VII. Ziemia jeden. Trzy

Dziewczyna szła szybko, rozglądając się gorączkowo. Kiedy mnie spostrzegła, stanęła jak wryta i wydała cichy okrzyk.

— Witaj, człowieku — powiedziałem, podchodząc. Zobaczyłem równocześnie czerwoną plamę, wypływającą na jej policzki i zieloną strzałkę, która zapaliła się nad drzwiami. — Myślałaś, że ci uciekłem? Ja? Tobie? — spojrzałem na nią z gorzkim wyrzutem, po czym jednak prędko rozpłynąłem się w stosownym uśmiechu. Określiłbym go jako obiecujący. Wieczór coraz bliżej — stwierdziłem rozmarzonym tonem. — Czyżbyś zapomniała? Słowiki, kwiaty, ustronna altana? No dobrze — posmutniałem i wskazałem wzrokiem drzwi. — Jak poszło? Wszystko gotowe?

— Bo ja… Bo… — wyjąkała. — Przepraszam. Nie było mnie dłużej, niż się spodziewałam. Tak, oczywiście, możemy wejść. Proszę.

Na progu dotknąłem jej ramienia.

— Jeszcze jedno — mruknąłem. — Pewnie to ogromnie niedyskretne pytanie, ale mam swoje powody. Powiedz mi do ucha — pochyliłem się — czy te twoje prześliczne złociste włosy są złociste z natury, czy też, szczęśliwym dla mnie zbiegiem okoliczności, troszeczkę tej naturze pomagasz?

Odsunęła się ode mnie z pośpiechem stanowczo godnym lepszej sprawy.

— Nie rozumiem…

— Wydawać by się mogło, że zagadnienie jest stosunkowo proste — zauważyłem. — Chodzi mi mianowicie…

— Mam włosy takie, jakie mam — przerwała naburmuszona. Nareszcie doszła w niej do głosu stuprocentowa kobieta.

Zaśmiałem się.

— To nic. I tak za tobą szaleję — uspokoiłem ją, po czym wszedłem pierwszy.


Wszystko zielonkawe. Wszystko jak w pierwszym pawilonie, wyjąwszy kilka niewielkich aparatów na stojakach, połączonych kablami. Nad wezgłowiem leżanki opuszczane rusztowanie. Jałowiec i Kobra patrzyli na mnie zimnawo. Położyłem się, wyciągnąłem jak długi, odetchnąłem z rozkoszą i powiedziałem:

— Już. Mogę tracić przytomność. Przecież nie powinienem widzieć, co spłynie na mnie z sufitu. Jeszcze bym się przestraszył i stracił wesoły nastrój. Jaki wtedy byłby ze mnie pożytek?

— Istotnie musi pan teraz zasnąć — rzekł doktor Iwo. — Tego wymagają badania. Nie będzie to jednak narkoza, tylko zwykły sen hipnotyczny. Proszę się rozluźnić i zamknąć oczy.

— Jak najchętniej. Przynajmniej co się tyczy oczu. Bo rozluźnić bardziej już się nie mogę.


Zasypiając spodziewałem się, że po przebudzeniu znowu zobaczę nad sobą brodacza monachijskiego i nie będę wiedzieć, gdzie jestem. Ale oczyszczanie pamięci z niepożądanych wspomnień należało widać jedynie do pierwszego etapu. Przyjemnie zdziwiony zeskoczyłem z leżanki na podłogę, wykonałem kilka przysiadów, po czym usiadłem i rozejrzałem się leniwie.

— Znowu ubyło mi parę lat — oświadczyłem. — Uważaj, aniele — zwróciłem się ostrzegawczo do dziewczyny. — Powiedz im, żeby w porę przystopowali. Inaczej któregoś dnia dojdę do wniosku, że jesteś dla mnie za stara.

— Może pan przejść do następnego pawilonu — oznajmił skrzypiącym głosem Kobra.

— Zastanę was tam?

— Tak.

— Pójdziecie jakimś tunelem? Czy tylko na skróty? No cóż, wy nie musicie trzymać się wytyczonego szlaku. Choć podejrzewam, że też go macie, a jedynie o tym nie wiecie. Nieważne. Ważne, że tam będziecie. Zatęskniłbym się na śmierć, jeśli można tak powiedzieć. A zmieniając temat, czy jest tu gdzieś w pobliżu studnia? Taka zwyczajna, staroświecka? Znajdujemy się przecież w rezerwacie?

— Nie ma. Po co panu studnia? — zainteresował się Jałowiec.

— Drobiazg — machnąłem ręką. — Chciałem sobie coś sprawdzić. Od biedy wystarczyłoby mi lusterko, ale studnia byłaby lepsza. Chodzi o element głębi i tajemniczości. Pochyliłbym się powoli, zajrzał… i co bym zobaczył? Oto jest pytanie.

— A co pragnąłby pan zobaczyć?

— Na przykład człowieka — starałem się wymówić to słowo dokładnie tak, jak wymawiał je robot na Alfie. Wymienili szybkie spojrzenia. To znaczy, Kobra i Jałowiec. Dziewczyna usiłowała wypatrzyć zieloną pchłę, która właśnie skoczyła jej pod stopy i ukryła się w zielonej, włochatej wykładzinie.

— Jakiego człowieka? — odezwał się po chwili siwy. — Takiego, jakim jest, czy takiego, jakim być powinien?

— Ajejejej! — złapałem się za głowę. — Jeszcze jedno podobne zdanie, a zacznę myśleć. Myśleć i mówić. O homeostazie, przebudowie neosfery, skali wartości, o istocie etycznej i o sprzecznościach współewolucji rozumu oraz przyrody. Dorzucę jeszcze parę słów o motywacjach i co? Albo z pacjenta stanę się nagle waszym uczonym kolegą, albo weźmiecie mnie za durnia, powtarzającego wyświechtane truizmy, albo, ponieważ nie wolno mi filozofować, uznacie, że skoro jednak filozofuję, to widać w pierwszym pawilonie popełniliście błąd i będę tam musiał natychmiast wrócić, abyście go mogli naprawić. Żadna z tych trzech ewentualności nie wydaje mi się na tyle pociągająca, bym miał tu siedzieć choć sekundę dłużej. Bywajcie — skierowałem się ku drzwiom. Zatrzymał mnie głos Kobry.

— Wspomniał pan o motywacjach… — odwróciłem się i spojrzałem na niego z sympatią. Wreszcie porządnie zasyczał.

— Tylko mimochodem — zastrzegłem się prędko. — I nie miałem na myśli siebie. Osobiście nie znajduję w sobie jakichkolwiek motywacji. Natomiast na was nie postawiłbym złamanego grosza. Jest taka jedna motywacja. Fachowcy nazywają ją hubrystyczną. Polega na nieposkromionej potrzebie stałego potwierdzania własnej ważności. Chodź, aniele — skłoniłem głowę w stronę Heleny. — Najwyższy czas, żebyśmy się wzajemnie trochę samopopotwierdzali. Brzmi to może odpychająco — przyznałem — ale nie zrażaj się. Zobaczysz, będzie jak w starym kinie.

— Chwileczkę — zaoponował tym razem Jałowiec. Wzruszyłem ramionami i zatrzymałem się ponownie.

— Żeby potem nie było na mnie — powiedziałem. — O nic nie pytam, niczego nie doradzam, nawet nie patrzę w kierunku komputerów.

— Właśnie — podchwycił. — Z tonu, jakim przed chwilą wymówił pan słowo: człowiek, oraz z tego, co usłyszeliśmy teraz wynika, że przed przyjściem tutaj odbył pan… miał pan jakieś spotkanie. Coś pan przeżył, lecz nic nam pan o tym nie mówi.

— Nawet jeśli mały wiaterek z kosmosu sypnął mi w oczy garścią informacji, to stało się to bez udziału mojej woli — oświadczyłem. — A zważywszy waszą rozbrajającą, dziecięcą szczerość, jak panu nie wstyd podejrzewać, że w rewanżu ja coś przed wami ukrywam?

— Lepiej, by pan jak najmniej wiedział o zdarzeniach, w których pan kiedykolwiek i gdziekolwiek uczestniczył — odrzekł. — Lepiej dla sprawy. Ponieważ jednak w miarę upływu czasu i tak będzie pan stopniowo odkrywać przypadkowe karty, kilka rzeczy panu wyjaśnimy. Najpierw o motywacji, skoro od niej zaczęliśmy. Nie kierują nami egoistyczne cele, nie szukamy samopotwierdzenia się, w ogóle nie myślimy o sobie. Pracujemy w imię sfery rozumu, o której to przebudowie wyrażał się pan tak ironicznie, bo jest ona absolutnie konieczna, jeśli mamy przetrwać. Przedstawiciele różnych dyscyplin, generalnie podzielający nasz pogląd na problemy współczesnego świata, różnie próbują przyczyniać się do poprawy sytuacji. Co do nas, jesteśmy psychofizykami i działamy w ramach naszej specjalności. Postanowiliśmy stworzyć alotropiczną odmianę, pierwiastka ludzkiego w społeczeństwie. Wie pan przecież, na czym polegają naturalne i sterowane procesy alotropii… pomijając samo zjawisko, które jest stare jak wszechświat. Zmiany zaczynają się w jednym miejscu i rozszerzają. Obejmują sąsiednie drobiny, te zarażają, że tak to określę, znowu sąsiednie i tak dalej. Bez naruszania stanu skupienia…

— A jakże — przerwałem. — Pewnie, że wiem. Na przykład czysta cyna nagle, ni stąd ni zowąd samorzutnie rozsypuje się w drobniutki proszek. Stan skupienia? Ten sam, czego chcecie. A malutka, niezauważalna zmiana zaczyna się, jak pan słusznie powiedział, w jednym punkcie. Całkiem podobnie zaczynają się rak u cioci Frani, czarna ospa w Bangladeszu i cywilizacja na dziewiczej planecie, kiedy małpa zeżre dzikie jabłko wiadomości złego i dobrego. Psychofizyka uratuje ludzkość? W ogóle nauka? Przepraszam — podniosłem dwa palce. — Czy mogę wyjść?

— Jedną z naszych decydujących przesłanek było uzmysłowienie sobie faktu, że zasięg pseudonaukowego ogłupienia przekroczył na Ziemi wszelkie dopuszczalne granice — odezwał się Kobra.

— Naprawdę? — ucieszyłem się. — Znakomicie. Uzmysłowiliście sobie, poszperali w historii i odkryli, że wroga zawsze najskuteczniej zwalczało się jego własną bronią. Moje gratulacje. Ale osobiście, jako nieuczona jednostka, rządzona przez naukę, mam dobre prawo wyrzucania do kosza wszystkiego, co mi się z tych czy innych powodów, albo i bez powodów, nie spodoba. Do licha! Zapomniałem, że nie jestem jednostką. Kiedy umrę, będzie to tak, jakby oswojonemu tapirowi ucięto koniuszek szczeciniastego włoska nad tyłkiem. Tapir niczego nie zauważy i pójdzie sobie spokojnie dalej. A włosek odrośnie.

— Prosiliśmy, żeby pan nie myślał o sobie, jako o jednostce. Nie mówiliśmy, że pan nią nie jest — zdobył się na odkrywcze stwierdzenie Jałowiec. — Co więcej, tak się składa że właśnie tylko jako samodzielna jednostka i to o wybitnie indywidualnych cechach może pan wykonać swoje zadanie. W warunkach jakie stworzyliśmy na Ziemi, stymulowane przez naukę niezbędne przejście od kultury wzrostu przemysłowego do kultury biologicznej zajęłoby nam teraz dwieście lat. To za długo. Nie przetrwalibyśmy nawet pięćdziesięciu.

— Stara śpiewka — westchnąłem. — Inwestuj w tysiąclecie, ale to i tak na nic, bo twoim upragnionym światem jest sad, którego nie posadziłeś i którego nie doczekasz. A wy: nie. Wy bierzecie pierwsze z brzegu drzewko, szczepicie je i rach ciach ciach, sypią się owoce. Kto to powiedział, że jest tylko jedna rzecz głupsza od pesymizmu, mianowicie optymizm?

— Nie wiem — Jałowiec machnął ręką. — Musi pan się czuć dobrze. Musi pan być idealnie zdrowy i wesoły — wrócił do punktu wyjścia. — Rzeczywiście nie powinien pan rozmyślać, rozpamiętywać. Niemniej do swojej misji mógłby się pan odnosić trochę bardziej serio.

— Naprawdę? Skoro już i tak odsądziliśmy od czci i wiary całą naukę, pozwólcie, że postawię nienaukowe pytanie: po co?

— Odrzucanie tego pytania było przez stulecia największym błędem nauki — rzucił Kobra.

— Tośmy sobie pogadali — zatarłem ręce. — Taki mały, odprężający bełkocik przed podwieczorkiem. Mam iść przeciw czasowi? Pod prąd? Niedoczekanie. Kiedy zdrowy, wesoły facet stoi w strumieniu i nadstawia prądowi plecy, to jest mu dobrze i nikomu nie szkodzi. W związku z tym uprzejma prośba: nie zawracajcie mi głowy.

— A jeśli wystarczy sam fakt, że pan wejdzie do tego strumienia? — podsunął doktor Iwo.

— Bo skoro prąd ma kierunek… i tak dalej — wyszczerzyłem do niego zęby. — Przecież to sofizmat. Nieprawda.

— Nie sofizmat — zaprzeczył. — A kryterium prawdy odrzucamy. Bo co to jest prawda?

— Brzmi mi to jakby znajomo.

— Odrzucamy to, co brzmi nam znajomo.

Teraz uśmiechnąłem się już całą gębą. Wszystko się we mnie uśmiechnęło. Coraz lepszy ten bełkocik.

— Myślenie nieliniowe? — powiedziałem z podziwem. — Nieliniowa dynamika? Nie. To jest, tak.

— W pewnym sensie — poprawił się Jałowiec.

— Matematyka chaosu?

— Tak.

— To jest nie — wyręczyłem go. — W pewnym sensie. I tylko do granic Złotego Wieku. Nadzieja, że będzie lepiej, była ponoć zawsze najsilniejszym bodźcem dla głupich i nieszczęśliwych. A także mądrych i nieszczęśliwych. Ja nie jestem ani głupi, ani mądry, ani nieszczęśliwy. Po co mi nadzieja? Naprawdę nie zamierzam filozofować, ale muszę wyznać, że odczuwam filozoficzny wstręt do męczeństwa. Bez paniki. U mnie to kwestia emocji, nie intelektualnych dociekań. Jednak skoro wam tak bardzo zależy, żebym o swoim zadaniu myślał co najmniej równie serio, jak myślał Hannibal o Scypionie Starszym, rzecz jasna, przed Zamą, to czy przypadkiem w najogólniejszych zarysach nie powinienem wiedzieć, co właściwie mam zrobić?

— Będzie pan iść śladem zła — rzekł Jałowiec. — A raczej śladem błędu.

— O! — zawołałem, nie kryjąc rozczarowania. — To te rajskie strzałki wskazują drogę od doktora Iwo do Belzebuba? Cóż za przewrotność! Trudno. Może jakoś ocaleję, skoro pójdę w towarzystwie anioła. Przyjmuję, że chodzi o zło jako takie, zło w ogóle, grzęzawisko o niedocieczonej głębi, na nie objętym wyobraźnią obszarze?

— Nie. Teraz ma pan tropić konkretnego…

— Człowieka — domyśliłem się radośnie.

— Człowieka — przytaknął ponuro Jałowiec.

— Człowieka — wysyczał Kobra.

— Człowieka…? — szepnęła cichutko dziewczyna. Postawiła znak zapytania, ale nie oczekiwała odpowiedzi.

Strzałki poskakały trochę z powrotem tą samą ścieżką, po czym wskazały odnogę, odbiegającą w lewo. Drzew było tu mniej, za to krzewy dochodziły do wysokości czterech metrów i sczepiały się w górze wygiętymi pędami. Pod nimi leżał cień i panowała chłodna, szarozielona cisza. Żwir chrzęścił pod stopami. Wkrótce krzaki ustąpiły miejsca otwartemu trawnikowi. Odetchnąłem głębiej i odruchowo potarłem dłonią policzki. Może dla mieszkańców mojej Ziemi przebywałem na Alfie mniej niż nic, ale sam nie wymknąłem się czasowi. Znowu byłem nie ogolony. Nadto przypomniałem sobie, że chce mi się pić. Przypomniałem sobie o tym już wcześniej, lecz nie miałem ochoty prosić o cokolwiek tych dwóch mędrków w pawilonie. Do tego wszystkiego nagle ogarnęła mnie senność. Zatrzymałem się.

— Do domu! — powiedziałem tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Już!

Dziewczyna spojrzała na mnie zaskoczona.

— Pan nie chce, żebym z panem szła…? — nie była urażona, lecz wyraźnie zaniepokojona. — Ja przecież…

— Totalne nieporozumienie! — zamachałem rękami.

— Chcę, żebyś poszła ze mną do mojego domu.

— Do domu…?

— A co? Wspominałem o tym zaraz w pierwszym pawilonie i wszyscy ważni się zgodzili.

Przyjrzała mi się nieufnie. Wreszcie zrobiła nieznaczny ruch głową i westchnęła.

— Dobrze. W takim razie musimy skręcić za tym drzewem — wskazała widniejący w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów dąb, stary jak piramidy. — Nie będzie pan tam długo? — spytała nieśmiało.

— Nie wiem — odrzekłem bezlitośnie. — Muszę się wykąpać, ogolić i przespać. Tym razem za krótko pozwolono mi cieszyć się towarzystwem kruczowłosego syna Hypnosa. Może było mu ze mną trochę niewygodnie na jednej wąskiej leżance. Tylko nie mów, że badania mają się zacząć i skończyć w tym samym dniu. Minęło ich już co najmniej kilka. Jedną nadprogramową dobę śmiało mogą na mnie poczekać. Dotyczy to zarówno twoich uczonych przyjaciół, jak i człowieka, którego ścigam. W drogę — ruszyłem żwawo przed siebie, wyminąłem dziewczynę, po czym, jak to leżało w moich zwyczajach, straciłem przytomność. Zniknąłem.

Загрузка...