5. Świątynia

Nie musieliśmy pchać kutra, już stał na pochyłym pasie startu awaryjnego. Lans jedynie zwolnił hamulce, a raczej to urządzenie, które utrzymywało desantowy kuter na pochyłości.

– Znowu przeciążenia – powiedziałem bezradnie, gdy maszyna nabierała rozpędu.

Księżniczka pokręciła głową.

– Nie, lordzie. Przeciążenia powyżej półtorej jednostki zneutralizuje kompensator grawitacyjny.

Z powątpiewaniem wzruszyłem ramionami. Przy słowie „kompensator grawitacyjny” wyobraziłem sobie sprężyny i cylindry hydrauliczne w podstawach foteli. Z podobnymi urządzeniami sporo eksperymentowano na Ziemi, ale na razie działały jedynie w powieściach Juliusza Verne’a i jego kontynuatorów.

Księżniczka wyczuła mój sceptycyzm.

– Spójrz na sufit, Siergiej. Widzisz czarną kulę?

Na środku sufitu zamontowano niezrozumiałe urządzenie: cienki pierścień błękitnego metalu obejmujący czarną kulę wielkości piłki futbolowej. Chociaż kula była do połowy wsunięta w sufit, nie było widać najmniejszej szczeliny.

– Obserwuj ją, kiedy zaczniemy się rozpędzać. Kula się zmniejszy, wciągając grawitację, a potem rozszerzy, oddając ją z powrotem. Wielkość grawitacji oddziałująca na kuter pozostanie bez zmian, ale przeciążenia jakby rozciągną się w czasie, dzięki czemu będą niższe.

Rzuciłem szybkie spojrzenie na sześcian hologramu. Kuter zbliżał się do zjazdu. Do tej pory Lans prowadził go równo, ale czy poradzi sobie na skoczni?

– Jeśli ta kulka działa, uznam ją za genialny wynalazek. To osiągnięcie waszej planety?

– Nie – odpowiedziała oschle księżniczka. – Nie zajmujemy się grawitacją. Ta, jak ją nazywasz, kulka to jedno z niewielu zrozumiałych urządzeń Siewców. Była taka zaginiona cywilizacja…

Znowu Siewcy! Zdobyli władzę nad czasem, pokonali grawitację… i zginęli? W bratobójczych walkach? Zbyt prymitywnie. Niczym opowiastka historyczna z morałem: „Będziesz za dużo walczył, zginiesz jak Siewcy…”

Kuter sunął w dół. Poczułem, jak wbija mi powietrze w płuca; grawikompensator nie miał zamiaru walczyć z nieważkością. Pewnie nie uważał tego za konieczne. Lans pochylił się do przodu, niemal rozpłaszczając się na przednim ekranie. Ręce leżały na panelu sterowniczym jak przyklejone. Łuk skoczni wypełnił ekran…

Przeciążenia wcisnęły nas w fotele łagodną falą. Rzeczywiście, półtora g, nie więcej niż w rozpędzającym się samochodzie… patrzyłem na grawikompensator, płynnie zmniejszający się do rozmiarów dużego jabłka. Po czarnej powierzchni pląsały białe iskierki wyładowań.

– No dalej, dalej, Lans… – wyszeptała księżniczka. Chłopiec chyba jej nie słyszał.

Kuter mknął po skoczni. Wyskoczył z pasa i od razu pochylił się dziobem do przodu. Z lekkim trzaskiem rozwinęły się skrzydła, ale nie spowodowało to wyraźnych zmian. Kuter leciał jak topór, wprawdzie puszczony silną, wprawną ręką, lecz mimo wszystko beznadziejnie ciężki. A grawikompensator się rozszerzał, sprawnie wyrzucając na nas półtora g, jakby chcąc pozbawić nas najmniejszego wrażenia lotu.

Spadaliśmy. Spadaliśmy na morderczo strome zbocza, na bezlitośnie sterczące w niebo skały. Ciekawe, czy grawikompensator może wytłumić prędkość upadku? Przemienić go w coś długiego, nieprzyjemnego, ale nie śmiertelnego? Nie miałem ochoty eksperymentować. Ścisnąłem w dłoni granat temporalny. Gdy do skał zostanie dziesięć metrów…

Na pulpicie rozbłysły kolorowe światełka. Zaświecił wyłączony do tej pory ekran. A gdzieś pod nami, w część „rufowej”, pojawił się cienki, świszczący dźwięk.

Nie poczuliśmy żadnego pchnięcia, półtora g nadal wciskało nas w fotele. Ale grawikompensator znowu się kurczył, a skały oddalały się szybko. Silniki zadziałały. Wznosiliśmy się. Pole neutralizujące zostało za nami. Teraz niech sobie Shorrey z nim walczy.

– Dziękuję, Lansie Dari – powiedziała miękko księżniczka. – Jesteś wspaniałym pilotem, zapamiętam to.

Chłopiec odwrócił się do nas i po chwili wahania powiedział ze smutkiem:

– Jestem marnym pilotem, księżniczko. Zrobiłem dwa albo trzy błędy, które powinny były nas zabić. Ale kuter zablokował ręczne sterowanie i uratował nas. Prawdopodobnie w jego autopilocie umieszczono program startu awaryjnego.

Wzdrygnąłem się. Więc wychodziło na to, że wszystkie nasze wysiłki w poprzedniej rzeczywistości były daremne? Traciliśmy czas, pchając ciężki kuter przez całą bazę, a na starcie czekała na nas mądra, sprawna maszyna. I Lans zginął tylko dlatego, że słabo znał obcą technikę…

– Będę musiała cię ukarać – powiedziała księżniczka znajomym, surowym tonem.

– Rozumiem.

– No cóż… Myślę, że w zupełności wystarczy miesiąc… zajęć pilotażu z najlepszymi instruktorami planety. Oczywiście, po odniesieniu zwycięstwa.

Lans skinął głową z poważną miną.

– Tak jest, księżniczko.

– Lans, zawiniłeś również wobec mnie – wtrąciłem się. – Dlatego kara zostanie wzmocniona moim osobistym nadzorem w ciągu całego miesiąca.

Lans skinął głową, przetrawiając to, co usłyszał. Księżniczka nie wytrzymała i roześmiała się, jakby wyobrażając sobie tę niezwykłą karę – marzenie każdego nastolatka na jej planecie, i jak się okazało, również ziemskiego dzikusa, jej przyszłego męża. Po chwili śmialiśmy się już wszyscy – trójka szczęściarzy lecących na spotkanie nieznanej przyszłości.


Lot trwał trzy godziny. Zdaniem Lansa, można by było osiągnąć większą prędkość po wyjściu w stratosferę, ale tam mogły nas dostrzec i zestrzelić orbitalne patrole Shorreya. Dopóki szliśmy lotem koszącym, nad skałami, zarejestrowanie nas było prawie niemożliwe.

Księżniczka spała albo udawała, że śpi. Lans całkowicie skoncentrował się na sterowaniu kutrem. A ja drzemałem, od czasu do czasu otwierając oczy i zerkając na sześcian hologramu. Pod kutrem ciągnęła się smętna okolica – skaliste, pozbawione drzew góry, wąskie doliny przypominające koryta wyschniętych rzek. Potem zaczęła się pagórkowata równina z rzadkimi plamkami płytkich i pewnie słonych jezior.

Byłem zbyt zmęczony, żeby zastanawiać się nad dalszymi działaniami. Zresztą naprawdę nie jestem mocny w planowaniu. Niech się tym zajmuje Shorrey – człowiek idealny, produkt idiotycznego eksperymentu genetycznego. Nie sądzę, żeby zdołał znaleźć rozwiązanie. Księżniczka i Ernado byli zbyt pewni, że zawartego w Świątyni małżeństwa nie można zakwestionować.

Patrzyłem na śpiącą dziewczynę. Księżniczka. Dziewczynka z moich marzeń, która rozkochała mnie w sobie i ściągnęła na odległą planetę, należącą do jej ojca, mojego przyszłego teścia… Na usta wypełzł mi krzywy uśmiech. Mój teść imperator… Doskonały tytuł przyszłych pamiętników. Albo nie! Skoro jest teść, to w domyśle mamy też teściową. Moja teściowa imperatorów a. Stustronicowa książeczka w miękkiej okładce z półnagimi ślicznotkami i płonącymi gwiazdolotami. Aha, przy pasie ślicznotki musi wisieć płaszczyznowy miecz bez pochwy. Wydana przez prywatne wydawnictwo o pretensjonalnej nazwie Renesans czy Smok Gorynicz jako fantastyka, co zapewnia zbyt dowolnym bredniom. Przestałem się uśmiechać.

Do diabła, ja nadal nie wierzę w realizm tego świata! A przecież naprawdę wpakowałem się w sam środek gwiezdnej wojny, a księżniczka, jeśli dotrzemy do Świątyni żywi, rzeczywiście zostanie moją żoną, imperatorowa zaś teściową. Zabijałem i byłem ranny, cudem uratowałem się od nieuchronnej śmierci. Skąd więc ta ironiczna obojętność, dlaczego z takim uporem próbuję traktować otaczający mnie świat jak sen?

Może dlatego, że księżniczka jest inna niż w moich marzeniach? Łatwiej uznać cały świat za iluzję, niż pogodzić się z realnością księżniczki. Bo ta dziewczyna, która tak spokojnie śpi w sąsiednim fotelu, wcale mnie nie kocha. I nie mam pojęcia, jak ją zdobyć! Na długo przed naszym spotkaniem uwierzyła w fałszywą tezę: warto umrzeć za księżniczkę. Mogę dokonywać dowolnych czynów, mogę oddać za nią życie, ale nie zdołam przekonać jej, że przywiodła mnie tu miłość. W tej dziwnej grze, którą na moich oczach prowadzą dwie potężne siły, przydzielono mi żałosną rolę gońca królowej. Gońca, która pokonał całą szachownicę.

Ale goniec, nawet kiedy ma otwartą drogę, nie może zostać królem.

– Dolatujemy, lordzie. – W głosie Lansa usłyszałem zdenerwowanie. – Obudź księżniczkę.

– Nie śpię – odezwała się natychmiast dziewczyna. – Lepiej przyjrzyj się Świątyni, lordzie. Na waszej planecie takiej nie ma. Na tym właśnie polega cały problem…

Nie odpowiedziałem. Patrzyłem w ekran.

Świtało. Ciemność jakby opadła w dół, spoczęła na ziemi – równina, nad którą lecieliśmy, była wypalona, po prostu ogromne pole czarnego żużlu. Jeśli nawet były tu kiedyś góry, zmieniły się w tłuczeń. Jeśli był piasek – stopił się. Niebo jaśniało, gasząc iskry gwiazd. A na granicy jasnego nieba i czarnej ziemi wisiała ogromna kula – przezroczyście nieważka, wchłaniająca ciemność i światło.

Dopiero gdy wylądowaliśmy i wyszliśmy z kutra, mogłem ocenić rozmiary Świątyni. Miała co najmniej kilometr średnicy i wisiała dziesięć metrów nad ziemią, opierając się – jeśli można użyć tego słowa – na cienkiej kolumnie. Kula armatnia umieszczona na igle wyglądałaby znacznie stabilniej.

Powierzchnię kuli pokrywała mozaika ułożona z malutkich płytek. Tylko dwa kolory… A właściwie jeden kolor i milion barw. Część płytek była czarna – czerń wsysała światło jak materiał kombinezonu bojowego. Większość za to – lustrzana. Ułożone chaotycznie płytki przecinały się. Mrok i lustrzane odbicia; smoliste kleksy plamiły błyszczące pola, rój kwadracików odbijających szarość nieba rozcieńczał atramentową czerń kręgów.

W półmroku Świątynia budziła niepokój. W dzień, odbijając światło słońca, zapewne wywoływała przerażenie.

– Twoja planeta potrafiłaby stworzyć coś takiego? – spytała półgłosem księżniczka.

Popatrzyłem jej w oczy i odparłem, jakby nie zauważając, że pod maską ironii księżniczka stara się ukryć niepokój.

– Nie. I twoja planeta również. Świątynię stworzyli Siewcy.

– Mówiono ci o tym?

– Nie. Ale wszystko, co zadziwiające w twoim świecie, stworzyli właśnie oni.

Nie wiem, skąd wzięła się ta pewność. Ze słodkiego bólu w piersi, z niepokojącej bliskości tajemnicy… Po prostu zrozumiałem jeszcze jedną prawdę, którą będę musiał zdradzić księżniczce.

Jeśli zwyciężymy.


Żużel chrzęścił pod nogami jak tłuczone szkło. Szliśmy pod kulą, która zasłoniła nam pół nieba, do cienkiej kolumny podtrzymującej cały świat.

– Świątynia Wszechświata, czy też Świątynia Siewców, jak ją czasem nazywają, znajduje się na każdej planecie, na której żyją ludzie – powiedziała księżniczka. – Nawet na tych, na których ludzie osiedlą się za tysiące lat. Wszędzie tam, gdzie jest woda i tlen, gdzie było lub będzie życie.

– Prócz Ziemi – wyszeptałem.

– Prócz Ziemi. Planety, której nie ma.

– Nie mogli o nas wiedzieć. Wszechświat jest nieskończony, Siewcy nie mogli podbić całego…

– Wiedzieli o Ziemi. W przeciwnym razie nie spotkalibyśmy się pięć lat temu. Widzisz, Siergiej, Świątynia Wszechświata to coś więcej niż symbol nieskończoności, różnorodności i zarazem jedności wszystkich światów ludzi. To również latarnia morska. Jak wiesz, lordzie, podróżować w przestrzeni można na różne sposoby.

– Wiem. Latać z prędkością światła…

– Nie. To w ogóle nie jest podróżowanie, to męka… Można lecieć w hiperprzestrzeni, orientując się na sygnały trzech latarni dających współrzędne wyjścia. Można lecieć od planety do planety, od Świątyni do Świątyni w linii prostej. To droga handlu i jednocześnie droga wojen. I wreszcie, można w ogóle nie lecieć. Ograniczoną masę da się przerzucić przez hiperprzestrzeń na dowolną planetę, której czasoprzestrzenne współrzędne są znane. To droga kurierów rządowych, wywiadowców, bogatych podróżników…

– Szukających rozrywki księżniczek.

– Tak, lordzie. Właśnie tak. Nie ma ładunku, który mógłby pokryć koszty zużytej na hiperprzejście energii.

– Prócz ludzi.

– Prócz nielicznych ludzi. A więc, Siergiej, nikt na świecie nie jest w stanie określić tych czasoprzestrzennych współrzędnych. Robią to Świątynie. Gdy cywilizacja na danej planecie osiągnie odpowiedni poziom rozwoju, by móc korzystać z hiperprzestrzeni, jej Świątynia włącza się do ogólnej sieci. A kiedy koloniści przypadkowo znajdą planetę z wodą i tlenem i wejdą do jej Świątyni, zostaje ona włączona do ogólnej sieci. Jednocześnie we wszystkich aktywnych Świątyniach, w sali współrzędnych, pojawiają się współrzędne danej planety. Ale jest świat, którego współrzędne są znane, a Świątyni na nim nie ma. To Ziemia. Można po niej podróżować, można ją badać jak zabawne, egzotyczne miejsce. Ziemię odwiedzano już wtedy, gdy Ziemianie mieszkali w jaskiniach i ubierali się w skóry zwierząt. Siewcy zjawili się na waszej planecie i podali innym światom jej współrzędne. Stworzyli na waszej planecie życie. Nasze geny są jednakowe, wszyscy jesteśmy ich potomkami.

Przełknąłem okrzyk. Geneza słowa „siewcy” była oczywista, a jednak…

– Ale na Ziemi nie ma Świątyni. Siewcy uznali waszą planetę za niepotrzebną, odizolowali ją. Z Ziemianie można handlować, więc co pokryje koszt hiperprzejścia? I nie warto z nią walczyć – przez hipertunel nie można wprawdzie przenieść ciężkiej broni, ale nawet lekka wystarczy, by zwyciężyć. Ziemia jest zagubiona w głębi wszechświata, nie ma sensu jej szukać. To planeta, której nie ma.

– Świątynia mogła zostać zniszczona w czasie trzęsienia ziemi albo wybuchu wulkanu… – zamilkłem, uzmysławiając sobie absurdalność własnej sugestii. Wisząca nad nami kula wyglądała na bardziej pewną niż sama gleba. Opierając się na symbolicznej kolumnie, drwiła z siły przyciągania, jakby podkreślała swoją niezniszczalność.

– Świątyni nie można zniszczyć. Wiele cywilizacji, przechodząc przez epokę barbarzyństwa, próbowało to zrobić. Na Świątynię zrzucano bomby termojądrowe, celowano do niej z dział laserowych, cięto atomowymi mieczami… wszystko na próżno. Świątynia może zginąć jedynie wraz z całą planetą.

– To się zdarzało?

– Tak. Kilka razy.

Lans, który szedł przodem, odwrócił się. Byliśmy już pod Świątynią, dwadzieścia metrów od kolumny.

– Księżniczko, czy pozwolisz towarzyszyć sobie w Świątyni? Dziewczyna skinęła głową. Na twarzy Lansa pojawił się dziecinny zachwyt. Uśmiechnąłem się i zapytałem:

– Nigdy nie był w Świątyni?

– Oczywiście, że nie. Świątynia wpuszcza tylko władców i tych, którzy przyjdą z nimi.

Interesująca budowla, pomyślałem. Niezbyt skłonna do demokracji.

W tym momencie Lans krzyknął. Chciał się cofnąć, odsunąć od niewidocznego dla nas niebezpieczeństwa, ale nie mógł oderwać nóg od ziemi. Zamachał bezradnie rękami, próbując utrzymać równowagę, i upadł.

Podskoczyłem do niego. Lans turlał się po czarnym żwirze w przedziwnej pozycji – ręce przyciśnięte do tułowia, nogi zbliżające się do podbródka, odrzucona do tyłu głowa, siniejąca twarz…

– Do tyłu, lordzie – wycharczał. – Pajęczyno…

Wciągnął powietrze ze szlochem i zamilkł. Ciało wyprężyło się jak w ataku epilepsji. Ale to nie był atak. Dopiero teraz zobaczyłem, że Lansa oplata sieć cieniutkich, niemal niewidocznych nici. Tam, gdzie nić wpijała się w nieosłonięte ciało, skóra puchła, podzielona na małe czerwone kwadraciki. Sieć zaciskała się, powoli dusząc jeńca.

– Pajęczynowe miny – wyszeptała księżniczka, stając nad nim z obnażonym mieczem w ręku. – Kto się odważył? Pajęczynowe miny przed wejściem do Świątyni!

– Trzeba go ratować… – popatrzyłem błagalnie na dziewczynę.

– To niemożliwe, lordzie. Miecz przetnie nici razem z ciałem. On nawet nie ma kombinezonu. Nie zdołamy mu pomóc.

Tył głowy Lansa już niemal dotykał pleców. Na szyi, podzielonej siecią na kwadraty, wystąpiły kropelki krwi. Chłopiec już nie próbował się uwolnić. Jego oczy, wypełnione przerażeniem i bólem, obserwowały nas. Potem usłyszałem mdlący chrzęst łamanego kręgosłupa i wzrok Lansa stał się szklany.

– Już nie cierpi. – Księżniczka popatrzyła na mnie, jakby szukając wsparcia. – To zdarzyło się bardzo szybko, prawda, lordzie?

Patrzyłem na skulone, ściągnięte śmiercionośną pajęczyną ciało. Co za straszny pech cię prześladuje, kadecie Lans. Przeżyłeś dzięki temporalnemu granatowi, który zapobiegł spotkaniu z Shorreyem. Doprowadziłeś kuter do Świątyni i jak dziecko cieszyłeś się, że do niej wejdziesz. Ale śmierć nie lubi, gdy się z nią gra, trzymając w rękawie atutowego asa. Dorwała cię również tutaj. I wcale nie była mniej potworna.

– Musimy iść, lordzie – głos księżniczki drżał. – Potem go pochowamy, ale teraz musimy iść. Zginął jak bohater.

Nie, księżniczko. Za pierwszym razem zginął jak bohater. Teraz zabiła go nasza beztroska.

– Musimy sprawdzić drogę mieczem, tu mogą być jeszcze inne miny… Lordzie, ocknij się!

Najpierw zginął Ernado. A ja nawet nie mogłem go ostrzec, zaczynając drugą próbę porwania. A raczej mogłem, tylko stchórzyłem. Teraz przyszła kolej na Lansa. Czy naprawdę znowu stchórzę?

Temporalny granat czekał na moje palce na dnie kieszeni. Delikatny chłód oszlifowanych krawędzi, wzór nieznajomego alfabetu. „Ostatni atut. Silniejszy od czasu” – oto jak należy odczytać jego nazwę.

Ścisnąłem w dłoni wąski cylinderek. Najpierw słabo, potem z całych sił. Na próżno. Broń Siewców nie widziała konieczności jej użycia.

Oblizałem wyschnięte wargi i zrobiłem rok do przodu. Jeden, drugi, trzeci… Zmuszę cię do posłuszeństwa, zarozumiała zabawko Siewców.

– Lordzie…

Jeszcze dwa kroki. Cienkie nici podniosły się z kamiennego żwiru, pętając nogi, ogarniając całe ciało.

Przezroczysty cylinderek w moich palcach pękł.

Загрузка...