X. Ziemia dwa. Jeden

Skończyliśmy superdietetyczne śniadanie i siedzieliśmy naprzeciw siebie przy niskim stole. Helena już parokrotnie spoglądała w stronę wyjścia. Cóż to za nieznośny tyran, poczucie obowiązku. Udawałem, że niczego nie widzę i bawiłem się szklaneczką. Na jej dnie pozostał mały łyczek wody, którą spłukiwałem smak koncentratów. Mogłem pić ten łyczek do wieczora. Niestety, dziewczyna po raz któryś posłała tęskne spojrzenie ku drzwiom i nagle znieruchomiała z szeroko otwartymi oczami. Niezbyt spiesznie podążyłem za jej wzrokiem. Popatrzyłem, kiwnąłem głową i mruknąłem z wyrzutem:

— Widzisz? Nie wywołuj wilka z lasu. Jak człowiek ciągle popatruje w jednym kierunku, to w końcu zawsze wypatrzy coś, czego wolałby nie oglądać. Taki już jest ten nasz świat, a mam powody twierdzić, że nie tylko nasz.

W łukowatym przejściu stał obcy wysoki mężczyzna, w bluzie i spodniach przypominających moje, ale skrojonych w jakiś szczególny sposób. Od pierwszego rzutu oka kojarzyły się z mundurem.

— Czołem — cisnął we mnie jak piłką. — Dzień dobry pani — krótko skinął głową Helenie. — Pilot porucznik Aron — przedstawił się. — Przepraszam, jest pół do dziesiątej — to również było przeznaczone dla mojego gościa. — Punkt o dziesiątej zaczyna się rozprawa — dopiero teraz znowu spojrzał na mnie. — Przyleciałem po ciebie. Gotowy?

W pokoju powiało duchem regulaminu, jak z wyglancowanej lufy niemieckiej haubicy na początku Drugiej Wojny Światowej.

Ktoś, kogo znam. Rozprawa, o której wiem. Pilot porucznik. Wojsko? Policja? Służby kosmiczne? Wszystko jedno. Tak czy owak nikt, z kim dzisiaj chciałbym być po imieniu. „Gotowy”?

— No… — mruknąłem, ponieważ tego rodzaju odpowiedzi na pewno nie przewiduje żaden z możliwych regulaminów. Ale nie udało mi się go zrazić.

— Czekam na polanie — oświadczył dziarsko. — Do widzenia pani — zrobił w tył zwrot i wyszedł.

— Kto to był? — spytała Helena. — Dokąd masz z nim lecieć?

Czułem, że przyglądam jej się badawczo, niby uprzejmy oficer kontrwywiadu, który nie ma jeszcze stuprocentowej pewności, czy rzeczywiście siedzi przed nim agent numer jeden. Jednak nie patrzyłem w ten sposób dłużej niż przez pięć sekund. Nie. Ona naprawdę nie wiedziała.

— Ts… — podniosłem się i położyłem palec na ustach. — Tajemnica służbowa. Ale zastanowię się. Może wyjawię ci wszystko, kiedy wrócę. Pod warunkiem, że tu na mnie poczekasz? Poczekasz?

Potrząsnęła głową, że nie i powiedziała:

— Tak. Pod warunkiem, że nie będziesz mi niczego wyjawiać… po swojemu.

Zatkało mnie. Zbaraniałem. Stałem dłuższą chwilę spoglądając na nią wytrzeszczonymi oczami, po czym mruknąłem coś i wyszedłem. Dopiero na dróżce między wajgeliami złapałem świeży oddech i nagle zaśmiałem się na głos. — No! — zawołałem z zachwytem. — Musiałeś mieć minę! Brawo — klasnąłem w dłonie. Pośmiałem się jeszcze trochę, po czym wyszedłem z brzozowego lasku na odkrytą przestrzeń i umilkłem.

Na środku polany, przez którą jakoby zwykłem chadzać do siebie, stała jedna z tych specjalnych małych szybkich maszyn, mogących latać zarówno w atmosferze jak i, z parą dodatkowych silników, poza polem grawitacyjnym Ziemi. Dodatkowych silników nie spostrzegłem. Czyli, podróż będzie krótka. W gruncie rzeczy niezbyt mnie to obeszło. Skoro wysłali po mnie pilota, to ten sam pilot potem mnie odwiezie. Nie umiemy wprawdzie znikać na całe doby, by następnie wracać dokładnie w momencie odlotu, ale ta jakaś rozprawa nie będzie przecież trwać do jutra. Chyba, że to ja mam być osądzony i skazany. Wyobraziłem sobie siebie, dokonującego zbrodni stulecia i wzruszyłem ramionami. Nie chciałoby mi się. Co najwyżej mógłbym sprofanować jakiś pomnik. To tak. Aż mi się oczy zaświeciły do tej myśli. Ale wówczas załatwiliby sprawę na miejscu. Z drugiej strony nigdy nie wiadomo. W epoce sieci komputerowej i automatycznej identyfikacji władze nader rzadko wzywają obywateli do swoich biur. A kiedy już to czynią, zawsze wysyłają po nich pojazdy. Przynajmniej tego się nauczyły. Nawet gdy chodzi o zupełne drobiazgi, wymagające jednak osobistej obecności w urzędzie. Zobaczymy. Kabina była otwarta. Porucznik Aron siedział w fotelu i patrzył na mnie z dezaprobatą. Jasne. Ktoś, kto otrzymał zaproszenie na rozprawę, powinien do rządowej maszyny biec co najmniej kłusem. Ale byłaby heca, gdyby przyleciał do parku, kiedy ja akurat dałem nura na dół. Dopiero by sobie poczekał. Swoją drogą ciekawe skąd wiedzieli, gdzie mnie szukać. Jak to skąd — prychnąłem w duchu. Skontaktowali się z instytutem i usłyszeli, że jestem w domu. U siebie. Adres: kopułka za brzozami. Cóż łatwiejszego.

Zająłem miejsce w kabinie obok pilota i uśmiechnąłem się przepraszająco.

— Skleroza — pokiwałem głową. — Zdawało mi się, że rozprawa ma się odbyć dopiero jutro.

— Termin wyznaczono od razu po twoim raporcie — odrzekł, jakby to automatycznie wykluczało ewentualność, że mogłem zapomnieć. Następnie zatrzasnął drzwi i zerwał maszynę od razu na wysokość pięćdziesięciu metrów. Żołądek zjechał mi do siedzenia, odbił się, na moment zatkał mi krtań,

Po czym niechętnie wrócił na dawne miejsce, pozostawiając w gardle piekący osad, a w ustach smak rozgryzionego pluskwiaka. Złoci mogli sobie być skazani, zbuntowani, sterroryzowani, jacy tylko chcieli, ale latało się z nimi bez porównania przyjemniej. Nawet nie mogłem dobrze przyjrzeć się pawilonom i w ogóle parkowi, gdy zataczaliśmy nad nim koło. Kiedy skończyłem chrząkać i pokaszliwać, byliśmy już nad Miastem. Teraz znowu wzbijaliśmy się w górę, na szczęście równym skosem. Za moimi plecami silnik grał na jedną wysoką nutę, jak nieustępliwy świerszcz.

Skoro mój raport przyczynił się do tego, że będzie rozprawa, to chyba jednak nie ja wystąpię w roli głównego oskarżonego. No, mogło mnie jeszcze ruszyć sumienie. Usiadłem i sam się obsmarowałem. W takim razie zapiszą mi to na plus. Okoliczność łagodząca. Ale z tym sumieniem to raczej niemożliwe. Chociaż…

Moja niepamięć ma podwójne dno? Dlaczego akurat podwójne? Nie oszukujmy się. Jeden czarny szyb, lecz zamknięty nieskończoną ilością przegródek, albo nie zamknięty wcale. Nie ma żadnego dna pomiędzy przedwczoraj, wczoraj, a dzisiaj. Gdyby istniało… Ba! Jak teraz wyglądałyby podręczniki historii?!

Świetnie zrobiła mi ta noc z Heleną. Tak dobrze nie czułem się nawet bezpośrednio po opuszczeniu drugiego pawilonu.

Wyprostowałem nogi i wyciągnąłem się. Fotel w kabinie był wygodny. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ta rozprawa zakończyła się, dajmy na to, godzinę przed zachodem słońca. Przylatuję, Helena czeka, za wcześnie jeszcze do łóżka, więc najpierw idziemy na mały romantyczny spacer wśród brzózek i kwiatów. Bo z kolei za późno, by wracać do ostrokrzewu, gdzie znowu pojawią się strzałki. Musimy to odłożyć do jutra. Pech. Mimo woli zaśmiałem się.

— Za dziesięć minut lądujemy — powiedział pilot. Może pomyślał, że śmieję się z niego, bo tak wolno leci. Niech sobie myśli. Niech się obrazi i wyskoczy. Umiem prowadzić te maszyny.

Od pewnego czasu lecieliśmy nad morzem. Nie patrzyłem w dół, bo raził mnie ostry, rtęciowy blask, bijący z roziskrzonej płaszczyzny. Teraz znowu znaleźliśmy się nad lądem. Ciemniejące zatoki wcinały się w górzysty teren całymi kilometrami. Wyglądały jak złączone głowami węże.

Pewnie, że mógłbym go sprytnie pociągnąć za język. Wiedziałbym w przybliżeniu, czego się spodziewać. I co bym na tym zyskał? Nie zjedzą mnie tam, dokąd lecimy, a jeśli mają mnie zjeść, to o czym tu gadać? Źle mi tak jak jest?

Następne morze. Inne, o głębszej barwie, za to z białym żebrowaniem długich grzywaczy. Nie morze, a ocean. Znam ten rejon. Wyspy jak kamienne pięści, wystające z poszarpanych rękawów piany. Północny Atlantyk. Odgadłem już, dokąd zmierzamy. Zgadza się. Ciasny łuk i zawracamy w kierunku lądu. Schodzimy. Wysoki, skalisty brzeg. Wklęsłe misy anten. Pięć prostokątnych budynków. Gładki plac, przypominający granitową ślizgawkę. Jeszcze jedna budowla, nieco większa, stojąca samotnie na uboczu.

Sztab.

Pilot porucznik Aron był człowiekiem niezłomnych zasad. Zawisł pięćdziesiąt metrów nad owym pustym placem, po czym jak ołowiana kula zjechał pionowo w dół, wytracając pęd na trzy palce nad ziemią. Kto go tego, do cholery, nauczył? Jego własny sześcioletni synek?

Wysiadłem. W drzwiach samotnego budynku pojawił się szczupły, szpakowaty mężczyzna, ubrany dokładnie tak, jak towarzysząca mi żywa bomba z opóźnionym spadochronem. Ruszyliśmy w jego stronę.

— Czołem — rzekł z powagą Aron.

— Czołem — odpowiedział z jeszcze większą powagą szpakowaty, po czym przeniósł wzrok na mnie i przyjrzał mi się z dosyć kwaśną miną. W ogóle był jakiś zwarzony. Niby wszystko w porządku, sprężysta sylwetka, pociągła twarz, przepisowe czoło, nos kaliber dziewięć z dwiema pustymi łuskami, usta wąskie, oczy myślące. Ale myślał o czymś kwaśnym. — Czołem — skrzywił się z kolei osobno do mnie. — Prokurator Gustman — zrozumiałem, że to właśnie on. — Przejąłem sprawę od prokuratora Fillingera, który, jak panu wiadomo, został wiceprzewodniczącym Rady. Pan Halny, prawda?

— Tak. Czołem, panie prokuratorze — odrzekłem na wszelki wypadek kwaśno, po czym też na wszelki wypadek obdarzyłem go uśmiechem słodkim jak rachatłukum. Zlekceważył jedno i drugie.

— Proszę wejść. Za pięć minut zaczynamy — rzucił cierpko, zawrócił z powrotem do budynku i zniknął za drzwiami.

Chyba to jednak mnie przypadnie w udziale rola czołowego podsądnego — pomyślałem idąc chłodnym korytarzem, o ścianach grubo wysmarowanych ciemnobrązową farbą. — Prokurator wie już co i jak, ale przed rozprawą postanowił obejrzeć mnie na własne oczy, żeby potem celować palcem we właściwą osobę. Pomyłka byłaby zbyt dotkliwa dla obu stron.

Aron wprowadził mnie do niewielkiej salki, pustej i przytulnej jak wczesnogotycka krypta. Przez dwa okratowane okna wpadało trochę słońca, natychmiast pochłanianego przez ostre światło lampy, umieszczonej pod sufitem. Powietrze pachniało suchym kurzem. Pośrodku ustawiono trzy podwójne rzędy prostych ławek. Jedną, pojedynczą, z boku pod ścianą. Na podwyższeniu między oknami znajdował się długi stół z emblematem ONZ oraz miniaturą sztandaru. U jego lewego końca widniał komputer z ekranem i bogatym oprzyrządowaniem. Trzy środkowe krzesła za stołem miały wyższe oparcia niż pozostałe.

Porucznik pilot ulokował mnie na ławce w drugim rzędzie, a sam wspiął się do prezydium i zajął miejsce przy komputerze. Zaledwie usiadł, otworzyły się boczne drzwi i wyszli z nich dwaj mężczyźni. Jednym był prokurator Gustman. Drugim tęgawy blondyn z miną najedzonego kocura, zdążającego na drzemkę. Obaj usadowili się w pierwszym rzędzie, na dwóch przeciwnych końcach ławek. W tej samej chwili zza owych bocznych drzwi dobiegło charakterystyczne chrząknięcie. Aron zerwał się, wyprężył i oznajmił:

— Proszę wstać. Sąd idzie.

Wstaliśmy i sąd mógł wejść, co też uczynił. Trzech panów w średnim wieku, ubranych jak wszyscy tutaj, wyjąwszy mnie, z twarzami, stosownie do okoliczności, zwróconymi w próżnię. Równie dobrze mogli w ogóle nie posiadać twarzy. Zajęli wspomniane trzy wysokie krzesła za stołem. Następnie ten, który usiadł w środku, powiedział:

— Otwieram wyjazdową sesję Sądu Wojskowego Komisji Równowagi Sił Zbrojnych przy Radzie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. Prokurator?

— Obecny! — zgłosił się kwaśny.

— Obrońca?

— Obecny — rzekł przymilnie kocur.

— Świadkowie?

— Obecni! — wykrzyknął z satysfakcją porucznik pilot, po czym uruchomił komputer. Pewnie, żeby dokładnie policzyć świadków.

— Wprowadzić oskarżonych — zażądał sąd.

Także i ta misja przypadła Aronowi. Nie gasząc komputera, który cichutko wystukiwał jakąś matematyczną melodyjkę ruszył ku wciąż tym samym bocznym drzwiom. Przeprowadzałem go wzrokiem z niekłamaną sympatią. Wprowadzi oskarżonych. Dopiero teraz. To znaczy, że dotąd w sali ich nie ma.

Aron stanął przed drzwiami, zawołał coś, czego nie dosłyszałem i wrócił na swoje miejsce. Oskarżeni wprowadzili się sami. Było ich siedmiu. Siedmiu tryskających zdrowiem, wysportowanych chłopów o młodych, męskich w najlepszym znaczeniu tego słowa twarzach, zgaszonych, lecz spokojnych. O, ci mieli twarze. Przyjemnie było na nich popatrzeć. Ale mieli coś jeszcze. W przeciwieństwie do wszystkich tu obecnych nosili prawdziwe mundury. Lekkie, niemniej jak najbardziej regulaminowe, z patkami, dystynkcjami i odznakami. Tyle, że każdy mundur był inny. Inne były barwy, krój, naszywki i odznaki.

Siedmiu oficerów siedmiu różnych sztabów, dowodzących siłami orbitalnymi i kosmicznymi siedmiu nuklearnych potęg. Tyle ich było w roku dwa tysiące osiemdziesiątym dziewiątym na Ziemi oraz w przestworzach, podzielonych na siedem sektorów.

Siedem części Narodów Zjednoczonych. Decydujących części. Jak wiadomo, Narody Zjednoczone dzielą się na części i cząsteczki. Tych ostatnich jest mnóstwo, lecz one nie posiadają głowic w kosmosie.

Oskarżeni zostali widać zawczasu pouczeni, jak mają się zachować. Rzędem podeszli do ławki ustawionej pod boczną ścianą, równocześnie odwrócili się frontem do środka sali i równocześnie usiedli.

— Odbędzie się rozprawa przeciwko… — sędzia odczytał siedem nazwisk. Wszystkie brzmiały mi znajomo. Wiedziałem, kim są oskarżeni i co robią. Nie miałem naturalnie pojęcia, skąd o tym wiem, ale wiedziałem. Co więcej, ja też nie byłem im obcy. Nie, żeby któryś z nich mrugnął do mnie porozumiewawczo, zrobił jakiś gest, czy choćby musnął mnie spojrzeniem. Przeciwnie. Byli nieco apatyczni, ale na pewno nie sparaliżowani strachem. Przyglądali się sędziom, adwokatowi, prokuratorowi, nawet Aronowi. Tylko mnie jednego omijali wzrokiem, tak zgodnie i w taki sposób, że nie mógł to być przypadek. Z jakiegoś powodu nie istniałem dla nich, podobnie jak dla samego siebie. Zachodziła jednak mała różnica. Dla siebie nie istniałem teraz. Dla nich przedtem. Kiedy? Na dole? Nie. Wówczas ta rozprawa również odbywałaby się na dole i nic bym o niej nie wiedział. Jej termin wyznaczono zaraz po złożeniu przeze mnie raportu. Dwa tygodnie temu? Najwyżej trzy. Sądy wojskowe działają szybko. Hm. Co takiego napisałem w tym raporcie, tuż przed utratą wspomnień? I jeszcze jeden drobiazg. Gdzie leży granica, przed którą dla współczesnych jestem współczesny, a za którą muszę znikać? Pewnie to rzecz nie do ustalenia. Pewnie ta granica nie przebiega tak po prostu w poprzek czasu, jak zawór w rurze. A zresztą, co mi do tego. Wracam i bawię się dalej. O dniach pamięci niech sobie medytuje Jałowiec.

— Czy oskarżeni znają treść wysuniętych przeciwko nim zarzutów? — zakończył wstępną część swojego wystąpienia środkowy sędzia.

Siedem głosów spokojnie odpowiedziało: tak.

— Czy przyznają się do winy?

Znowu siedem obojętnych: tak. Nic nie było w stanie zmącić mojego dobrego samopoczucia, ale nagle pomyślałem, jak miło musi być teraz w parku. Nawet, gdybym przed wieczorem jednak miał trochę pochodzić za strzałkami.

— W tej sytuacji moglibyśmy odstąpić od przewidzianego kodeksem postępowania — skwitował przyznanie się oskarżonych sędzia — lecz nie pozwalają na to charakter i waga sprawy. Zastosujemy procedurę skróconą. Głos ma kolega prokurator.

— Najmocniej przepraszam, wysoki sądzie — miękkim ruchem uniósł się z ławki obrońca. Nie tylko wyglądał jak kocur. Potrafił także miauczeć. — Czy mógłbym zadać pytanie natury formalnej?

— Jeśli formalnej… słuchamy.

— Dziękuję. Chciałbym mianowicie zwrócić uwagę na fakt, że każdy z moich obecnych tutaj siedmiu klientów podlega innemu dowództwu, a co za tym idzie, odmiennej regionalnej jurysdykcji. W tej sytuacji powstaje zagadnienie, czy do rozstrzygnięcia o ich winie jest powołany sąd agendy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Zaznaczam, że nie kwestionuję kompetencji szanownego Zespołu Orzekającego, przed którym mam zaszczyt stawać — łaszący się głos mówiącego zawibrował tłumionym śmiechem. Obrońcę serdecznie ubawiła myśl, że ktoś mógłby podawać w wątpliwość pełnomocnictwa sędziów, patrzących teraz na niego zza Wysokiego Stołu. Chwilę walczył ze sobą, ale w końcu udało mu się pohamować tę uzasadnioną wesołość. — Pozwoliłem sobie jedynie postawić to pytanie, ponieważ uważam, że powinno było zostać postawione — zakończył i opadł na ławkę z wdziękiem tresowanej foki.

— Pytanie zostało zaprotokołowane — z tonu środkowego arbitra wywnioskowałem, że wystąpienie kocura stanowiło część zaplanowanego rytuału. — Odpowiedź na nie brzmi: Sąd Wojskowy Komisji Równowagi Sił Zbrojnych przy Radzie Bezpieczeństwa ONZ jest kompetentny do orzekania w tej sprawie. Istotnie stanowi to precedens, lecz i sprawa ma charakter precedensowy. Gdyby obwinieni nie reprezentowali wszystkich siedmiu sztabów, dysponujących bronią orbitalną, wówczas procesy odbyłyby się przez trybunałami lokalnymi. Jednak w zaistniałej sytuacji wymienione trybunały same wystąpiły o przejęcie ich uprawnień przez Radę Bezpieczeństwa. Zagrożony został bowiem nie interes poszczególnych regionów, lecz cała ludzkość. Zatem niech i karę wymierzy cała ludzkość, poprzez, jak się wyraził kolega obrońca, agendę Organizacji, posiadającej Jej mandat powierniczy. Dlatego, choć każdy z siedmiu obwinionych zawiódł zaufanie swojego sztabu, ponieważ wszyscy razem zdradzili Ziemię, wyrok zapadnie tu! — ostatnia sylaba nie została wypowiedziana głośniej niż poprzednie, ale w taki sposób, że huknęła jak wystrzał. Pocisk zrykoszetował, świsnął mi koło ucha i ugrzązł w drewnianej podłodze. Niewiele brakowało.

Wstał prokurator. Obrzucił kwaśnym spojrzeniem trójkę sędziów, kiwnął im głową, tak energicznie, jakby chciał brodą wbić gwóźdź w zakurzone powietrze, po czym zaczął mówić.

— Oficerowie, których dziś widzimy na ławie oskarżonych należeli do elity siedmiu najpotężniejszych armii. Zostali wybrani spośród wybranych. Wykształcenie i przygotowanie każdego z nich kosztowało niemal tyle, ile jedna najnowocześniejsza głowica wraz z zespołem przenoszenia. Skończyli z odznaczeniami akademie wojskowe i kursy specjalistyczne. Natura obdarzyła ich znakomitym zdrowiem, ale sztabowi lekarze dali im więcej niż natura. Uczynili z ich organizmów idealnie sprawne i niezawodne instrumenty, na usługach najdoskonalej rozwiniętych umysłów. Życie psychiczne każdego z podsądnych charakteryzuje się absolutną równowagą. Indywidualne treningi na Ziemi i w całym zagospodarowanym kosmosie, który stanął przez nimi otworem. Indywidualne pobudzanie i kształtowanie inteligencji. Indywidualne sterowanie upodobaniami i relaksem. Nie istnieje broń, której nie umieliby użyć, najwydajniej jak to możliwe. Nie ma tajemnic sztabowych, których by nie znali. Nie ma zapisanego w nauce zadania, którego nie rozwiązaliby szybciej niż uczeni, za pomocą sprzętu informatycznego, jakim dysponowali. Takich jak ta siódemka było wielu. Mijał czas, przychodziły nowe etapy szkolenia, ćwiczeń, sprawdzianów. Grono wybrańców topniało. Aż wreszcie — o, teraz prokurator nie był już kwaśny. Ani jego głos nie brzmiał kwaśno. Nie mówił, a uderzał. Jego oczy eksplodowały jak dwa zamaskowane zapalniki. Zrobił się wyższy. Buchnęło z niego gorąco niczym z hutniczego pieca. Wyssał tlen z całej zakurzonej salki. Paląca duchota powoli zaczynała mi utrącać pęcherzyki płucne jak zeszłoroczne torebki lnu na zmarnowanej plantacji. Ptak—Żar, nazwiskiem Gustman. A może to nie tylko on sam pozbawił mnie powietrza? Mimo woli zerknąłem na ławę oskarżonych. Przedostatni w rzędzie, wspaniały facet o ciemnooliwkowej cerze i czarnych kręconych włosach, w popielatej bluzie z dystynkcjami pułkownika przeniósł właśnie obojętne spojrzenie z prokuratora na obrońcę. Po drodze zahaczył o mnie. Nasze oczy spotkały się na jedno króciutkie mgnienie. Ujrzałem pustkę.

E, bzdury. Pomyślałem o Helenie i wróciłem wzrokiem do rozognionego oskarżyciela. Dobrze mówi. Niech sobie nie żałuje. Do wieczora jeszcze daleko.

— …aż wreszcie — powtórzył Gustman — każdy z siedmiu sztabów wyłonił jednego, najlepszego z najlepszych, najpewniejszego z pewnych, najdoskonalszego z doskonałych. Po czym powierzył mu największy skarb. Los Regionu i cywilizacji. Oddał mu w ręce klucz do księżycowej bazy, klucz, który umożliwia odpalenie w kierunku Ziemi wycelowanych w Nią z orbitalnych instalacji głowic. Każdy z nich, siedzących tu przed nami na haniebnej ławie, zamieszkał w osobnym, luksusowo urządzonym bunkrze, u podnóża malowniczych Apeninów, w pobliżu krateru Autolikosa. Widzicie ten obraz, panowie sędziowie? Znacie go, ale czy teraz go widzicie? Siedem bliźniaczych kopuł zgrupowanych obok siebie tworzy centrum dowodzenia, i jest ostoją osiągniętej z takim trudem Równowagi Sił Zbrojnych. Przed siedmiu ekranami, w siedmiu komfortowych fotelach spoczywa siedmiu ludzi. W zasięgu ręki mają najsmaczniejszą żywność, najwybredniejsze napoje, mogą słuchać muzyki i oglądać programy nadawane przez stacje na obu półkulach. Również w zasięgu ręki spoczywają ich klucze od drzwi wejściowych. Te same klucze, gdy zabrzmi sygnał, uruchomią zapłony pocisków o niewyobrażalnej sile rażenia. Każdy klucz jest inny, nie do podrobienia przy użyciu najwymyślniejszych narzędzi. Kiedy wychodzą, noszą je w niezniszczalnych schowkach skafandrów. Aby im je wydrzeć, trzeba by ich wpierw zabić, co, naturalnie, automatycznie spowodowałoby alarm i natychmiastową blokadę całego centrum. A wychodzą wcale nierzadko. Spotykają się ze sobą, jak ich mniej szczęśliwi koledzy w kasynach czy ogrodach otaczających naziemne sztaby. Robią to z czystym sumieniem i bez obaw. Przecież aby w którymkolwiek z ich pancernych pałacyków mógł zostać wciśnięty czerwony guzik, potrzeba zawsze wszystkich siedmiu kluczy. W tym tkwi istota naszej najświętszej równowagi, istota bezpieczeństwa świata. Kto zliczy, ile trzeba było spotkań na najwyższych szczeblach, ile znojnych negocjacji, ile kompromisów i wyrzeczeń ze strony armii, by po wieku wiszącej nad nami zagłady, wieku strachu, psychoz i niepewności jutra, nastał wiek spokoju.

Przecież to rzecz fizycznie niemożliwa, by tych siedmiu tam, na Księżycu, porozumiało się ze sobą i wspólnie użyło powierzonych im kluczy do równoczesnego odpalenia arsenałów. Najpierw musieliby się zawsze spotkać w jakimś wybranym bunkrze, a kto zgodziłby się wydać na pastwę nuklearnych płomieni w pierwszej kolejności swój macierzysty Region? Obłęd? Nie, wysoki sądzie. Jest matematycznym absurdem, by jednego dnia, o jednej godzinie, zwariowało siedmiu zwykłych, przeciętnych ludzi, przebywających w tych samych, znakomitych warunkach. Jest absurdem do siódmej potęgi, by naraz oszaleli akurat oni, najzdrowsi z najzdrowszych, w dodatku codziennie zdalnie poddawani kontrolnym badaniom. Zatem nie istnieje możliwość, że kiedyś wszystkie klucze znajdą się w rękach jednego człowieka. Nie istnieje, prawda? Niestety, panowie sędziowie! Nie, nie. Żaden nie zachorował. Żadnemu nie zepsuł się komputer. Był zwykły dzień służby. Piękny, księżycowy dzień. Pod kraterem Autolikosa wylądował pojazd z Ziemi. Wysiadł z niego samotny inspektor. Zaczął odwiedzać bunkry jeden po drugim i opuszczał je każdorazowo w towarzystwie jego mieszkańca. W końcu zgromadził ich wokół siebie wszystkich, za ostatnim posterunkiem. Inspektorze Marku Halny! — to znowu był wystrzał. Tym razem w salce wypaliła armata. Dopiero kiedy umilkł łoskot, uprzytomniłem sobie, że prosto we mnie. Jednak cholernie tu duszno. Poza tym ten typ za długo gada. To dobrze, że rozprawa się przeciąga, ale niechby już dopuścili do głosu obrońcę. Adwokaci i tak zawsze mają więcej do powiedzenia niż prokuratorzy. — Inspektorze Halny! — zagrzmiał po raz drugi Gustman. — Co im pan wtedy mówił?! Niech pan nie wstaje! — huknął na mnie życzliwie, ponieważ wyrwany tak raptownie, odruchowo poruszyłem się na ławce. — My to wiemy! Wiemy, z pańskiego własnego raportu, który oni potwierdzili! — rozstrzelał wskazującym palcem całą obwinioną siódemkę.

— Że utrzymywanie arsenałów w kosmosie jest bezsensowne, skoro i tak nie mogą być użyte przeciw jednemu, zakreślonemu obszarowi Ziemi. Że siedząc tam z tymi swoimi kluczami robią z siebie błaznów, bo nigdy nie zaistnieje sytuacja, w której byliby w stanie pociągnąć za spust. I co oni wówczas uczynili? Oddali panu klucze! Wszyscy! Matematyczny i fizyczny absurd stał się faktem! Rozstrzygnięcie, czy Ziemia ma istnieć dalej, czy spłonąć jak wiązka siana, zawisło od woli jednego człowieka. Udowodnił pan światu, że za wcześnie cieszył się poczuciem bezpieczeństwa. A nam, wojskowym, że zbyt pochopnie przystaliśmy na system równowagi, który niczego nie gwarantuje. Nie pomyśleliśmy o tym, że nawet najzdrowsi ludzie mogą wyciągnąć ręce do mrzonki — i pan nam to wypomniał, inspektorze Halny! Wywołał pan widmo, którego nie dostrzegaliśmy. Widmo zmowy! Podłej, zdradzieckiej zmowy ze strony tych wybranych spośród wybranych. Dosyć, panowie sędziowie — w mgnieniu oka na powrót stał się spokojny, chłodny i kwaśny. — Dosyć. Oskarżam obecnych tu siedmiu oficerów o zdradę główną, uważam ich winę za udowodnioną i żądam dla nich najwyższego wymiaru kary. Dziękuję.

O mało nie powiedziałem: proszę, tak byłem zadowolony, że skończył. Halny i Halny. Inspektor, cholera. Złoty mówił prawdę. Kolega po fachu. Tyle, że ja się nie buntowałem. Przeciwnie. Ja wypełniłem swój obowiązek. Poleciałem, poniuchałem, pogadałem sobie, a potem rąbnąłem raport. Inna sprawa, że jeśli to wszystko prawda, co powiedział Gustman, to ten jakiś ja, nie wiedzieć kiedy, był nielichym spryciarzem. Co to za równowaga, polegająca na tym, że siedem kluczy do siedmiu arsenałów może być użytych albo równocześnie, albo wcale. To po diabła ta broń, na której nieustanną modernizację i konserwację idą miliardy? Po kiego czorta wysyłać na Księżyc najlepszych ludzi, żeby siedzieli w pancernych pigułach lub spacerowali w zębatym cieniu grani Apeninów? Naturalnie, że błazenada. Sam bym się na to złapał, gdybym był na ich miejscu i gdyby przyleciał jakiś złotousty inspektor.

— Czy w związku z wystąpieniem kolegi prokuratora ktoś chce zabrać głos? — spytał środkowy sędzia tonem nie wróżącym niczego dobrego, komuś, kto by zechciał. Odpowiedziało milczenie. Arbiter westchnął z aprobatą i rzekł:

— Proszę kolegę obrońcę.

Kocur wstając zafalował jak kępa wodorostów. W górze porwał go prąd. Wyciągnął głowę w stronę stołu sędziowskiego, ale całą resztą ciała skłonił się ku mnie.

— Mój szanowny przedmówca — zaczął cicho i miękko — był łaskaw zwrócić już uwagę wysokiego sądu na rolę, jaką w tej nieszczęsnej sprawie odegrał pan inspektor Halny — masz tobie. On także. — Niech mi jednak będzie wolno stwierdzić — ciągnął adwokat — że w przemówieniu kolegi prokuratora ta rola została przedstawiona w sposób wysoce niepełny, proszę mi darować: tendencyjnie niepełny. Gdy tymczasem — warknął, odwracając się i wpijając wzrok we mnie — kot, ale z tych większych. Co najmniej puma. — Gdy tymczasem — zaryczał ponownie — nie można sprawiedliwie osądzić moich klientów, jeśli nie ustali się przedtem, co naprawdę robił u nich na Księżycu i co im opowiadał onże inspektor Halny.

Chodzi o motywy, jakimi się kierowali, ryzykując czyn, W wyniku którego zasiedli dzisiaj na ławie oskarżonych. Mówimy, że intencje sądzi Bóg, a ludzie konkretne postępki, ale nieumyślne zabójstwo jednak traktujemy inaczej niż morderstwo z premedytacją — obrońca wciągnął ze świstem powietrze, po czym wypuścił je powoli, prosto w moją twarz. — Cóż bowiem zaszło owego feralnego dnia w okolicy krateru Autolikosa? — zadał pytanie po krótkiej pauzie. Jego modulowany głos przeskoczył w pobliże basów i przycichł. Miauczał teraz w tonacji molowej. — Owszem, pan Halny złożył zaraz po powrocie wiadomy raport. Owszem, żaden z oskarżonych nie zaprzeczył, że podstawowe fakty, przytoczone w owym, hm, dokumencie, są prawdziwe. Ale protokoły przesłuchań wszystkich obwinionych zgodnie uzupełniają ten raport o wysoce interesujące szczegóły, które kolega prokurator uznał za stosowne pominąć. Ja również — na moment zwrócił się w stronę stołu i sztywno wyprostowaną dłonią zatoczył dwa płaskie, pionowe koła, jakby wyczarowywał niewidzialny pejzaż — pozwolę sobie teraz zaapelować do wyobraźni wysokiego sądu. Zacznijmy od momentu, który tak plastycznie odmalował oskarżyciel. Jest czarno — biały księżycowy dzień. Obok siedmiu bunkrów centrum dowodzenia ląduje mały moduł patrolowy. Wysiada z niego jeden człowiek. Podchodzi do pierwszej dyspozytorni. Znika w niej, by po chwili wrócić na otwartą przestrzeń w towarzystwie oficera. Obaj idą ku drugiemu bunkrowi. Oficer czeka na zewnątrz, przybysz wchodzi i wyprowadza funkcjonariusza innego sztabu. Nie trwa to dłużej niż gwizdnięcie na psa, by przybiegł do nogi. Trzeci pancerny budyneczek. Historia się powtarza. Czwarty. Piąty, szósty i siódmy. Za każdym razem najsprawniejsi, najinteligentniejsi, najlepiej wyszkoleni oficerowie, jakimi dysponują sztaby świata, pozwalają się po kilku słowach wywabić ze swoich baz potulnie niby owieczki. Oczywiście, każdy z nich, wychodząc, zamyka bunkier i zabiera klucz ze sobą. Teraz są już w komplecie. Przybysz prowadzi ich kawałek dalej, ustawia w cieniu i zaczyna mówić. Śledzicie tę scenę? Słyszycie ten jeden przemawiający głos?

Nie rozbrzmiewa długo. Parę zdań, jeśli wierzyć koledze prokuratorowi. „Panowie, pilnowanie broni, w sytuacji gdy każdy każdego trzyma w szachu jest głupotą, wasza służba nonsensem, a wy robicie z siebie błaznów”. Tyle. Więcej nie trzeba. Siedmiu ludzi jeden po drugim podchodzi do pana Halnego i wręcza mu siedem kluczy, z którymi pan Halny może teraz zrobić, co mu się żywnie podoba. Iść kolejno od bazy do bazy i odpalać głowice. Zniszczyć Ziemię lub skierować wyrzutnie w stronę Marsa czy Wenus. Proszę? — nadstawił ucha, choć nikt się nie odezwał. — Że to brzmi niedorzecznie? Ja też tak uważam. Ale to przecież nie ja przedstawiłem w ten sposób rolę, jaką wówczas odegrał pan Halny, oraz zachowanie podsądnych. Jednak zakończmy opis tego jedynego w swoim rodzaju spektaklu. Oto inspektor Halny stoi, trzymając siedem kluczy. Stoi i patrzy. Panuje absolutna cisza. Mijają minuty. Jedna. Dwie. Pięć. Dziesięć. Nic się nie dzieje. Upływa piętnaście minut. Nagle ktoś się poruszył. To ten samotny przybysz. Co robi? Podchodzi do wpatrzonych w niego siedmiu ludzi, którzy obdarzyli go tak niewiarygodnym zaufaniem i w milczeniu oddaje im bezcenne klucze. Zwraca im je bez słowa, bez słowa odwraca się, idzie do swojego pojazdu, wsiada i odlatuje, by jeszcze tego samego dnia sporządzić służbowy raport. Czy to tak właśnie było, inspektorze Halny?! — raptem znowu zaryczał i zawisł nade mną jak krzywa wieża nad sprzedawcą fałszywych ludowych pamiątek z Toskanii. — Czy tak to było?! Nie!!! — zawył zwycięsko ku sędziom, po czym ponownie ukazał się nad moją głową. — Kolega prokurator w jednym miał niezaprzeczalną słuszność. Nie musi pan odpowiadać, panie Halny! My rzeczywiście wiemy, co pan wtedy robił i mówił. Proszę wysokiego sądu, przemilczane przez oskarżyciela zeznania obwinionych są absolutnie zgodne i ukazują ich czyn w zupełnie odmiennym świetle niż mógłby mniemać ktoś, kto zna fakty jedynie z wystąpienia kolegi Gustmana. Inspektor Halny istotnie wylądował pewnego dnia koło księżycowego centrum dowodzenia i wyprowadził na neutralne pole oficerów, dyżurujących w siedmiu bazach. Ale dlaczego ci oficerowie poszli za nim od razu, o nic nie pytając? Tacy ludzie jak oni? — skłonił się nisko oskarżonym. — Ponieważ zostali oszukani! Ponieważ pan Halny posłużył się kłamstwem! Usłyszeli od niego, że przybywa do nich z ważną i delikatną misją, zleconą mu przez Narody Zjednoczone i najuprzejmiej prosi, by zechcieli wysłuchać, co ma im do przekazania. Pogratulować przebiegłości, panie Halny! Nie przyleciał pan z rozkazem, o nie! Wiedział pan dobrze, że nie przyjęliby żadnego rozkazu od człowieka, który przybył nie zapowiedziany i nie wyposażony w pełnomocnictwa poszczególnych sztabów. Pan nie rozkazywał, pan prosił! „Mam dla was poufną informację. Wysłuchajcie jej, ponieważ międzynarodowej społeczności z niesłychanie doniosłych powodów ogromnie na tym zależy”. Któż z nas odmówiłby takiej prośbie? Lisia przewrotność, inspektorze Halny! Naturalnie poszli z panem i zgromadzili się w wybranym przez pana miejscu, żeby nie musiał pan siedem razy powtarzać tej samej „poufnej informacji”. Ale pan nie miał dla nich żadnej informacji. Pan wygłosił przemówienie. Była w nim również wzmianka o bezsensie ich służby, jednak nie to stanowiło główny wątek pańskiej oracji. A poza tym, przemawiał pan długo. O wiele dłużej, niżby to wynikało z relacji kolegi prokuratora. Z fenomenalną siłą ekspresji odmalował pan okoliczności, w jakich najbardziej śmiercionośna broń wymyślona i sporządzona przez ludzi została z Ziemi przeniesiona w kosmos, oraz konflikty, spory, negocjacje i ustępstwa, które ten akt poprzedziły. Był pan porywający. Stwierdził pan i przekonująco uzasadnił, że znana nam równowaga jest tragicznym nieporozumieniem, ponieważ równowaga śmierci nikomu nie zapewnia bezpieczeństwa. Że sam fakt istnienia broni, wycelowanej z kosmosu w Ziemię, stanowi hańbę rzekomego wieku pokoju. Powiedział im pan, inspektorze, że choć oni nie zawiodą ani swoich sztabów, ani ludzkości, to przecież w każdej chwili może się zdarzyć katastrofa, spowodowana, dla przykładu, trafieniem meteoru w jakiś węzeł informatyczny lub bezpośrednio w wyrzutnię. Że nie trzeba nawet uderzenia, wystarczy błędna interpretacja przez komputer samego pojawienia się owego meteoru. Że istnieje jeszcze dziesięć powodów, wymienił je pan — był pan znakomicie przygotowany — dla których mimo wszelkich pozornie niezawodnych zabezpieczeń, jednak pewnego dnia, o pewnej godzinie potop nuklearnego ognia może zalać Ziemię, i wtedy, o tej godzinie, przypomną sobie wasze dzisiejsze spotkanie. Wszystkich nas od wielu pokoleń wychowywano w przeświadczeniu, że mało znaczymy i mało od nas zależy — tak pan mówił, czyż nie? Nieszczęsna plaga: nieistotność rzeczywistości w ludzkich umysłach — to przecież pańskie słowa! Aż nagle zebrało się siedem osób, od których zależy wszystko. Jeden mały krok, a broń zniknie ze świata, jak kiedyś zniknęły z niego płonące stosy inkwizycji, dżuma, fanatyczni ludobójcy, głód, wojny i terroryzm. Malutki krok — tu wyciągnął pan do nich ręce, panie Halny. Och, mógłbym pana cytować znacznie dłużej, ale myślę, że aż nadto wystarczą zdania, które przytoczyłem. Załóżmy więc, że po słowach „malutki krok” wyciągnął pan do nich ręce. A oni podeszli i oddali panu klucze. I co dalej? Mieliście przecież kolejno we wszystkich bazach zmieniać programy komputerów i nakierowywać broń na nowe cele. Te cele znajdowałyby się w najdalszym kosmosie lub na tarczy Słońca. W obu wypadkach broń nie wyrządziłaby żadnej szkody ani naturze, ani istotom żywym. Ale pan stał i milczał. Po kwadransie, bez słowa wyjaśnienia oddał im pan klucze i odleciał. Wieczorem, na Ziemi, powiadomił pan oficjalnie swoich przełożonych, że wybrańcy siedmiu sztabów dopuścili się zdrady, wydając klucze w ręce jednego, obcego człowieka. Z tego mogłoby wynikać — obrońca ponownie omiótł wzrokiem sędziów, a następnie znowu skłonił się oskarżonym — że oficerowie, których dzisiaj sądzimy, padli ofiarami doskonale zaplanowanej prowokacji. Cóż, prowokacja nie jest zalecana w żadnym regulaminie, jednakże w wypadku inspekcji w tak szczególnym miejscu i w sprawie o tak kapitalnym znaczeniu, metoda zastosowana przez agenta niech już pozostanie kwestią jego własnego wyboru i jego własnego sumienia. Nie będziemy wnikać ani w ten wybór, ani w to, hm, sumienie — skrzywił się, jakby połknął robaka. Cóż to w ogóle za adwokat? Kazali mu bronić oskarżonych, a nie napadać na niewinnego świadka. Wszystko oparł na ataku, wymierzonym we mnie. We mnie, nie we mnie, ale innego Halnego tu nie ma. A nawet jeśli jest, to on o tym nie wie. Głupia, miaucząca świnia.

Słowo: świnia, przyszło mi na myśl jakby nie w porę. Popatrzyłem w okno, stwierdziłem z zadowoleniem, że słońce przekroczyło już zenit i zaczęło drogę ku zachodowi, po czym po raz któryś poprawiłem się na twardej ławce. Oparłem łokcie na kolanach, brodę podparłem pięściami i łypnąłem w górę, czekając, co mi z niej jeszcze kapnie.

Nie doznałem zawodu.

— Po raz drugi stawiam panu pytanie, panie Halny, czy to tak właśnie było?! — ponieważ po raz drugi najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi, siedziałem cicho. — Nie, wysoki sądzie! — adwokat znowu wygiął się w stronę stołu i znowu zaryczał. — Nie!!! Wspomnieliśmy tu o prowokacji. Ale z przebiegu wydarzeń na Księżycu, owego fatalnego dnia, wynika niezbicie, że o żadnej prowokacji nie może być mowy! Inspektorze Halny, pan wybrał się do centrum dowodzenia z zamiarem ujawnienia możliwości zdradzieckiej zmowy, zanim ta zmowa wylęgła się w umysłach oskarżonych. Czy tak? O, nie, panie Halny! — zamachał mi nad głową pazurzastą łapą jak oślepły drapieżnik. — Spójrzcie na tych ludzi, panowie sędziowie — jeszcze jeden ukłon w kierunku obwinionych. — Ileż tu już zostało powiedziane o ich wyszkoleniu, wykształceniu, a przede wszystkim o ich inteligencji. Pytam, czy tacy ludzie pozwoliliby się wodzić za nos nawet najsprytniejszemu prowokatorowi? Czy poszliby na lep paru banałów? Absurd! Oddali Halnemu klucze, bo uznali słuszność jego argumentów. Doskonale wiedzieli, na co się decydują. Wiedzieli, co im za to grozi. A jednak się zdecydowali. Dlaczego? Dlatego, wysoki sądzie, że w głosie i zachowaniu pana Halnego wyczuli prawdę!!! Nie zwiódłby ich, kłamiąc. Co daje człowiekowi najskuteczniejszą siłę przekonywania? Szczerość!!! — wrzasnął obrońca. — Najgłębsza wiara w słuszność tego, co się mówi!

Inspektorze Halny! Pan nie poleciał na Księżyc dokonać demaskatorskiej prowokacji! Pan tam poleciał gnany romantycznymi rojeniami! Kiedy pan tym swoim siedmiu ofiarom, tak, tak, ofiarom, dowodził, co powinni zrobić, mówił pan wprost z serca, z pasją, ogniem, uniesieniem! Pan naprawdę chciał zniszczyć zgromadzone na orbitach arsenały. Inaczej niczego by pan u tych ludzi nie wskórał! Wysłuchaliby, wzruszyli ramionami, wrócili do siebie i zameldowali o pańskiej wizycie. Panowie sędziowie, tego, co teraz powiedziałem nie jestem w stanie udowodnić, ale proszę, zastanówcie się, czy mogło być inaczej?! Nie! Wykluczone! Jeśli ktoś tu zdradził, to w pierwszym rzędzie Halny! On wybrał się na Księżyc nie po to, by uczynić zadość swoim inspektorskim powinnościom, lecz by skompromitować i zniszczyć równowagę sił zbrojnych! Celowo, z premedytacją! No i udało się, panie Halny! Zadowolony pan z siebie? Po dzisiejszym procesie, co mówię, od momentu złożenia przez pana raportu, prawie wszystkie agendy ONZ pracują nad nowym systemem bezpieczeństwa, a do czasu jego powstania poszczególne sztaby zachowują pełną samodzielność decyzji w kwestii użycia orbitalnych broni. Udowodnił pan przecież, że dotychczasowa równowaga była złudą. A teraz, panowie sędziowie, najciekawsza odsłona tej tragifarsy. Inspektorze Halny, czemuż to ostatecznie postąpił pan wbrew swoim przestępczym zamiarom, wbrew własnym, skrzętnie skrywanym ideałom, wbrew samemu sobie?! Bo pan nie tylko chciał zniszczyć wycelowane w Ziemię głowice. Pan dopiął tego, że mógł pan to uczynić! Oto stoi pan z siedmioma kluczami w rękach i patrzy na ludzi, którzy strzegli tych kluczy jak największej świętości, ale przekazali je panu, bo uwierzyli, że robią to w imię jeszcze większej świętości. Stoi pan i milczy. Piętnaście minut trwa ta niesamowita scena! Co się stało, panie Halny? Nagle poczuł się pan zmęczony? Chory? Był pan dostatecznie raźny, by wrócić na Ziemię i sporządzić raport. A tam wystarczyło przecież ruszyć z tymi kluczami do pierwszej bazy, otworzyć ją, zmienić kierunek wyrzutni i wcisnąć czerwony guzik! A potem przejść do następnej, do trzeciej, czwartej, siódmej! Byłoby po wszystkim! Kto wie, czy armie świata, postawione wobec faktu dokonanego, nie zaakceptowałyby tej przymusowej sytuacji i raz na zawsze nie zrezygnowały z umieszczania na orbitach jakichkolwiek broni. Jest to nawet zupełnie prawdopodobne. Więc czemu pan się cofnął, panie Halny? Zląkł się pan, kiedy był pan już u celu? Czego? Tego jednego decydującego ruchu? Zwątpił pan w siebie? Czy też w ludzkość? Wahanie trwało za długo i, jak zawsze w takich wypadkach, zakrzepło w postaci oportunizmu? Nie wiem tego, panie Halny. Nie wiem, panowie sędziowie. Wiem jedno. Albo inspektor Marek Halny zasiądzie tutaj na ławie oskarżonych jako pierwszy z ośmiu, albo, wydając wyrok na siedmiu, musicie pamiętać o motywach, którymi się kierowali i o tym, że choć zdradzili, najpierw sami padli ofiarą zdrady. Dziękuję — mruknął jeszcze obrażonym tonem i usiadł.

Przez chwilę w salce było zupełnie cicho. Ni stąd ni zowąd owładnęło mną dziwne uczucie. Miałem wrażenie, że patrzą na mnie nie tylko ci trzej zza stołu, oraz Aron, Gustman i obrońca, a nie patrzy siedem par spokojnych oczu z bocznej ławki. Wydało mi się, że ściany sztabowego budynku są przeźroczyste. Że stoję wewnątrz unoszącego się w powietrzu szklanego dzwonu, wystawiony na widok całego Miasta. I że część Jego mieszkańców przygląda mi się bez szczególnego zainteresowania, natomiast druga część, znacznie mniej liczna, odwraca ode mnie głowy. Wśród tych, którzy patrzyli, znajdowała się Helena. Wyglądała, jakby przed chwilą oznajmiła komuś, że sowa była córką piekarza, a teraz miała zacząć mówić o rozmarynie, koprze, rucie i stokrotce, żałując, że nie może ofiarować fiołków, bo jej zwiędły. Muszę ją poprosić, by przed zaśnięciem pożegnała mnie słowami: dobranoc, słodki książę. Żebym nie zapomniał. W każdym razie zabronię jej powtarzać cokolwiek z piątej sceny czwartego aktu. „Słodki książę” będzie w sam raz.

Z powietrza na ziemię ściągnął mnie głos sędziego, środkowy arbiter w niczym nie przypominał Ofelii, ale po pierwsze, tylko tego brakowało, żeby przypominał, po drugie, to nie Ofelia kładzie spać słodkiego księcia, i po trzecie, niby dlaczego Helena miałaby się zachowywać jak lamentująca dziewica w starym zamczysku, w którym człowiek co krok wpada na jeszcze głośniej lamentującego ducha? Że ktoś tu na mnie namiauczał? Sędzia nie przemówił głosem dziewicy, lecz to, co powiedział, zabrzmiało wystarczająco słodko.

— Nie przerywałem koledze mecenasowi — rzekł — by nie przedłużać rozprawy. Teraz jednak czuję się zmuszony zauważyć, że treścią jego wystąpienia miała być obrona oskarżonych, a nie powiększanie ich liczby — o, właśnie. Brawo. — Nie potwierdzone żadnymi faktami próby oczerniania inspektora Marka Halnego mogę rozumieć tylko w jeden sposób. Ten mianowicie, że obrońca, mimo usilnych starań, nie znalazł w materiale dowodowym niczego, co mogłoby świadczyć na korzyść obwinionych. Sąd weźmie to pod uwagę. Świadek Halny wypełnił swój obowiązek i każdy, kto dziś wysuwa przeciwko niemu gołosłowne zarzuty naraża się na proces cywilny o łatwym do przewidzenia wyniku. — No, pozwu mu nie poślę. Chciałoby mi się. — Ogłaszam przerwę — zakończył środkowy arbiter, wstając. — Sąd udaje się na naradę.

Dwaj jego koledzy podnieśli się także, ale tylko oni, bo sąd udał się na naradę nie dalej niż do końca stołu, po przeciwnej stronie niż ta, gdzie przed porucznikiem pilotem cicho stukał komputer. Tu trzej członkowie trybunału zaczęli szeptać. Widać tak było trzeba. Szeptali jakieś dwie minuty, po czym wrócili do swoich krzeseł z wysokimi oparciami. Teraz musieli wstać również oskarżeni, żeby wysłuchać wyroku.

— …W imieniu… degradację… skreślenia z ewidencji… dożywotni zakaz pracy w armii… opuszczania Ziemi… inne kary wymierzą poszczególne sztaby, którym niniejszym… przekazani…

Zapatrzyłem się w okratowane okno, jednolicie zamglone brudem. Wstałem, kiedy sąd opuszczał salkę, bo wstali również Gustman i kocur. Wyszedłem, gdy przyszedł po mnie Aron. Jeszcze lecąc nad oceanem, lądem i morzem miałem przed oczami to okno, przez które nic nie było widać.

Co tamten Halny mógł myśleć wtedy, przez tych piętnaście minut? Krater Autolikosa. Apeniny. Nie ma mnie w tym krajobrazie, ale znam go dobrze. Światła w szczelinach gór jak ciecia brzytwą przez pokrowiec na zapalonym reflektorze. Krawędzie cieni niczym brzegi przepaści. Dlaczego, do cholery, nie wziąłem tych kluczy i nie urządziłem strzelaniny w najdalszą próżnię lub w Słońce? Zaraz, zaraz. Ja? Co znowu. Ja nigdy bym tam nie poleciał. Znalazłbym sobie przyjemniejsze zajęcie. Na przykład czytałbym stare powieści historyczne, których akcja rozgrywałaby się od upadku Troi gdzieś tak do połowy Cesarstwa Rzymskiego. Potem dzieje stają się zbyt bliskie i ponure. Zimą mógłbym jeszcze karmić sikorki.

Co on tam myślał?

Odnajduję się powoli. Śmieszne, że jak dotąd, zawsze poza Ziemią. Raz wśród Złotych, raz wśród ludzi. I stale wychodzi na to samo. Ale to przecież nieistotne. Istotne, co robię teraz. Idę czyimś tropem. To nic, że ten ktoś nigdzie nie doszedł. Zostawił urwany ślad, jak spłoszony gawron na świeżym śniegu. Ale dopóki jest ten ślad…

Do diabła, co się ze mną dzieje, kiedy tracę przytomność i znikam? Co robię na dole?

— Jesteśmy na miejscu — usłyszałem głos porucznika Arona. Brzmiało w nim lekkie zdziwienie. Spojrzałem na niego. Przechylił się przeze mnie i otworzył drzwi kabiny z mojej strony. Silnik umilkł. Poczułem zapach trawy i kwiatów. Staliśmy na środku polany. Poweselałem. Zerknąłem na słońce. Dotykało już koron drzew. Znakomicie. Za późno, by ruszać w drogę do następnego pawilonu, za wcześnie na dobranoc. Dokładnie jak sobie tego życzyłem.

— Czołem — rzuciłem pilotowi i uśmiechnąłem się do niego. Uśmiechu mi poskąpił, ale „czołem” powiedział. Odczekał, aż odejdę, po czym poderwał maszynę pionową świecą. Zabawne. Przegapiłem nawet moment lądowania.

Prychnąłem na siebie ironicznie, zawołałem: Heleno! — po czym szybkim krokiem poszedłem przez niepokalaną trawę w kierunku małej kopuły, zwanej moim domem.

Загрузка...