Dla grupy:
Gordona
Laury
Mike’a
Andy’ego
Erica
Carla
i Julie
Późnym latem Roku Sztandaru Abdel Adrian, syn boga mordu, wrócił do Candlekeep jako bohater.
Bramy, które zaledwie kilka tygodni temu przed nim zamknięto, tym razem były otwarte. Człowiek, którego znał przez całe życie, który oskarżył go o morderstwo, który zamknął go jak zwierzę, który wręcz przekazał go w szpony Żelaznego Tronu, objął go z uśmiechem ulgi oraz pewności siebie.
– Abdelu – powiedział Tethtoril ze łzami napływającymi do oczu. – Abdelu, tak się cieszę, że do nas wróciłeś. Mogę mieć jedynie nadzieję, że tym razem twój pobyt będzie długi i…
– Abdel! – rozległ się za nim cienki, przenikliwy głos. Abdel odwrócił się, by ujrzeć twarz, której nie widział od… jak dawna? Roku?
– Imoen – wydyszał Abdel, idąc na spotkanie gwałtownemu uściskowi dziewczyny. – Imoen, wyrosła z ciebie…
– Nie mów tego, Abdelu – przerwała, jej głos złagodził uśmiech.
– Jesteś cudem dla oczu pełnych bólu – powiedział jej i znów się uścisnęli.
Przytrzymała go i powiedziała – Przykro mi z powodu Goriona. Tak mi przykro.
Abdelowi dech uwiązł w gardle i zmusił się do znużonego westchnienia.
– Nie zginął na próżno – pocieszył Tethtoril.
Abdel podniósł wzrok i zdumiał się, widząc, że Tethtoril wydaje się być jeszcze bardziej oddalony. Po niebie nad tajemniczą twierdzą Candlekeep przelewały się zielono-szare obłoki. Abdel mógł wyczuć błyskawicę, lecz jej nie widział. Był uradowany, mogąc wrócić do domu z wysoko uniesioną głową, powietrze było jednak ciężkie i kogoś brakowało – nie, więcej niż tylko kogoś, zbyt wielu osób. Gdzie była Jaheira? Przecież miała wrócić z nim z Wrót Baldura, i był też Xan, ale czy nie zagubił się gdzieś po drodze? Abdel pamiętał, jak Xan kłócił się z ghulem Korakiem, a potem coś się stało…
– Abel – wyszeptała Imoen i mężczyzna poczuł na nagiej piersi jej chłodny oddech. Abdel nie pamiętał, by zdejmował koszulę. Imoen zatrzęsła się z zimna, a on spojrzał na nią. Był wyższy od dziewczyny o mniej więcej pół metra. Imoen zaczynała nabierać kształtów, jej dziecięce, wydłużone kończyny nabierały proporcji, biodra zaokrąglały się, a żebra pokrywały gładką, białą skórą. Miała długie włosy, które powiewały Abdelowi w twarz, kłując go w oczy. Zaśmiał się cicho i spróbował odsunąć ją delikatnie, ale nie chciała puścić.
Jej lekki uścisk na jego silnych rękach zacieśnił się, a później jeszcze bardziej, gdy wyszeptała – Co się ze mną dzieje?
Znów wypowiedział jej imię, po czym skrzywił się, gdy jej paznokieć przebił mu skórę. Z rany wypłynęła krew, ściekając po czubku jej palca na nadgarstek.
– Coś się ze mną dzieje – wyszeptała, a jej głos zniekształcił się w gardłowy, nieludzki pomruk. Wręcz warknęła, spryskując Abdela zimną jak lód śliną.
– Imoen – powiedział, a gdy nie odpowiedziała, odepchnął ją z większą siłą. Mógł być jedynym człowiekiem na Wybrzeżu Mieczy, zdolnym zmierzyć się z jej nagle ponadludzką siłą, nie miał jednak czasu, by cieszyć się swym fizycznym męstwem. Syknął na widok twarzy młodej dziewczyny. Jej subtelne rysy były wykrzywione i paskudne, usta zaś stawały się rozwartą, najeżoną kłami otchłanią. Wystrzelił z nich język, rozdwojony i długi jak u żmii, liżąc nagą pierś Abdela. Jego dotyk był tak mroźny, że ogromny najemnik zadrżał.
Istota, która była niegdyś Imoen, wydała z siebie taki odgłos, że Abdel wrzasnął z przerażenia. Czerwieniejące oczy Imoen wybałuszyły się do wielkości przekraczającej kilkakrotnie ich naturalny rozmiar i w równym stopniu było w nich widać przerażenie i zakłopotanie, co głód i niegodziwość. Z jej drżących ust, krwawiących w miejscach, gdzie ostre jak brzytwy kły naciskały na purpurową masę warg, wylał się strumień przekleństw.
Abdel odepchnął ją dalej. Jej naga skóra była lodowata pod dotykiem, szorstka, prawie jak łuski. Abdel sięgnął za siebie i znalazł rękojeść miecza. Miecz wydostał się ze zgrzytem metalu o metal, który harmonizował z przenikliwym skowytem Imoen-bestii. Abdel nie myślał o tym, co zamierza zrobić tej dziewczynie, którą znał od dziecka, która przez ich spędzone w odosobnieniu Candlekeep dzieciństwo tolerowała jego posępne nastroje, a czasami okrutne wyszydzanie, dziecku, które chciało mu towarzyszyć w jego przygodach i za każdym razem było odtrącane.
Abdel szybko i mocno skierował miecz w dół. Odciął jej głowę i wrzasnął, opadając na łamliwą, brązową trawę Candlekeep, i wciąż wrzeszczał, gdy się obudził, w kolejnym, zbyt rzeczywistym koszmarze.
Abdel mógł być bohaterem, jednak nie wrócił do Candlekeep. Najpierw ujrzał światło dochodzące od paleniska, następnie zamknął oczy i poczuł ciepło. Miedziana misa, pełna rozpalonych do czerwoności węgli, była dla niego zbyt blisko. Próbował się od niej odsunąć. Jego nagi grzbiet przesunął się o centymetr, zanim natrafił na szorstką, chłodną, kamienną ścianę. Abdel wzdrygnął się i znów wyprostował. Choć w tych pierwszych kilku chwilach pomiędzy snem a rzeczywistością starał się jak mógł, nie mógł odnaleźć szczęśliwego środowiska, jakiego żądało jego ciało.
Nie znające przebaczenia, żelazne kajdany ściskały mu nadgarstki, a odgłos łańcuchów, kiedy się poruszał, szydził z niego. Abdel warknął, wydając z głębi gardła niski, zwierzęcy odgłos, i zacisnął pięści.
Otworzył oczy i ujrzał, jak do celi wchodzi mężczyzna. Był niski i gruby, ze smrodliwym nadmiarem owłosienia na ciele, zlepionym potem ponad czarnym skórzanym pasem. Zwisały z niego na węższych paskach narzędzia, większości których Abdel nie rozpoznawał. Dziwny mężczyzna napotkał wzrok Abdela i uśmiechnął się, odsłaniając pojedynczy żółty ząb, wiszący z górnego dziąsła. Jego broda była nierówna, przedzielona blizną od oparzenia, która ani trochę nie dodawała atrakcyjności albo chociaż charakteru jego okrągłej twarzy.
– Obudziłeś się – mężczyzna powiedział powoli, wymawiając ostrożnie każde słowo, jakby język był dla niego nowy, a przynajmniej bardzo trudny.
– Klawisz… – zaczął mówić Abdel, po czym jego zaschnięte gardło zacisnęło się, a oczy zwilgotniały. Zassał powietrze i zaczął kaszleć od dymu z paleniska, odwodnienia oraz bólu z rany, której do tej pory nie pamiętał.
– Władca lochów – mruknął mężczyzna, odwracając wzrok od Abdela, po czym przystając, jakby po raz pierwszy zobaczył palenisko. Sięgając po pogrzebacz wiszący na ścianie na prawo od Abdela powiedział – Władca lochów, nie klawisz. To nie jest więzienie, to loch.
Abdel westchnął, starając się uchwycić puste, szkliste spojrzenie mężczyzny, jednak bezskutecznie. Ten człowiek był idiotą.
– Jak… – zaskrzeczał Abdel, gdy mężczyzna wsunął pogrzebacz między płonące węgle i przytrzymał go tam. – Jak się nazywasz, władco lochów?
Mężczyzna uśmiechnął się, lecz nie spojrzał na Abdela.
– Zgrywus – powiedział. – Nazywam się Zgrywus.
– Gdzie jestem? – spytał Abdel, któremu zaczynał tak naprawdę wracać głos. – Jak się tu znalazłem?
– U mojego szefa – wycedził Zgrywus, skrobiąc czubkiem żelaznego pogrzebacza o dno miedzianej misy. – Mój szef cię zabrał. Nie wiem, skąd cię zabrał.
– Kim jest twój szef? – zapytał Abdel, zerkając podejrzliwie na pogrzebacz. Czuł, jak gromadzi się gniew i choć zaczynał przypominać sobie, że próbował wyrwać łańcuchy ze ściany i nie udało mu się, starał się utrzymać głos tak spokojnym, jak tylko mógł.
– Kim jest twój szef? – powtórzył Abdel, gdy Zgrywus wyciągnął pogrzebacz z gorących węgli i przeciągnął nim w poprzek klatki piersiowej Abdela. Wrzasnął, czując jak pali mu się skóra i włosy, czując każdy pojawiający się pęcherz i każdy spalony centymetr skóry, czując ból, który wydawał się niemal żyjącą istotą. Jego wrzask zagłuszył większość odpowiedzi Zgrywusa na jego ostatnie pytanie, jednak Abdel był pewien, że usłyszał, jak mężczyzna mówi Złodzieje Cienia.
Nie był chyba w Amn, prawda?
Abdel widział, jak Jaheira została zamordowana przez Sarevoka. Kiedy przeszedł do rozlewania niegodziwej krwi swego przyrodniego brata, Jaheira została przywrócona światu żyjących poprzez modlitwy kapłanów Gonda na prośbę przyszłego wielkiego księcia Angelo z Wrót Baldura. Minął pełen dzień od śmierci Sarevoka, gdy Abdel znów ujrzał Jaheirę żywą. Płakała w jego ramionach, a Abdel, wysączony ze zdolności odczuwania czegokolwiek, po prostu ją trzymał. Mało spali, jednak istniało uczucie ulgi. Tak wiele się skończyło, jednak też tak wiele zostało stracone. Zamiast spać, chodzili na długie spacery ciemnymi ulicami Wrót Baldura. Mieszkańcy, kupcy i żołnierze rozpoznawali Abdela i kiwali podbródkami, wyrażając milczące podziękowania. Wieści o śmiercionośnych planach Sarevoka rozniosły się szybko we Wrotach Baldura, mieście, które, tak jak wiele innych, opierało się na plotkach.
Znów szli razem, tej ostatniej nocy żadne z nich się nie odzywało. Ręka Jaheiry zwisała bezwładnie w zagięciu łokcia Abdela. Każde jej dwa kroki równały się jednemu długiemu jego i choć zmęczone walką kolana bolały go, gdy musiał iść tak wolno, był szczęśliwy, będąc przy niej. Co jakiś czas spoglądał na nią, a ona tylko się uśmiechała.
Ci mężczyźni wyłonili się z cieni niczym zawodowi porywacze. Zanim się ukazali, już otoczyli Abdela i Jaheirę. Abdelowi zajęło jedynie mgnienie oka uświadomienie sobie, co się dzieje, a nie więcej wyciągnięcie miecza. W tym samym czasie trzech porywaczy podeszło.
Abdel zakręcił mieczem nad głową i został zaskoczony przez przenikliwy zgrzyt metalu o metal, a później przez mocne szarpnięcie, które zdołało wyrwać mu ostrze z rąk. Jego ręce wciąż posuwały się szybko i z impetem do przodu – jeszcze szybciej, bowiem nie obciążał już ich miecz – i niezbyt trudne było zmienienie kierunku tego zamachu w wystarczający sposób, by wbić ciężką prawą pięść w zamaskowaną twarz mężczyzny. Rozległo się głośne chrupnięcie i Abdel poczuł, jak nos napastnika zapada się pod ciosem.
Jaheira jęknęła, a gdy Abdel spojrzał na nią, zauważył, że zamaskowany mężczyzna trzyma głowę półelfki w bolesnym chwycie pod ramieniem.
– Złamię jej… – zaczął mówić mężczyzna, lecz dokończył na gwałtownym wydechu, gdy Jaheira wbiła mu mocno łokieć w żebra. Jego chwyt został dostatecznie rozluźniony, by mogła się wyrwać, a Abdel zerknął za siebie.
Kolejny zamaskowany mężczyzna odwijał długi łańcuch z czarnej stali z ciężkiego miecza Abdela. Abdel pokonał dwa dzielące go od niego długie kroki, a mężczyzna uchylił się przed pierwszym kopnięciem z podziwu godną szybkością. Ślizgając się na mokrym bruku, by uniknąć lewej pięści Abdela, napastnik przesunął łańcuch na bok i zmrużył ostrzegawczo oczy.
Ogromny najemnik uśmiechnął się tylko i zamarkował atak. Zamaskowany mężczyzna dał się oszukać i zamachnął się łańcuchem wysoko, w poprzek twarzy Abdela, jednak nie wystarczająco daleko. Abdel ugodził go mocno w żebra lewą dłonią i z płuc zamaskowanego wyleciało całe powietrze. Złoczyńca padł na kolana. Abdel powalił go kopnięciem w głowę.
Jaheira znów uderzyła łokciem, tym razem wyżej, w twarz przeciwnika. Ten mężczyzna również padł na ziemię, a Jaheira uśmiechnęła się do Abdela i niemal puściła oko, gdy kolejny zamaskowany napastnik złapał ją od tyłu.
– Dość tego – z cieni zawołał głos z wyraźnym akcentem. – Po prostu ich schwytajcie. – Głos był władczy i niecierpliwy, jednak zamaskowani mężczyźni wydawali się w ogóle na niego nie reagować.
Jaheira została pociągnięta w tył i podniesiona przez znacznie większego mężczyznę, który uchwycił ją od tyłu, a w Abdelu krew zagotowała się na ten widok. Ktoś złapał go szorstko z tyłu, a Abdel pochylił się szybko w przód, ciskając napastnika na ulicę z trzaskiem, przekleństwem oraz zgrzytem metalu o kamień, gdy sztylet odzianego na ciemno mężczyzny wyślizgnął mu się z garści.
Abdel podniósł stopę, by przygnieść mężczyznę, wtem usłyszał – Pomiot Bhaala!
Ciało Abdela obróciło się niemal tak szybko jak jego głowa i udało mu się stanąć przed człowiekiem, który ośmielił się tak go nazwać po tym wszystkim, co przeszedł, by uwolnić Faerun od swego brata.
Coś suchego i zaskakująco lekkiego uderzyło Abdela w pierś i w powietrzu przed nim rozsypał się proszek, tak lekki, że niemal był dymem. Abdel wciągnął powietrze, by pozwolić sobie na odpowiednie przekleństwo i w jego ustach pojawił się ostry, gorzki smak, a oczy zacisnęły się mocno.
– Abdel! – zawołała Jaheira.
Abdel warknął i odwrócił głowę. Przesunął stopę na bok, by nie odczuwać tak bardzo ogromnych wstrząsów lodzi, na której był – ale zaraz, on nie był przecież na żadnej łodzi…
Rozległo się następne lekkie puknięcie i gdy Abdel rozsunął oczy, ujrzał, że Jaheira odgarnia sprzed twarzy podobną chmurę. Zdołała na niego spojrzeć, jednak jej oczy schowały się w głąb głowy i osunęła się w ramiona stojącego za nią mężczyzny.
Abdel próbował znów warknąć, lecz poczuł jedynie mdłości. Czuł, że ktoś dotyka jego ręki i wiedział, że to nie Jaheira, próbował więc zwinąć pieść. Palce nie chciały mu się zgiąć i miał tylko jedną czystą myśl – To dziwne – zanim nie ugięły się pod nim kolana i nie stracił przytomności, zanim ujrzał, jak kamienie bruku ruszają mu na spotkanie.
Abdel ryczał z wściekłości, frustracji i żądzy krwi, jednak nie z bólu, nawet wtedy gdy Zgrywus zabrał się za drugi paznokieć swymi szczypcami o końcówkach cieniutkich jak igła.
– To też będzie bolało – mruknął samozwańczy władca lochów, po czym pociągnął mocno, odrywając paznokieć jednym szybkim, okrutnym ruchem.
Abdel zacisnął mocno zęby i przysiągł większej ilości bogów niż sądził, że mogą go słuchać, że zabije tego władcę lochów i zrobi to wkrótce.