Uliczka była obrzydliwie wąska i składała się z samych zakrętów. Biegłem po wyszlifowanych przez czas kamieniach, ślizgałem się na stertach odpadków, obijałem o nieprzyjemnie wilgotne ściany. Z okien umieszczonych co najmniej dwa metry nad ulicą, w dodatku zakratowanych, padało słabe światło. Kilka razy rzucano we mnie z góry pustymi butelkami, na szczęście niezbyt celnie.
Sądząc po tupocie, prześladowcy mnie doganiali. Tutejsze zaułki znali znacznie lepiej niż ja i zapewne mieli większe doświadczenie w pościgu po kamiennych labiryntach. Jedyne, co im przeszkadzało, to zbyt duża liczba ścigających i zbyt gorące pragnienie rozprawienia się ze mną. Kilka razy usłyszałem za sobą łomot upadku, hałas i nieuniknione przekleństwa towarzyszące tworzącemu się zatorowi.
Na kolejnym zakręcie mignęła mi z przodu sylwetka człowieka, którego tropiłem od dwóch tygodni. Uciekał z szybkością, jaką daje jedynie śmiertelne zagrożenie. Zdumiewające swoją drogą, jaką prędkość może rozwinąć chudy, kulejący i w dodatku pobity pół godziny temu nieudacznik.
Nie zatrzymując się, wyjąłem z kieszeni na piersi dwie lekkie białe kulki przypominające piłeczki pingpongowe. Ścisnąłem je w dłoni, zgniatając powłokę ochronną i rzuciłem za siebie. W gruncie rzeczy nie miałem nic przeciwko moim prześladowcom i wierzyłem, że mają ważne powody do niezadowolenia. Ale nie będę przecież tracił czasu na pokojowe pertraktacje!
Zostawione na drodze kulki zadziałały bez zarzutu. Nie widziałem wprawdzie, jak się otwierają, zmieniając w kwadratowe sieci z cienkiej, niemal niewidocznej nici. Ale trudno nie usłyszeć wrzasków ludzi, którzy wpadli w zastawione pułapki.
Po chwili krzyki umilkły. Pajęczynowe miny nie zabijają od razu, ale oplątując ofiarę, w pierwszej kolejności pozbawiają ją możliwości oddychania.
Kości zaczynają pękać dopiero po kilku chwilach.
Przyspieszyłem. Jeśli ulica się rozgałęzi, to mój własny zbieg będzie miał szansę uciec.
Ale jeśli właśnie na to liczył, przeliczył się.
Silnym uderzeniem w ramię przewróciłem go na jezdnię, prosto w kałużę pod jedyną na tej ulicy latarnią – oczywiście niedziałającą. Zatrzymałem się, łapiąc oddech.
Na razie z tyłu było cicho. Pogoń się zatrzymała.
– Idioto! – Z trudem powstrzymałem się od dosadniejszych epitetów. – Myślisz, że ratowałbym szulera dla przyjemności załatwienia go własnymi rękami?
Uciekinier nie odpowiadał. Leżał skulony w błocie, nie próbując wstać. Nachyliłem się i z obrzydzeniem przekręciłem go na plecy. Szara skóra mieszkańca planety Dalyedo, czarne włosy i wyblakłe niebieskie oczy, poszarpana szrama na prawym policzku. Rysopis się zgadzał.
– Odpowiadaj uczciwie, a daruję ci życie. Rozumiesz? – Dotknąłem niepozornych przycisków na szerokiej złotej bransolecie i owalny kryształ zabłysnął żółtym światłem. – To wykrywacz kłamstw – ostrzegłem. – Dobrze się zastanów, zanim mi coś powiesz.
Skinął głową i z obawą zerknął w ciemność, skąd znowu dobiegł hałas pogoni.
– Jesteś Redrak Sholtry z planety Dalyedo, były pilot flagowca drugiej ekspedycji transgalaktycznej, prawda?
– Od dawna nikt nie nazywa mnie tym imieniem.
– Odpowiadaj!
– Tak!
– Brawo – pochwaliłem, gdy kryształ na bransolecie mrugnął zielenią. – Tylko tak dalej. Jakie rejony zbadała ekspedycja?
– Do dwunastego włącznie od szóstej osi współrzędnych w systemie miar Dalyedo.
Bransoleta znowu zamigotała twierdząco.
– Nieźle – ucieszyłem się szczerze. – Pięćdziesiąt sześciennych jednostek…
– Pięćdziesiąt dwie.
Proszę, proszę… Wieloletnie pijaństwo najwyraźniej nie zaszkodziło pamięci byłego pilota.
– Przyczyny zagłady ekspedycji?
Mężczyzna milczał.
– To tylko ciekawość badacza – uspokoiłem go. – Nie zamierzam się za nikogo mścić.
– Bunt – odpowiedział niechętnie Redrak.
Zielone światełko na bransolecie. Uśmiechnąłem się.
– Pominę nieuprzejme pytanie, po czyjej stronie stałeś. To oczywiste… Słyszałeś o takiej planecie, co się nazywa Ziemia?
– Nigdy. Chyba nigdy.
– Czasami nazywają ją planetą, której nie ma.
Redrak wstał i oparł się o latarnię.
– Już wiem, kim jesteś – oznajmił.
– Zachowaj tę wiedzę dla siebie – poradziłem.
– Oczywiście, książę.
Tupot i wściekłe ryki były coraz bliżej.
– Słyszałem o planecie Ziemia – ciągnął Redrak. – Ale zanim odpowiem, musi mi pan przysiąc, że mnie uratuje… przed tymi dzikusami.
– A jeśli nie przysięgnę? Redrak uśmiechnął się.
– Ma pan wykrywacz kłamstw, ale nie ma czasu na tortury i zastrzyk prawdy. Zabiorę swoją wiedzę ze sobą… choćby do grobu.
– Przysięgam.
– Domyślam się, o co chce pan zapytać, książę. Odpowiedź brzmi: nie. Nasza ekspedycja nie znalazła planety Ziemia. Ani żadnych poszlak co do jej współrzędnych.
Kryształ mrugnął zielonym okiem. Co prawda, po pewnym wahaniu… ale nie było czasu na zastanawianie się nad tym, bo zza zakrętu wyłonili się prześladowcy. Odwróciłem się do nich – zadanie mi ciosu w plecy nie leżało w interesie Redraka. Przeciwnie. Teraz byłem jego jedyną nadzieją.
– Są tutaj! – wrzasnął biegnący na czele dwumetrowy drab. Jego odwaga wyraźnie dorównywała wzrostowi – nie każdy ośmieliłby się biec jako pierwszy po doświadczeniach z pajęczynowymi minami.
W rękach dryblasa tkwiła potężna pałka usiana metalowymi kolcami. Unosząc broń nad głową, drab ruszył w moją stronę. Z tyłu napierali inni miłośnicy linczu.
Niespiesznie wyciągnąłem miecz. Długi, cienki miecz z czerwonym przyciskiem na rękojeści.
Dryblas prychnął pogardliwie. Grzmotnął pałką w ścianę – na ulicę posypał się tynk i odłamki cegieł.
Przyjąłem pozycję bojową i nacisnąłem przycisk na rękojeści miecza.
Po ostrzu przebiegła fala ostrego białego płomienia, na chwilę oświetlając kilkanaście wściekłych pysków i najróżniejszą broń.
Dryblas stanął jak wmurowany i wychrypiał:
– Ma atomowy miecz!
Prześladowcy zatrzymali się, od razu tracąc cały bojowy zapał.
– Tak jest – potwierdziłem. – To atomowy miecz, którym całkiem nieźle władam. Albo rozejdziemy się pokojowo w różne strony, albo odejdę razem z moim przyjacielem, a wy zostaniecie tu do rana. O świcie uprzątną wasze ciała, żeby nie cuchnęły.
Tłum zaczął się cofać. Nikt nie chciał witać dnia w ten sposób. Tylko dryblas z pałanie ruszył się z miejsca.
– Bronisz oszusta, który okradał nas trzy wieczory z rzędu! – oznajmił kłótliwie.
– Jest mi potrzebny – powiedziałem po prostu.
– Zabiłeś dwóch chłopaków w oberży i jeszcze dwóch swoimi pułapkami na ulicy!
– Czy nie proponowałem wam od początku okupu za jego życie? Ten argument chyba podziałał. Dryblas opuścił bezużyteczną broń i odwrócił się. Jego towarzysze stali daleko z tyłu, przysłuchując się naszej rozmowie.
– Twoje słowa nie pocieszą rodzin zabitych… Odczepiłem od pasa skórzaną sakiewkę. To niewygodne, gdy nie ma w obiegu papierowych pieniędzy.
– Może złoto będzie bardziej przekonujące niż słowa? Dryblas skinął głową i szybko podniósł sakiewkę, która upadła tuż przed nim.
– Może… ale nie bardziej niż twój miecz – burknął. Poczekałem, aż pechowi gracze i nie mniej pechowy miłośnik linczu odejdą i odwróciłem się do Redraka. Nigdzie nie uciekł, to oczywiste.
– Chodźmy – rzuciłem krótko. Ruszyłem w stronę przeciwną do tej, w którą poszedł tłum. – Twoja parszywa skóra drogo mnie kosztowała – powiedziałem ze złością. – Nie sądzę, by warta była życia czterech niewinnych ludzi.
– Proszę się nie przejmować, książę – oznajmił radośnie Redrak.
– Do tej oberży nie zaglądają porządni ludzie. A gardła podrzynają tam sobie co tydzień, bez pomocy obcych.
– Nazywam się Serge. Kapitan Serge, jeśli wolisz – przerwałem. – O reszcie radzę zapomnieć.
– Kapitan Serge, jak mniemam, ma własny statek? – zainteresował się przymilnie rozmowny szuler.
Nie odpowiedziałem.
– Zaryzykuję i poproszę kapitana o niewielką przysługę. Nie mam ochoty zostawać w tej mieścinie, a zarobiłem tu grosze, więc czy nie zechciałby pan podwieźć mnie do dowolnej planety z powietrzem, wodą i ludźmi lubiącymi hazard?
Chciało mi się śmiać.
– Redrak, ludzie często mówią mi, że jestem bezczelny. Ale widzę, że pod tym względem nie dorastam ci do pięt.
– Jest pan jeszcze taki młody, kapitanie… Wszystko przed panem.
Roześmiałem się i nieoczekiwanie powiedziałem:
– Dobrze, Redrak. Zawiozę cię na inną planetę. Ale całą drogę spędzisz w pokładowym karcerze. Nie korzystam z niego od dwóch lat. Karygodne marnotrawstwo.
– Całkiem rozsądne posunięcie – zgodził się uprzejmie Redrak.
– To standardowy karcer? Dwa na dwa, pięć stopni powyżej zera?
– Oczywiście.
– Cóż, w trumnie jest ciaśniej i zimniej – zauważył filozoficznie Redrak. – Dziękuję, kapitanie.
– To ma być cała twoja wdzięczność?
Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. Ulica nadal była kręta, ale teraz odrobinę szersza. Musiałem skrócić krok, żeby Redrak nie został w tyle.
– Kapitanie, postępuje pan bardzo szlachetnie.
– Aż za bardzo.
– Nie, kapitanie. W sam raz. Zrewanżuję się niezłą wiadomością. Druga transgalaktyczna rzeczywiście nie dowiedziała się niczego o Ziemi. Ale rok temu spotkałem człowieka, który twierdził, że był na planecie, której nie ma. Doleciał do niej na uszkodzonym statku… uciekając przed natrętnym krążownikiem patrolowym.
Serce mi przyspieszyło. Spytałem stłumionym głosem:
– Cóż warte są pijackie przechwałki?
Fakt, kapitanie, był bardzo pijany. Nawet za bardzo jak na gracza, ale za to przekonująco opowiadał, jak kupował pluton i tytanowe płyty w dużym mieście na brzegu oceanu. To miasto nazywało się chyba… Niujork.
– Powtórz! – krzyknąłem, chwytając Redraka za ramiona. – Powtórz nazwę miasta!
Redrak powtórzył, podkreślając każde słowo:
– Spotkałem człowieka, który twierdził, że był na planecie, której nie ma. W mieście zwanym Niuork albo Niujork kupował materiały niezbędne do naprawy statku. Jestem pewien, że nie kłamał.
Wskaźnik bransolety świecił zielonym ognikiem. A ludzie tacy jak mój nowy znajomy nigdy nie mówią prawdy niekorzystnej dla nich samych.
– Obawiam się, Redrak, że nasza znajomość potrwa dłużej, niżbym chciał – wyszeptałem, puszczając Dalyedańczyka.
Redrak skinął głową.
– Bardzo na to liczę, książę.
Były pilot siedział przy terminalu komputerowym ponad trzy godziny. Cały ten czas spędziłem na małej narożnej kanapce, czując się jak gość we własnej kajucie.
Redrak Sholtry posługiwał się komputerem jak wirtuoz. Szeptał do mikrofonu urywane polecenia, przechodził na klawiaturę, a czasem po prostu kreślił coś w powietrzu smukłymi, zręcznymi palcami. O takim poziomie kontaktowania się z kompem mogłem tylko marzyć.
Posłuszny poleceniom komputer tworzył obraz holograficzny. W obracającym się nad terminalem holosześcianie pojawiła się ludzka twarz – najpierw niewyraźna, rozmazana, potem linie nabrały wyrazistości, widać było krótko obcięte włosy i wąskie brwi. Obraz stał się kolorowy – blada skóra z lekkim żółtym odcieniem, włosy czarne, oczy ciemnoszare.
Teraz Redrak wprowadzał poprawki. Uszy wytrzymały szereg zmian, oczy się zwęziły, na nosie pojawiła się plamka – pieprzyk albo ślad po oparzeniu. Kości policzkowe lekko się zaostrzyły.
Przez jakiś czas Redrak przyglądał się efektom swoich twórczych wysiłków. W końcu, zerkając na leżącą między nami bransoletę-wykrywacz, oznajmił:
– To portret człowieka twierdzącego, że był na Ziemi. Wykonany z maksymalną dokładnością.
Bransoleta świeciła zielono.
– Bardzo przeciętny wygląd – zauważyłem z irytacją. – Co dziesiąty, a nawet co piąty mężczyzna w konkretnym przedziale wiekowym będzie podejrzany. Nietrudno zmienić kolor włosów, a skóra może pociemnieć od opalenizny. Mógł przytyć albo schudnąć…
– Tak, kapitanie, minęło już trzy lata. Człowiek jego profesji może się w tym czasie bardzo zmienić. Jeśli w ogóle jeszcze żyje.
– Naprawdę nie nasz jego nazwiska ani ojczystej planety?
– Nie, kapitanie.
Przez jakiś czas milczałem, patrząc na trójwymiarowy portret pirata kosmicznego, który zdobył w Nowym Jorku pluton i tytan do naprawy swojego statku. Redrak Sholtry z uporem dążył do swojego celu – i przy tym działał wyjątkowo uczciwie. Wiedział, czego potrzebuję, i wykorzystywał swoją przewagę, jak tylko mógł.
– Coś mi się wydaje – powiedziałem złośliwie – że poznałbyś tego człowieka bez względu na to, jak bardzo by się zmienił.
– Ma pan absolutną rację, kapitanie.
Uśmiechnąłem się. Sholtry potrzebował mnie nie mniej niż ja jego.
– Włączenie do załogi byłego buntownika to mało radosna perspektywa.
– Rozumiem pańskie wątpliwości, kapitanie. Ale nie mam najmniejszego zamiaru pana zdradzać. Po prostu obecny zawód z każdym dniem staje się coraz trudniejszy.
Popatrzył na mnie uczciwym spojrzeniem utalentowanego oszusta.
– Jest tylko jedna możliwość włączenia cię do załogi „Terry” – powiedziałem twardo. – Kodowanie psychiczne.
Redrak żachnął się i zerwał z fotela.
– A nie zechciałby pan odprowadzić mnie do karceru, kapitanie? – zapytał z uprzedzającą grzecznością. – Z przyjemnością ponudzę się tam do pierwszej zamieszkanej planety.
– Czy nie lepiej będzie, jak odprowadzę cię do śluzy? – zasugerowałem. – Jeszcze nie wystartowaliśmy i za dwie godzinki będziesz mógł wrócić do poprzednich zajęć.
Redrak skinął głową i z dziwną dumą oznajmił:
– Dobrze, kapitanie. Zgadzam się zginąć jako człowiek wolny. Ale żyć jako niewolnik nie zgodzę się nigdy.
A to ci szuler pijaczyna… Lepiej umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach. Zresztą sam nigdy nie miałem nic przeciwko temu hasłu.
– Proponuję ci częściowe kodowanie, a nie całkowite stłumienie woli. Chwytasz różnicę?
– I jakież to reguły chce mi pan narzucić?
Z uśmieszkiem obserwowałem czujną twarz Redraka. Na szczęście nie będę musiał na nowo odkrywać Ameryki. Pewien mądry pisarz, żyjący nieopodal „Niujorka”, wymyślił te teorie dawno temu. Jedyne, co będę musiał zrobić, to zaadaptować trzy prawa robotyki Asimova na potrzeby człowieka.
– Pierwsza: nie możesz swoim działaniem czy brakiem działania wyrządzić szkody członkom załogi mojego statku. Rozsądne?
Redrak skrzywił się jak męczennik.
– Druga: musisz wykonywać wszystkie regulaminowe obowiązki w zakresie, w jakim nie kłócą się one z pierwszym prawem. Zgoda?
– No…
– Trzecia: masz prawo dokonywać dowolnych czynów, niesprzecznych z dwoma pierwszymi prawami. Koniec.
Jasne, porządnie przerobiłem prawa Asimova, zaczynając od tego, że sprowadziłem pojęcie „człowieka” do wąskiego kręgu członków załogi… Ale w końcu Redrak nie jest robotem, a ja nie jestem Stwórcą, który wziął się za jego reedukację.
Nie sposób podróżować po kosmosie w białych rękawiczkach.
– Te prawa bardzo przypominają przysięgę wierności na statkach pirackich – skomentował ponuro Redrak.
– Skoro tak mówisz…
– Jaką karę pociągnie za sobą złamanie tych praw?
– Standardową. Zatrzymanie pracy serca.
Redrak milczał.
– Decyduj – powiedziałem. – Decyduj, Sholtry. Potrzebuję tylko gwarancji dla twoich obietnic. Zgódź się albo ruszaj do karceru. Dostarczę cię do najbliższej planety, na której jest życie.