Rozdział siódmy

W miarę jak zbliżał się świt, Bodhi stawała się coraz bardziej nerwowa, choć znajdowała się głęboko pod ziemią i była z dala od niebezpieczeństwa wystawienia się na zabójcze promienie słońca. Mimo to musiała dostać się na powierzchnię, by wrócić do swego miejsca odpoczynku w głębi wyspiarskiego azylu Irenicusa. Mogła dość szybko przemieszczać się w postaci nietoperza, jednak powrót na wyspę wciąż zajmie jej trochę czasu. Nie miała pojęcia, co zajmuje tak długo Abdela. Czy mogło mu się nie powieść? Aran Linvail był wyćwiczonym zabójcą, jednak z pewnością nie mógł równać się z tym rzekomym boskim synem. Czy Linvailowi udało się przeciągnąć go na swoją stronę? Czy Abdel pracował już dla Złodziei Cienia?

Jedynie sekundy dzieliły ją od ponownego skontaktowania się z Irenicusem, zdecydowała się bowiem wprowadzić w życie plan awaryjny i wrócić, kiedy do pomieszczenia wpadł Abdel, sapiąc i trzęsąc się z ledwo skrywanej wściekłości. Usiadł ciężko na podłodze, odrzucając niedbale miecz na bok.

– No dobrze – powiedział. – Wróciłem. Nie tylko w ten sposób.

Czując ulgę, że go widzi, lecz wciąż przejmując się nadchodzącym świtem, Bodhi podeszła do niego. Najemnik potrząsnął lekko głową i podniósł dłoń, by utrzymać kobietę daleko, utrzymać ją w ciszy, lub jedno i drugie.

– Abdelu – rzekła, pozwalając, by prawdziwa ulga, odczuwana na jego widok, uczyniła jej rolę jeszcze bardziej przekonującą. – Co się stało?

Abdel uśmiechnął się.

– Jesteś mi winna trzydzieści tysięcy sztuk złota.

Również się uśmiechnęła. Widok uśmiechu na jego twarzy zrobił na niej wrażenie, którego nie doświadczyła od dobrych wielu dziesięcioleci.

– Cieszę się, że cię widzę – powiedział Abdel szczerze. – Czy to dziwne?

– A ja się cieszę, widząc ciebie – odparła, jedynie częściowo dlatego, że tak jej polecono. Pochyliła się i pocałowała go.

Z początku odsunął się gwałtownie od niej, lecz naciskała, i uległ. Jego wargi były zaskakująco miękkie, Bodhi starała się zbytnio nie przytulać, wiedząc, że Abdel wyczuje w rezultacie jedynie chłód.

Kiedy odsunęła się, miał zamknięte oczy i był zakłopotany.

– Jaheira… – rzekł.

Bodhi potrząsnęła głową i jej wzrok zetknął się z jego. Skupiła się na najczarniejszym punkcie jego źrenic i utrzymywała jego spojrzenie w uchwycie równie rzeczywistym i silnym jak imadło. Wypuściła z siebie powoli, miarowo powietrze i jej wola przepłynęła z jej oczu do jego. Ujrzała w nich krótki błysk żółtego światła, który niemal złamał jej koncentrację. Nie pozwoliła sobie na luksus zastanawiania, czym było to światło. Nieważne, czy ten mężczyzna był półbogiem, czy nie, jej czary działały na niego jak na każdego innego i czuła, że wszelkie posiadane przez niego zasłony rozpłynęły się.

– Dobrze się spisałeś, Abdelu – wyszeptała, a on przytaknął niemal niedostrzegalnym poruszeniem podbródka. – Możesz teraz odpocząć… od wszystkiego.

Abdel opuścił głowę, po czym wymusił uśmiech i spróbował wstać. Bodhi zakołysała się w biodrach i pomogła mu się podnieść, objąwszy go silnie za plecy. Pozwolił się przyciągnąć. Widziała, że chce coś powiedzieć. Bodhi nie miała czasu, by Abdel udał się na duchowe poszukiwania. Oczarowała go ciałem, ruchami ciała, i mężczyzna poddał się całkowicie.

Nawet Bodhi nie była gotowa na reakcję, którą otrzymała.


Abdel nigdy nie podjął świadomej decyzji, by zdradzić Jaheirę i wziąć Bodhi – wciąż mu obcą – za kochankę. Podobnie jak wiele rzeczy w przeciągu ostatnich kilku dni, to po prostu się stało.

Poczuł, jak napięcie z jego dłoni i rąk ustępuje, zastąpione przez gładkość jej lnianej sukni oraz chłodną, delikatną skórę pod spodem. Trzymała go w ramionach silniej niż jakakolwiek kobieta wcześniej. Usta Bodhi zamknęły się na jego, a jej oddech smakował ziemią. Był to pierwotny zapach – bardziej odczucie niż woń. Jej wargi były chłodne, niemal zimne, i mróz jaki wywołały na grzbiecie Abdela spowodował, że czuł się niezwykle rozbudzony. Jego ciało wybuchło pełnią życia. Płynąca przez niego krew dawała różne sygnały, przepływała do różnych miejsc, jednak kierowała nim ta sama ponadludzka namiętność, która prowadziła mu rękę w walce i dawała umiejętność zabijania bez wahania. Była to mniej umiejętność, a bardziej potrzeba, niczym konieczność oddychania.

Kiedy ich języki spotkały się, dla Abdela nie było już powrotu. Jego oczy płonęły i poddał się rytmowi tej dziwnej kobiety w ten sam sposób, jak poddawał się brzękowi stali przeciwnika. Obydwa przychodziły w tym samym pełnym wahania, badawczym tańcu dwóch wojowników, szukających słabości i luk. Jej suknia opadła niczym wytrącona tarcza wroga, a on pozbył się swoich nielicznych ubrań w ten sam sposób, w jaki usuwał wszelkie niewygodne okrycia, które mogłyby mu zakłócić ruchy ręki z mieczem.

Podłoga była chłodna i szorstka, i Bodhi przyjęła ją jako pierwsza. Odsunęła się od niej – odsunęła się w stronę Abdela, który odpowiedział na tę słabość, przyciągając ją do siebie. Poruszali się teraz całkowicie bez zastanowienia, udawania czy planu. Byli w pełni razem w tej jednej, kryształowej chwili. Była to chwila z rodzaju, jakiego Abdel nigdy dotąd nie doświadczył, nawet w najzacieklejszej krwawej furii albo w najdzikszej, zabójczej szermierce. Nie była to tawerniana dziwka i transakcja, której dokonali, sięgała do krwi, nie zaś jedynie do sakiewki.

Było to na początku tego, co oboje z nich znali na cichym, akceptującym poziomie, który zakończył się, gdy jej twarz prześlizgnęła się do jego gardła. Jej chłodny oddech otarł się o jego muskularną szyję. Abdel usłyszał głuche trzaśniecie, które nawet w tym półprzytomnym stanie poznał jako przemieszczanie się stawów.

Na jego skórze pojawiła się ciepła wilgoć i wziął głęboki oddech, gdy Bodhi przycisnęła twarz do jego szyi. Jego ciało zadrgało tak gwałtownie, że niemal rozdzielili się. Abdel trzymał ją mocno i jej plecy wydawały się podskakiwać w jego uchwycie. Oddychała szybko i ciężko przez nos, wydając z siebie rytmiczne syczenie, a z jej gardła wydobywał się warkotliwy, zwierzęcy odgłos. Jej piersi, przyciśnięte płasko do jego, wibrowały tym dźwiękiem.

Jej ciało zadrżało serią spazmów, które wywoływały wrażenie, jakby każdy z mięśni w jej ciele otrzymał swoją własną wolę i każdy walczył o ucieczkę bądź nadrzędną władzę. Ucieczka Abdela nadeszła, gdy ta namiętna furia zaczęła zanikać i twarz Bodhi oddaliła się od jego szyi. Wzrok Abdela zamglił się i zakręciło mu się w głowie. Przycisnęła mu do szyi dłoń o zimnych palcach i trzymała ją tam mocno, podczas gdy Abdel niemal zemdlał niczym wdowa na pogrzebie w lecie.


To nie był człowiek.

Miał rację, pomyślała Bodhi. Na najciemniejsze czeluście otchłani, Irenicus miał rację. To nie był człowiek. Ani trochę.

Obawiała się, słusznie, że Abdel ją zabije, jeśli zda sobie sprawę, co zrobiła. Zakosztowała jedynie trochę – cóż, może więcej niż to trochę, które zamierzała. Była ciekawa, lecz teraz to było już skończone, zdawała sobie sprawę, że miała nadzieję, iż Irenicus nie mylił się co do Abdela. On się nie mylił.

Karmiła się na setkach, może tysiącach mężczyzn ze wszelkich ścieżek życia. Zakosztowała krwi pasterzy i książąt, generałów i pikinierów. Żywiła się szlachetną krwią elfów, gorzkimi płynami orków oraz wszelkimi rodzajami prymitywnych, czających się w cieniach stworów Podmroku. Smak krwi stał się dla niej niczym kuchnia dla żyjących. Czasami była dobra – dobrze przyrządzona przez bogate, wygodne życie – czasami pozostawiona sama sobie, by zatęchła lub skrzepła w błotnistych żyłach szefa kuchni. Krew Abdela nie była podobna do niczego, co próbowała wcześniej.

Dla ośrodków czuciowych jej języka Abdel był silnym, młodym mężczyzną, na jakiego wyglądał. Kiedy wydawało jej się, że głowa eksploduje jej w iskrach rozszalałego światła, zwyczajny smak przestał być ważny. Kiedy całe jej ciało doświadczyło tego wszystkiego, rozkwitło, rozświetliło się, wybuchało czerwonymi, wirującymi piekłami i przestała być drapieżcą, stając się kimś w rodzaju wyznawcy, błagając o łaskę niestałego lecz szczodrego boga.

Tak bardzo chciała to powtórzyć, że zmusiła się, by się od niego odczołgać. Żyła od stuleci i właśnie płynące z nich doświadczenie powstrzymywało ją. Zabrała mu już wystarczająco wiele krwi, by go oszołomić. Podziałało to na szczęście na jej korzyść. Abdel nie mógłby powiedzieć, że został ugryziony. Leżał na podłodze i pozwalał, by przepływały przez niego doznania. Dobrze się postarała przy tamowaniu krwawienia, kiedy jednak jej wzrok rozjaśnił się wystarczająco, by spojrzała znów na niego i ujrzała coś więcej niż świecące jasno bóstwo, zobaczyła, że rana już się zalecza. Powinien się uleczyć, lecz zdecydowanie nie tak szybko.

Grzbietem dłoni otarła krew z warg i podbródka, po czym wygłodniale zlizała ją, odwrócona nagimi plecami do Abdela, by nie mógł jej widzieć w tym dzikim momencie. Zaczął oddychać głęboko i regularnie, wiedziała, że wkrótce podniesie się i na nią spojrzy, jeśli już tego nie robił. Zaczęła szukać sukienki, znalazła ją i wsunęła przez głowę, starając się jak mogła, by wygładzić ją na biodrach bez potrzeby wstawania.

Nie sądziła, że byłaby zdolna wstać.


Abdel czuł mrowienie na szyi, a gdy podrapał się tam, zabolało trochę, lecz nie zwrócił na to uwagi. Oparł się na łokciu i choć był pewien, że ujrzy Bodhi obok siebie, wcale jej nie zobaczył. Zza niego dobiegł szelest ubrania i odwrócił się powoli, z ciężką głową i oklapłym ciałem. Była tam, wygładzając pomarszczoną suknię z czerwonego lnu na delikatnych, kształtnych biodrach. Abdel nie mógł się nie uśmiechnąć, choć wiedział, że musi wyglądać na rażonego miłością głupca.

Nie wiedział, co powiedzieć, więc wpatrywał się jedynie w nią, dopóki nie odwróciła ku niemu policzka, by rzucić nań okiem. Abdel nie był pewien, co czuć na temat jej wyraźnej niechęci, by na niego patrzeć. Poczuł się nagle bardzo nagi i sięgnął po spodnie, rzucone obok niego na podłogę.

– Nie zraniłem cię – powiedział cicho, z nadzieją.

– Nie – rzekła szybko na długim, świszczącym wydechu.

Założył spodnie, klnąc pod nosem na kłopoty, w jakie ich wciągał. Jego ręce były dziwnie słabe, trzęsły się lekko, a spodnie były lekko za ciasne.

– Gdzie pójdziesz? – zapytała go, a jej głos – już głośniejszy – odbił się echem po pustej, kamiennej komnacie, piwnicy w Miedzianej Mitrze.

Abdel nie odpowiadał przez czas, który wydawał się zbyt długi. Musiał określić, co miała na myśli. Sporo się zastanawiał, wracając po zabiciu Arana Linvaila i doszedł do pewnych wniosków.

– Wiesz, gdzie muszę iść – powiedział jej – czyż nie?

– Zabiłeś go w domu? – spytała za ściśniętym gardłem.

Wstał powoli z zesztywniałymi kolanami i przeszedł do schodów. Spojrzał na nią raz, oczyma ciężkimi, zamglonymi, trochę przyćmionymi, po czym wszedł na górę i sięgnął po płócienny worek nasączony krwią. Z góry schodów cisnął go Bodhi pod stopy. Kiedy odcięta głowa Arana Linvaila wytoczyła się ze środka, Bodhi wzięła głęboki oddech i próbowała zachować powagę.

– Nie muszę chyba zabijać kogoś innego za następne dwadzieścia tysięcy, prawda? – zapytał.

– Znasz dom wariatów? – spytała go.

Abdel pochylił głowę na bok, niczym pies. To było dziwne pytanie.

– Dom wariatów? – zapytał, schodząc po schodach, omijając krew, by stanąć przed nią.

Odwróciła się, by na niego spojrzeć, i w gasnącym świetle uznał, że mogła się zaczerwienić.

– Jest tam trzymana – powiedziała. – Obydwie są trzymane w Czarotwierdzy. To dom wariatów… azyl dla obłąkanych.

Abdel westchnął. Zaczynało mu się przeczyszczać w głowie i był taki zmęczony. Jego umysł był mieszaniną miliona uczuć i myśli, które nie miały dla niego sensu. Wiedział, że ta kobieta oraz jej przyjaciel Gaelan Bayle nim manipulują. Wiedział, że stał się celem dla Złodziei Cienia za coś, co zrobił Sarevok – to było śmieszne. Wiedział skądś, że młoda dziewczyna z jego przeszłości – przeszłości, która wydawała się równie odległa, jakby była zupełnie innym życiem – została w to wszystko wmieszana. Nie dbał już o to, kogo będzie musiał zabić, kto chciał ile złota lub co musiało się wydarzyć. Jedyną rzeczą, jaka miała dla niego sens, było odnalezienie Jaheiry oraz Imoen i zapewnienie im znów bezpieczeństwa. Były więc w domu wariatów, w więzieniu, lochu, nieważne. Wiedział, że do wszystkiego, co mówi mu Bodhi, jest przytwierdzonych więcej nitek, jednak będzie musiał je obciąć, gdy Jaheira i Imoen będą już bezpieczne.

– Gdzie jest to miejsce? – spytał.

– Jeden z moich braci tam jest – powiedziała.

– Co to ma ze mną wspólnego? – zapytał. – Jego też mam zabić?

– Nie – odparła Bodhi. – On jest po naszej stronie. Nazywa się Jon Irenicus.

– Jest szalony? – spytał Abdel, nie trudząc się wzmianką, że nie jest pewien, czy on i Bodhi znajdują się po tej samej stronie.

Tym razem spojrzała na niego ostro i odwróciła się równie szybko, jednak Abdel ujrzał w jej oczach nie dający pomylić się z niczym innym błysk złości.

– Przepraszam – powiedział szybko. Musiał wiedzieć, co ona wiedziała.

Bodhi opuściła ramiona i rzekła – Został fałszywie oskarżony, wmanipulowany przez Złodziei Cienia, którzy kontrolują azyl. Zabrali go tam, by usunąć go z drogi, by go torturować i uczynić go świadkiem wielkiego zła, jakie zamierzają popełnić.

Abdel przełknął ślinę zaschniętym nagle gardłem.

– Mają tam również Jaheirę i Imoen – dodała Bodhi. – Mogę cię tam zaprowadzić i pokazać drogę do środka. – Bodhi spojrzała na sufit. – Musi się zbliżać świt.

Abdel również zerknął na strop i nie znalazł tam odpowiedzi.

– Muszę iść – powiedziała.

– Jeśli Jaheira i Imoen są trzymane w tym domu wariatów, jak mówisz – rzekł do niej Abdel – nic nie powstrzyma mnie przed udaniem się tam.

– I pomożesz mojemu bratu? – spytała.

Abdel westchnął. Został wmanipulowany w to wszystko, ale…

– Oczywiście – obiecał.

– Muszę iść – wyszeptała, rysując coś w trocinach na podłodze. – Zobaczysz ten znak na ścianie u podstawy najwyższej wieży na wyspie. Tak szybko jak możesz, powiedz słowo nchasme, albo zostaniesz spalony na węgiel. Otworzy się dla ciebie droga.

– Poczekaj – powiedział, a w jego głosie wciąż siała zamęt nie podobająca mu się stanowczość. – Zostań ze mną. To znaczy… chodź ze mną.

Podeszła powoli do schodów i postawiła stopę na dolnym stopniu. Zbliżył się do niej o krok, lecz wiedziała, że nie podejdzie bliżej.

– Nie mogę – odrzekła po prostu. – To niemal…

– Bodhi – powiedział.

– Kapitan może cię tam zaprowadzić – rzekła donośnym i wyraźnym głosem. – Jest tam tylko jeden dom wariatów. Jest na wyspie. Będziesz potrzebował łodzi. Błagam cię… błagam cię, żebyś tam poszedł. I pamiętaj słowo…

Nchasme – powtórzył, zerkając na trociny. Narysowała dwie faliste, równoległe linie, niczym woda, z czymś, co mogło być okiem pomiędzy nimi, z prawej strony.

Spojrzała na niego z zaczerwienionymi oczyma. Z mizernym, wymuszonym uśmiechem weszła po schodach, otworzyła drzwi i szybko przez nie przeszła.

Загрузка...