie chciał pozbywać się nawet odrobiny płynu.
Powoli dochodziłem do siebie i wtedy usłyszałem za plecami wzgardliwy śmiech. Właśnie w ten sposób, z całej duszy, śmieją się silni, zdrowi ludzie, obserwując wygłupiającego się klauna.
Nie czułem strachu ani ciekawości. Widocznie byłem zbyt zmęczony. Powoli odwróciłem się w stronę źródła dźwięku, kładąc rękę na pistolecie – powodowany raczej odruchem niż lękiem. W śmiechu dźwięczała wrogość, ale nie było groźby.
Stał pięć metrów ode mnie – wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna w dziwacznym stroju. Miał na sobie coś w rodzaju szerokiego, luźnego płaszcza z plamiście zielonego materiału, nie skrywającego sylwetkę, lecz podkreślającego ją w niezrozumiały sposób. Płaszcz zwisał fałdami z ramion, a jednocześnie wydawał się naelektryzowany – w kilku punktach przywierał do ciała, obrysowując jego kontury. Na nogach nieznajomy miał spodnie z karbowanego pomarańczowego materiału, wpuszczone w wysokie buty. Można by powiedzieć, że mężczyzna wygląda komicznie, gdyby spod fałd płaszcza nie wystawała rękojeść miecza – identyczna jak moja, z takim samym czerwonym przyciskiem.
– Kim pan jest? – spytałem ochryple.
Mężczyzna zrobił krok w moją stronę. Kiedy wyszedł z cienia drzew, zrozumiałem, że jest niewiele starszy ode mnie. Smagłą twarz pokrywała gęsta siateczka drobnych, starych blizn. Spod tego zapisanego życiem kryptogramu wyłaniały się nierówne plamy, przypominające ślady oparzeń. A jednak mężczyzna nie wyglądał odpychająco. Z jego rysów można było wyczytać te spokojną ironię, która sprawia, że godzisz się z licznymi wadami właściciela.
– Kim pan jest? – powtórzyłem.
Mężczyzna niespiesznie wyjął z fałd płaszcza miecz. Usłyszałem lekki szelest wysuwającej się z pochwy klingi.
– Jestem żołnierzem imperatora – powiedział półgłosem. – Umrzesz, obcy.
Nie mówił ani po rosyjsku, ani po angielsku, który znałem całkiem nieźle. Kompletnie nieznany język, ale z jakiegoś powodu rozumiałem każde słowo, mało tego, sam się nim posługiwałem!
– Broń się – dodał mężczyzna, wyciągając miecz w moją stronę. – Umrzyj w walce, obcy.
Nacisnął guzik na rękojeści miecza. Po ostrzu prześliznęła się świetlista fala.
Nietrudno wyciągnąć pistolet z kabury. Sekundę później już mierzyłem do mężczyzny. Ogarnęła mnie złość.
– Nie mam zamiaru bawić się w pojedynki – powiedziałem, nie zastanawiając się, czy on mnie rozumie, czy nie. – Nie ruszaj się, bo będę strzelał.
Mężczyzna znowu się zaśmiał, tak samo dobrodusznie jak poprzednio.
– Spróbuj, obcy. Strzelaj.
I ruszył do przodu.
Wycelowałem w bok, w drzewo, zza którego on się wyłonił. Naciskając spust, już wiedziałem, że pistolet nie zadziała.
– Jesteśmy w neutralizującym polu, obcy – powiedział z uśmiechem mężczyzna. – Weź miecz.
Nie wyjmując swojej klingi, patrzyłem, jak idzie w moją stronę. Nie chodziło nawet o to, że nie znałem szermierki, walka na miecze była dla mnie taką samą egzotyką jak rzucanie lassem czy tomahawkiem. W głowie wirowała mi pewna myśl: co się stanie, jeśli uderzą o siebie dwa miecze mogące przeciąć wszystko? Czy oba się złamią? Czy… jeden przetnie drugi?
Sądząc po zachowaniu przeciwnika – raczej to drugie.
Wyciągnąłem wreszcie miecz z pochwy i podobnie jak mój przeciwnik nacisnąłem guzik. Przez klingę przeszła fala białego płomienia.
– Nie rozumiem, o co tu chodzi – starałem się mówić bardzo spokojnie i pojednawczo. – Nie mam żadnych powodów ani tym bardziej chęci, by walczyć tu z kimkolwiek…
Mężczyzna stał dwa kroki ode mnie, na długość miecza w wyciągniętej ręce.
– Jesteś gwardzistą Shorreya – wzruszył ramionami. – Przynosisz nam wojnę. I będziesz musiał zrozumieć, że zwycięstwo władcy wcale nie oznacza zwycięstwa każdego z jego sług.
Zamachnął się mieczem, bezgłośnie przecinając powietrze między nami. Odruchowo, nie uświadamiając sobie bezsensu tego gestu, szarpnąłem swoim mieczem, próbując odbić klingę nieprzyjaciela.
Miecze zderzyły się ze świstem i… jakby ostra brzytwa przecięła kartkę papieru. Trzymałem teraz w ręku krótki, może dwudziestocentymetrowy odłamek. Odrąbane ostrze leżało na ziemi.
– Dobry pomysł, fatalne wykonanie – powiedział z pewnym rozczarowaniem mężczyzna. – Widzę, że przestali uczyć pilotów władania tymi mieczami. Niesłusznie…
Znowu uniósł miecz i zawahał się.
– Możesz dezaktywować swój kombinezon, pilocie. I tak ci nie pomoże, najwyżej przedłuży agonię.
Czułem się bardziej bezbronny niż królik hipnotyzowany przez węża. Chciano mnie zabić – i to nie w ataku gniewu czy za jakąś realną winę, lecz ot tak, jak wyrywa się chwast, który wyrósł na kwietniku.
– Nie umiem dezaktywować kombinezonu. Szczerze mówiąc, nie umiem go nawet aktywować.
– Kłamiesz.
Miecz osaczał mnie z taką szybkością, jakby miał mały silniczek odrzutowy. Miałem wrażenie, że połyskliwe ostrze samo podąża w stronę mojego ciała, a mężczyzna tylko trzyma rękojeść, nie pozwalając mu rozprawić się ze mną zbyt szybko.
Mimo wszystko zdążyłem zrobić unik. W jedyny możliwy sposób – upadłem na plecy i odturlałem się na bok. Żałosnym kikutem mojego miecza cisnąłem w mężczyznę i oczywiście nie trafiłem. W chwilę później mój przeciwnik stał nade mną, wznosząc miecz do ostatniego ciosu.
Zakodowane w podświadomości odruchy okazały się silniejsze od rozumu. Wyciągnąłem prawą rękę, zasłaniając twarz. Doskonała ochrona przed kopniakiem czy ciosem pałki, ale kompletnie bezsensowna wobec miecza. Zwłaszcza takiego.
– Skąd masz ten pierścień? – zapytał mężczyzna podniesionym głosem. Miecz zamarł kilka centymetrów od mojej ręki.
– To podarunek – powiedziałem krótko.
– Od kogo?
Ostrze nadal wisiało nad moją twarzą.
– Od dziewczyny… dziewczynki – poprawiłem się. – To było pięć lat temu…
Niedbałym ruchem mężczyzna wcisnął miecz do pochwy, nachylił się i podał mi dłoń – poły płaszcza zakołysały się, poczułem słaby zapach ozonu.
– Wstańcie, wasza wysokość. Nie poznałem was.