– Chcę iść… – wyszeptała Imoen, a jej umysł był wzburzoną mgłą nadciągającego piekła – do... domu.
Była rozciągnięta, magicznie uspokojona, na wielkiej, popękanej płycie z przetykanego zielonymi żyłkami marmuru o poszarpanych brzegach w środku miasta, które dawno zmarłe elfy nazywały niegdyś Myth Rhynn. Wszędzie dookoła znajdowały się wielkie pozostałości wielkiego elfiego miasta, teraz we władaniu dziczy oraz błąkających się stworzeń, zarówno łagodnych, jak i zrodzonych w piekle. Marmurowa płyta była przechylona pod ostrym kątem. Imoen leżała rozłożona na niej, pozbawiona swych zniszczonych ubrań, a jej blade, pokryte gęsią skórką ciało znaczyło sto powykręcanych pieczęci.
Płytę otaczał pierścień elfich rzeźb, dwa razy wyższych niż prawdziwy elf. Teren ten mógł niegdyś być ogrodem lub cmentarzem. Starte wiatrem twarze marmurowych elfów spoglądały w dół na Imoen oraz Jona Irenicusa z obojętnym spokojem, którego żadna prawdziwa osoba nie byłaby w stanie wykrzesać z siebie w tym miejscu i czasie.
Sam Irenicus zakrztusił się własną żółcią i cofnął o krok. Stracił głos w wyniku szoku, mdłości i wypaczonej, szalonej przyjemności na widok jego ostatnich desperackich nadziei dających owoce. Zaśpiewał ochryple i jego błaganie, pełne bogów, których imion już nikt nie wymawiał – do wszelkich potęg, które mogły słuchać – zostało usłyszane.
– Tak – wyszeptał, jego głos był zaledwie bolesnym piskiem. – Tak. Zmiana!
Imoen wrzasnęła i był to ostatni dźwięk, jaki wydała z siebie jako człowiek. Najpierw zmieniła się jej twarz.
Rozległ się głośny odgłos, jakby dartego materiału, i skóra z pięknej, młodej, gładkiej twarzy Imoen odpadła w poszarpanych, skrwawionych wstęgach. Pod nią jej czaszka nabrała barwy starego wapienia i z każdą mijającą sekundą nabierała kształtu. Jej zęby urosły i zwęziły w podobne do igieł kły, po czym znów urosły, gdy jej żuchwa rozszerzyła się i opuściła. Wylał się płyn, krew i jakaś na wpół ciecz, której Irenicus udawał, że nie zauważa, i zaczęła spływać, a następnie wyciekać z setki, a następnie tysiąca małych ranek na całym targanym spazmami ciele Imoen. Dziewczyna trzęsła się w niekontrolowany sposób, a wstrząsy były akcentowane przez głośne pęknięcia, które otwierały nowe, większe i ociekające śluzem rany. Jej skóra popękała, po czym stopiła się, i nowa ręka wyrosła z tego, co niegdyś było brzuchem dziewczyny. Była ona wielka, liczyła przynajmniej cztery metry i zakończona była cieknącą bulwą, która lśniła w rozjaśniającym się świetle.
Istota, którą była Imoen, urosła – w jednym nagłym, falującym ruchu – w bladoszarą potworność, z której grzbietu tak szybko i nagle wyrosły podobne cierniom kolce, że niemal zsunęła się z marmurowej płyty.
– Bhaal… – wyszeptał Irenicus, jego twarz była mieszaniną szoku i triumfu. – To ty… To ty…
Bulwa na końcu drżącej ręki otworzyła się, jeszcze gdy drugie ramię wyrastało z powiększającej się bestii. Dłoń, którą uformowała owa bulwa, miała więcej palców niż Irenicus mógł z łatwością policzyć. Były one osadzone na długiej, prostokątnej dłoni pod kątami i ze stawami umieszczonymi tak, że dłoń nie przypominała żadnej innej widzianej kiedykolwiek w Faerunie. Z palców wyrosły długie, zakrzywione szpony, które lśniły w świetle poranka w sposób, który ujawniał ich ostre jak brzytwa krawędzie.
– Niszczyciel – wydyszał Irenicus. – Niszczyciel się budzi.
Kolejna ręka eksplodowała z wijącej się masy, następnie czwarta, a bulwy pękły, by ukazać trzy kolejne wielopalczaste dłonie o ostrych pazurach. Niszczyciel wrzasnął z bólu narodzin, a Irenicus padł na żwir, odepchnięty samą siłą wstrząsającego skowytu istoty. Nogi, które niegdyś należały do Imoen, wybuchły na zewnątrz i z głośnymi, paskudnymi trzaskami wygięły się do tyłu, po czym znów do przodu, gdy formowały się nowe stawy.
Pasma błotnistego brązu pojawiły się na garbatym grzbiecie stwora, stanowiąc ostry kontrast z jego bladą szarością. Otworzył oczy, wpatrując się z początku ślepo w niebo o barwie indygo, kiedy w ich jamach rozpalało się czerwone światło. Kiedy osiągnęło ono największą jasność, potwór wzdrygnął się w ostatnim ostrym spazmie, po czym krew i śluz zostały wciągnięte w twardniejącą, chitynową skórę niczym woda w gąbkę.
Wydał z siebie urywany warkot, po czym ze świstem wciągnął głęboki oddech. Jego oddychanie szybko się wyrównało i odwrócił swą ogromną jaszczurzą głowę do Irenicusa.
Kolana nekromanty zaczęły się trząść, jednak zdołał wstać.
– Podporządkuj mi się – wyszeptał.
Potwór wstał natychmiast i zagórował nad Irenicusem. Jego garbate barki wznosiły się przynajmniej dziesięć metrów nad żwir dziedzińca z rzeźbami. Wyciągnął jedną dłoń, jakby chciał złapać równowagę i zacisnął podobne do wachlarza palce na jednej z pradawnych rzeźb. Ścisnął zaledwie trochę i kamienna rzeźba eksplodowała w obłoku pyłu i kamyków, z których największy nie przekraczał dłoni Irenicusa.
– Podporządkuj mi się! – warknął do stwora Irenicus i nieludzkie oczy wpatrzyły się w maga. Nie pozostało nic z Imoen – zupełnie nic ludzkiego.
– Suldanessellar! – wrzasnął Irenicus. – Ellesime! Drzewo!
Niszczyciel zaryczał w martwe poranne powietrze Myth Rhynn, wściekł się na wstające słońce, po czym odwrócił w kierunku Suldanessellar i wykonał pierwszy krok. Ziemia zadrżała, a Irenicus przyłożył dłoń do żołądka, by go uspokoić.
Czuł i obserwował, jak idzie do Suldanessellar, jak idzie do Ellesime, jak idzie do jego własnej nieśmiertelności. Jon Irenicus zaczął płakać.
Abdel wpadł do lasu Tethir w błękitnym rozbłysku i po prostu pozwolił sobie przewrócić się na ziemię. Kawałki artefaktu wysypały mu się z dłoni i nie uczynił żadnego wysiłku, by je przytrzymać czy podnieść.
Usłyszał, jak Jaheira woła jego imię i przyłożył jedną dłoń do ziemi, zamierzając unieść się i spojrzeć na nią. Usłyszał, jak biegnie do niego i zatrzymuje się gwałtownie tuż przy nim, na stercie liści.
– Lampion Rynn – powiedział skądś niedaleko i nad nim Elhan. – Zrobił to.
– Zrobiłem to – wyszeptał Abdel ściśniętym i zbolałym gardłem.
Dotknęły go ciepłe, delikatne dłonie Jaheiry i przetoczył się, by na nią spojrzeć, nie czując wstydu z powodu płynących po jego twarzy łez. Mieszały się one ze śladami po krwi Bodhi.
– Och – wydyszała Jaheira. – Na panią...
– Podnieść je! – krzyknął Elhan, po czym warknął szereg rozkazów w języku, którego Abdel nie rozumiał – bez wątpienia w elfim.
Odczołgał się dalej, a Jaheira trzymała go, gdy tuzin par rąk szybko i starannie przeszukiwało martwe liście, wyszukując poszarpane kawałki metalu, które były warte życie Bodhi.
– Candlekeep – powiedział Abdel, odwracając twarz do Jaheiry. – Zabieram Imoen z powrotem do Candlekeep.
Jaheira pociągnęła nosem.
– Gdzie ona jest? – spytał Abdel.
Elhan stał na skraju Łabędziej Doliny, a przed nim rozciągały się wysokie drzewa Suldanessellar.
– Zróbcie to – powiedział magom w elfim. – Otwórzcie to.
Elhan był otoczony przez najpotężniejszych magów Tethiru i kilku słabszych. Elfy tak młode jak dwadzieścia lat stały ramię w ramię z tymi, które widziały już dwa tysiące wiosen. Choć niektórzy dzierżyli moce, których inni nie mogliby sobie nawet wyobrazić, wszyscy byli teraz równi, zarówno w sile, jak i w celu. Musieli jedynie trzymać – każdy z nich po jednym – fragmenty osławionego Lampionu Rynn.
– Suldanessellar musi zostać dla nas z powrotem otwarte – rzekł Elhan.
Spojrzał na puste zazwyczaj poranne niebo i ujrzał, jak czarne obłoki przelewają się na sinym tle. Irenicus odciął ich od Suldanessellar, przygotowując nowy szturm na Drzewo Życia, jednak w końcu – dzięki zdecydowanie niezwykłemu sojusznikowi – zebrali wystarczająco fragmentów Lampionu Rynn, by przełamać zaklęcie Irenicusa i wrócić z powrotem do miasta, które tak długo było trzymane w niewoli.
Elhan przyjrzał się szeregom otaczających go magów. Śpiewając słowa, które były stare, zanim pierwsi ludzie wyłonili się z jaskiń, by w ogłupiałej fascynacji spoglądać na gwiazdy, magowie łączyli fragmenty ze sobą.
Elfi książę wyciągnął swoją księżycową klingę i wyszedł do przodu. Wyciągnął rękę i dotknął mrowiącej, chłodnej bariery. Była namacalna, choć niewidoczna, a jej dotyk, nawet teraz, zaledwie na parę chwil przed zniszczeniem, wywoływał w nim fale nienawiści.
– Opuśćcie to, lojalni – powiedział Elhan. – Opuśćcie!
Fragmenty połączyły się w praworządnych dłoniach elfich magów i dudniące wibrowanie zmarszczyło ziemię u stóp Elhana. Niektórzy magowie upadli, paru z nich nawet upuściło swoje części lampionu, jednak nie miało to znaczenia.
Z góry zadął wicher i Elhan musiał zamknąć oczy przed jego siłą. Został zmuszony, by uklęknąć.
– Wkrótce to się skończy, siostro – pomyślał, pozwalając by jego umysł dotknął Ellesime.
Jeden z magów wrzasnął – Lampion!
Elhan otworzył oczy i ujrzał, że części artefaktu połączyły się ze sobą i stopiły we wciąż niekompletną całość. Jeden z magów wyciągnął rękę, by go dotknąć, i z przedmiotu wyleciała zielona błyskawica, pokonując trzy kroki pomiędzy nim a dłonią czarodzieja. Mag został odrzucony w tył w deszczu iskier i rozległo się głośniejsze, silniejsze dudnienie, które powaliło Elhana na ziemię.
– Otwarte – w jego głowie zabrzmiał głos Ellesime – ale nie skończone.
Abdel czuł pod stopami wibracje, czuł otępiające efekty teleportacji, czuł, jak jego przyjaciele padają daleko za nim, czuł, jak wzrasta w nim stary gniew, czuł tę żółtą mgłę, która zawsze pojawiała się przed tym, jak przelał czyjąś krew, jednak żadna z tych rzeczy nie zdołała przekraść się do jego świadomych myśli. Biegł, aby dotrzeć do Imoen. Tym razem zabierze ją do Candlekeep i dopilnuje, aby krew Bhaala została wysączona z niej tak samo jak z niego, w ten czy inny sposób.
Irenicus był do niego odwrócony tyłem, jednak Abdel nie starał się uciszyć swoich dudniących kroków i zasapanego, zmęczonego oddechu. Nekromanta obrócił się, kierując w stronę Abdela dzikie spojrzenie. Irenicus uśmiechnął się i rozłożył szeroko ręce, jakby zamierzał objąć nacierającego najemnika. Abdel niemal po nim przebiegł, jednak Jon Irenicus pojawił się kilka metrów z boku. Nekromanta był na tyle bezczelny, by się z niego zaśmiać.
Abdel upadł na twarz i przejechał po szorstkim żwirze, zatrzymując się pod przechyloną marmurową płytą. Wstał szybko, ignorując krwawiące otarcia na czole. Obrócił się do Irenicusa, który przestał się śmiać i wydał z siebie zniecierpliwiony warkot.
– Ona umiera! – wrzasnął nekromanta. – Znów będę elfem. Wygram. Poślę ją do piekła, zanim ty sam do niej dołączysz i spalicie się tam razem. Krew twojego ojca nie może tego powstrzymać, twoi żałośni przyjaciele nie mogą tego powstrzymać, wszystkie elfy z Tethiru nie mogą tego powstrzymać!
– Gdzie ona jest?! – wrzasnął Abdel niskim, twardym i władczym głosem. – Co zrobiłeś z Imoen?
– Twoja siostra – zaśmiał się Irenicus – osiągnęła prawdziwy cel. Przemierza Faerun jako awatar waszego ojca. Bhaal jest martwy, lecz jego krew żyje dalej, jego moc żyje dalej, a ja wypaczyłem ją, nagiąłem do mojej woli, aby zabić Ellesime z Suldanessellar i wyrwać to cholerne drzewo, którego potrzebuję, żeby żyć wiecznie.
Abdel, z mieczem w dłoni, kontynuował natarcie na Irenicusa.
Nekromanta podniósł rękę i powiedział – Nie chcesz zobaczyć? Nie chcesz tego zobaczyć? – Jego głos przeszedł w niezrozumiały bełkot.
Abdel cofnął miecz do zamachu, zdecydowany zobaczyć, czy nekromanta potrafi żyć bez głowy, kiedy coś uderzyło go w pierś. Było to tak, jakby wbiegł na kamienną ścianę, a ona oddała mu kopnięcie. Abdel poleciał do tyłu jakiś niemierzalny odcinek. Wiatr zaświstał najemnikowi w uszach, a następnie rozległ się głos Irenicusa – Nie chcesz zobaczyć twarzy swego ojca?
Abdel uderzył mocno o ziemię, trzymał jednak miecz. Poczuł, jak coś w dolnej części pleców poddaje się, usłyszał trzask i zdrętwiały mu nogi. Przez myśli przemknęło mu słowo nie! Nekromanta złamał mu kręgosłup. Abdel leżał rozłożony na żwirze, spoglądając w przechyloną w dół i pełną dezaprobaty twarz marmurowego elfa.
Zdołał oprzeć się na łokciach i zobaczyć, że dobre pięćdziesiąt metrów dalej stoi Jon Irenicus, wymachujący pięściami w powietrze i biegnący do Abdela.
– A więc zginiesz, zanim to zobaczysz! – zaskowyczał nekromanta. – Zobaczymy się w piekle, gdzie zabiorę ci duszę, zmieszam ją z esencją drzewa i stanę się bogiem!
Abdel wrzasnął ze wściekłością w jaśniejące poranne powietrze, a Irenicus odpowiedział kolejnym strumieniem chropawych, gardłowych, śpiewnych słów. Najemnik znów spojrzał na nekromantę, który zatrzymał się trochę bliżej niż w połowie odległości, z której zaczął, i wskazał na Abdela długim, kościstym, trzęsącym się palcem. Z kącika jego bełkoczących ust spływała ślina.
Abdel poczuł falę wszechogarniających mdłości. Na wzrok padła mu szara mgła i zakręciło mu się w głowie. Odwrócił się w bok i zwymiotował, lecz nic się z niego nie wylało. Poczuł jak wzdłuż kręgosłupa biegnie mu mróz i zaczęło mu dzwonić w uszach.
– Giń! – wrzasnął Irenicus urywanym i przenikliwym głosem. – Giń, niech bogowie cię przeklną, giń!
Abdel nie zginął, jednak minęło sporo czasu, zanim przeszły mu mdłości.
– Ssynu Bbhaala – wyjąkał Irenicus. – Jesteś synem Bhaala. Zabiłem tysiąc mężczyzn tym czarem… tysiąc śmiertelników. – Nekromanta zarechotał, padając na kolano. Jego oczy były czerwone, wciąż wybałuszone i wyglądające na zbolałe, jakby miały wybuchnąć. – To powinno cię zabić. Nigdy mnie nie zawiodło… poza Ellesime. Och, będziesz mi służył i to dobrze.
Coś zaskoczyło w kręgosłupie Abdela i wraz z falą kłującego ognia powróciło mu czucie w nogach. Wstał, zacisnął chwyt na mieczu i skierował wściekłe spojrzenie na Irenicusa.
– Zabawiłeś się ze mną tak, jak ja zamierzam z tobą, nekromanto – warknął Abdel.
– Abdel! – gdzieś daleko krzyknęła Jaheira.
Zaraz potem zabrzmiał głos Yoshimo i znów Jaheiry.
– Gdzie ona jest? – spytał Abdel Irenicusa.
– Nie możesz już dla niej nic zrobić, Abdelu – Irenicus powiedział dziwnie złagodzonym głosem. – To już skończone. Wygrałem.
Abdel, warcząc niczym ogłupiałe, rozwścieczone zwierzę, wystrzelił do przodu. Irenicus wypowiedział trzy obce słowa i zniknął, zanim Abdel zdążył pozbawić go głowy.