Rozdział dziesiąty

Zwyczajne, zasadniczo szczęśliwe życie Imoen stało się przez ostatni dekadzień lub coś około tego piekłem, które zmieniało swą naturę pomiędzy nudą, bólem a przerażeniem. W tej chwili w grę wchodziło to ostatnie.

Abdel pojawił się raczej nagle i kiedy to zrobił, ulga, jaką poczuła, niemal dorównywała intensywnością orgazmowi. Z pewnością czekała wystarczająco długo, by ten tak zwany bohater z Wrót Baldura przyszedł i ją uratował. Jego nowa dziewczyna na niewiele się przydawała, stanowiła jedynie przykład, jak można wyrosnąć na wyniosłą i nieskuteczną. Koordynator – nazywał się Irenicus, imieniem które najwyraźniej sam dla siebie stworzył – był bełkoczącym lunatykiem ze znośną władzą nad magią, jego ego wymykało się jednak zdecydowanie kontroli, a w zżartej przez robaki psychice były głęboko wyryte złudzenia, nic więc dziwnego, że nie był w stanie zdobyć się na więcej niż tylko powolne, urywane brednie.

Żelazna dziewica wywoływała ból, podobnie jak skórzany kołnierz, łańcuchy, liny, chwytanie oraz zimne palce jednego wampira za drugim. Rzadko je karmiono, a gdy to już nastąpiło, dostawały breję przygotowaną najwyraźniej przez kucharza cierpiącego na połączenie urazu głowy oraz poczucia humoru.

Abdel zaatakował z jaśniejącym mieczem, ale udało mu się dać się zabić. Zrobił to kilka kroków po wyjściu z kręgu ciemności i został zatrzymany przez inny czar. Imoen widywała już wcześniej, jak paru ludzi umierało. Reginald o Szerokiej Talii, mnich, którego znała przelotnie, umarł na atak serca w sekundy po tym, jak wpadł na nią, gdy się kąpała. Zawsze brała to osobiście. Yorik – kolejny mnich – spadł z czubka kaplicy Oghmy, choć nikt nie wiedział, po co on tam w ogóle wszedł. Wszelkie próby przywrócenia życia do jego połamanego ciała zawiodły, prowadząc wielu z Candlekeep do przekonania, że z jakiegoś powodu Oghma chciał jego śmierci. To był spory bałagan.

Śmierć Abdela zdecydowanie bardziej przypominała Reginalda niż Yorika. Jego ciało po prostu zostało opuszczone.

Imoen pociągnęła nosem, gdy uświadomiła sobie, że on nie żyje. Od razu zaczęła po nim rozpaczać i jednocześnie na niego narzekać. To był potężny Abdel? Najemnik par excellence, który pokonał Sarevoka, syna Bhaala i ocalił Wybrzeże Mieczy przed latami krwawej wojny? Irenicus był wyraźnie magiem, a mimo to Abdel po prostu rzucił się na niego, wymachując mieczem. Imoen musiała przyznać, przynajmniej przed sobą, że Irenicus tak naprawdę poszedł mu na rękę. To był wyraźnie jakiś czar śmierci. Czarodzieje mieli bardziej twórcze, dramatyczniejsze, boleśniejsze, dłuższe i bardziej upokarzające sposoby zabijania innych.

Taa, miał szczęście.

Później Irenicus powiedział martwemu ciału Abdela, że tak naprawdę nie jest martwe i jego cuchnący sługus zamknął Abdela w następnej żelaznej dziewicy.

Dało to Imoen kolejny promyk nadziei, choć tym razem był on raczej mniej obiecujący. Został zamknięty niczym ona i Jaheira, jeśli jednak żył, przynajmniej będą mieć jakąś szansę. Widywała, jak wyginał metal, który był mocniejszy i grubszy niż pręty wiszących klatek. Nieważne jak potężne były jego czary, Irenicus nie będzie miał szans, jeśli Abdel zdoła zbliżyć się do niego z pięścią lub klingą.

Była też ta sprawa z byciem sekretną lub przyrodnią siostrą Abdela. Nie chodziło o to, że potrzebowała dowodu, iż Irenicus oszalał dawno temu, jednak była to ułuda, która w ogóle nie miała sensu. Zawsze wiedziała, że została adoptowana, że miły, stary karczmarz, nazywający się Winthrop, nie był jej prawdziwym ojcem. W Candlekeep było wiele sierot – po prostu mnisi robili takie rzeczy.

Słyszała, że Abdel był synem jakiegoś nieżywego boga, ale czy to znaczyło, że każda sierota tak miała? To czyniłoby z Candlekeep zbiorowisko półbogów.

Poza tym, gdyby była córką jakiegoś nieżywego boga, czy nie miałaby jakichś mocy? Powinna być przynajmniej zdolna uwodzić kobiety – bogowie to robią, czyż nie? Powinna być w stanie podnosić głazy, wytrzymać dech smoka (na szczęście nigdy nie miała okazji, by to wypróbować), a przynajmniej robić jedną rzecz, która wykraczałaby poza zwyczajne zdolności śmiertelnych ludzi.

Imoen była śmiertelna.

Dawno temu przestała zadawać pytania. Irenicus niemal zawsze nie odpowiadał ani słowa, a kiedy to robił, było to zazwyczaj jakieś sarkastyczne dziwactwo, które nic jej nie mówiło i wydawało się być przeznaczone albo by wzbudzić w niej większą ciekawość, albo by jej pogorszyć samopoczucie. Imoen ani nie była zaciekawiona, ani nie miała złego samopoczucia, tak więc te próby szybko stały się męczące.

Sytuacja się jednak nagle zmieniła i po prostu nie mogła nic na to poradzić.

– Kiedy zamierzasz przywrócić go do życia? – zażądała odpowiedzi. – Zrób to!

Irenicus zatrzymał się i spojrzał na nią. Ich spojrzenia spotkały się, puścił oko i wrócił do swoich spraw.

Mężczyźni, pomyślała Imoen. Dranie.


Z zaledwie minimalnym zainteresowaniem Imoen obserwowała przygotowania do rytuału. Ten dziwny mężczyzna zajmował się swoją dziwną pracą – pracą, która z pewnością zakończy się jej śmiercią. Zapamiętywanie szczegółów i niuansów nie pomogłoby jej uciec ani nie utrzymałoby jej przy życiu, postanowiła więc spędzić swą ostatnią godzinę, lub coś koło tego, starając się odnaleźć drogę wyjścia z wiszącej klatki.

Pomieszczenie było oświetlone pochodniami, później zapalono świece, następnie jeszcze więcej świec, po czym piecyki z gorącymi węglami, które powodowały taki upał, że lał się z niej pot. Widziała jak druga kobieta – kobieta Abdela – również szuka słabych punktów w prętach lub podłodze swej klatki i żadnych nie znajduje. Ona też się pociła. Abdel, teraz nagi i odzyskujący oraz tracący – głównie tracący – przytomność, był pokryty potem. Nawet na chwilę nie otworzył oczu, a gdy ludzie Irenicusa przesuwali go, pozwolił im na to, nieświadomy tego, co mieli dla niego w zanadrzu.

Kiedy zaczęły się śpiewy, Imoen była bardziej zirytowana niż wystraszona. Nie był to zbyt przyjemny dźwięk. Wydawało się, że ciągnął się przez całe dnie, a z pewnością godziny. Poruszyli jej klatkę i wszystkim co mogła robić, było wyginać się, jednocześnie starając się pozostać poza ich zasięgiem i utrzymywać klatkę w ruchu. Nie była zbyt ciężka, nie mogła więc niczego utrzymać w ruchu. Mężczyźni którzy pomagali Irenicusowi, byli szaleni – co do jednego byli bełkoczącymi lunatykami – i paskudnie śmierdzieli. Niektórzy z nich spoglądali na nią z niewątpliwą żądzą w oczach i nie była w stanie nic poradzić na to, że sama na sobie sprawia wrażenie tym, że udaje jej się powstrzymywać wymioty.

Przysunęli ją blisko Abdela – wystarczająco blisko, by wiedziała, że jeśli się obudzi, będzie w stanie ocalić ich wszystkich. Był dźwięk – śpiew, mamrotanie, mruczenie i bełkotanie – i światło, ciepło oraz rozdzierający, palący ból. Imoen pamiętała, jak słyszała, że krzyczy, następnie wybucha śmiechem, a później zalewa się łzami.

Irenicus powiedział coś, co brzmiało jak – To się dzieje. To naprawdę się dzieje.

Wzrok Imoen zamglił się, przeszedł w kolor żółty, po czym stał się czulszy. Ujrzała szczegóły w kamieniach, jednak nie mogła zrozumieć, co widzi. W jednej z cegieł w przeciwległym końcu pokoju było pęknięcie albo jakiś ogromny kanion widziany z kilometrów na niebie. Irenicus zaśmiał się i jej spojrzenie znów stało się żółte. Usłyszała krzyk Abdela i jej ciało zarumieniło się, stało się ciepłe, mokre, po czym napięło się.

Wszystkie zmysły zniknęły w tej samej chwili i była świadoma tylko jednej rzeczy. Chciała zabijać. Pragnęła tego. Śmierć, Mord. Ból.

Chciała odnaleźć jedną najcenniejszą osobę, najbardziej ukochaną przez wszystkich, i chciała ją zabić – zabić go – zabić ją. Chciała sprawić, by ktoś płakał. Chciała czuć, jak ciepłe mięso wykręca się w jej palcach, podczas gdy ofiara – jej ofiara – wrzeszczy i wije się w jej uchwycie. Chciała, by krew pryskała jej na twarz, do jej ust, na jej piersi i całe ciało. Chciała zanurzyć się we krwi i kąpać we wrzaskach.

Sama wrzeszczała w nieprzeniknioną ciemność za jej oczyma. Było to jedno słowo, słowo, które nigdy nic dla niej nie znaczyło – Ojcze!

Jej głos był w błędzie, całe jej ciało było w błędzie. Słyszała obok siebie coś, co mogło być lwem, smokiem albo krzykiem boga mordu pogrążonego w szale i bólu i dźwięk ten dodał jej energii. Jej dłonie były większe – wszystko było teraz większe i klatka nie mogła jej pomieścić. Nawet nie pamiętała, że jest w klatce.

Męski głos powiedział …za dużo, następnie …za szybko, nie mogę… i rozległa się seria stuknięć, które spowodowały, że Imoen westchnęła z wypaczoną, złą przyjemnością i wyrwała się ze swojej klatki z szybkością, o której myślała, że nie jest w stanie osiągnąć.

Dotarł do niej cienki głosik, niczym dziecięce wołanie w dziczy, i rozpoznała go jako swój własny.

– Czym się stałam? – spytała siebie i istota, którą się stała, odrzuciła to pytanie na bok, by zamiast tego posmakować głowy mieszkańca azylu. Mózg eksplodował jej w ustach i był dobry.

Przez szaloną, żółtą mgłę ujrzała błysk światła, po czym usłyszała, jak ktoś mówi – Zostawił nas! Zostawił… – i znów się pożywiała, a krew była gorąca i doskonała. Chciała więcej, więcej, więcej!

Загрузка...