Wróciłem. Rzut oka na niebo uświadomił mi, że jest nowy dzień, pora między porankiem a przedpołudniem. Niczego ponad to nie zdążyłem sobie uświadomić. Nie oprzytomniałem nawet na tyle, by stwierdzić, czy tym razem jestem zmęczony i zły, czy też rad z siebie i ze świata jak dżdżownica po deszczu. Usłyszałem krzyk trwogi i potężny trzask. Coś przesłoniło niebo nad moją głową. Jakby urwała się chmura i leciała wprost na mnie. Zerknąłem w górę i zobaczyłem błyskawicznie rosnącą w oczach koronę tego właśnie drzewa, które stało trochę na trawniku, a trochę już na ścieżce. Jeszcze ułamek sekundy…
Ktoś porwał mnie za rękę i szarpnął z taką siłą, że pofrunąłem w powietrzu jak latawiec. Mignęły mi szara postać i kwadratowa łapa, która ściskała przegub mojej dłoni. Przeleciałem dobre kilkanaście metrów. Zaledwie odzyskałem postawę z grubsza biorąc pionową, choć nadal chwiałem się i zataczałem górną połową ciała kółeczka, niby rozhuśtana gruszka bokserska na miękkiej sprężynie, tuż za mną wstrząsnął ziemią ogłuszający łoskot, któremu towarzyszył odgłos pękających gałęzi. Korona drzewa runęła na trawnik, ale jego ogromny pień swoim najgrubszym, odciętym końcem leżał na wysypanej żwirem ścieżce dokładnie tam, gdzie przed chwilą stałem, po powrocie z przeszłości. Wędrówki w czasie kryją więcej niebezpieczeństw, niż to przewidział i opisał Wells.
Przez pień przeskoczył starszy, krępy mężczyzna, z kaskiem na głowie i w drelichowym kombinezonie, z którego kieszonki wypełzał cienki przewód, połączony z lekką, ręczną piłą.
— Nic się panu nie stało?! — zawołał przerażony. Zorientowałem się, że to właśnie on krzyknął również wtedy, kiedy jeszcze nie wiedziałem, co za chwilę nastąpi.
— Wszystko w porządku — wyprostowałem się, odetchnąłem i przestałem naśladować sprężynową antenę na wietrze.
Mężczyzna nieco się uspokoił. Dłuższy czas patrzył na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. Wreszcie rzekł:
— Ja i mój pomocnik dokładnie obserwowaliśmy miejsce, gdzie miało upaść drzewo. Jak okiem sięgnąć nikogo nie było… Skąd pan się wziął?
— Wyszedłem z pawilonu.
Pokręcił głową.
— Byliśmy tam. Uprzedzaliśmy. Proszę pana…
— Tak, tak — przerwałem spiesznie. — To byłaby wyłącznie moja wina. Przepraszam.
— Nie o to chodzi — powiedział. — Tylko naprawdę niewiele brakowało. Pracuję już sześćdziesiąt lat, ale, odpukać, jeszcze nigdy…
— Sześćdziesiąt lat? — podchwyciłem skwapliwie. — Tu, w instytucie?
— W rezerwacie — zdążył już ochłonąć. Powoli zapomniał o moim pojawieniu się, tam gdzie nikogo nie było i być nie mogło.
— Rozumiem — uśmiechnąłem się. Znowu potrafiłem się uśmiechać, jak zwykle trochę naiwnie, trochę nieporadnie, trochę jakby bezwiednie, ale lekko, życzliwie i zniewalająco szczerze. Powinienem dawać lekcje uśmiechów w szkole aktorskiej. Z całą pewnością byłbym tam bardziej pożyteczny niż w jakiejkolwiek instytucji zatrudniającej inspektorów. — A właściwie dlaczego ściął pan to drzewo? — ciągnąłem. — Było stare, lecz wyglądało zupełnie zdrowo?
Obejrzał się i przez dłuższą chwilę milczał, patrząc na powalonego olbrzyma. Wreszcie westchnął i ponownie odwrócił się do mnie.
— Podobno zasłaniało okna — wskazał brodą kopułę pawilonu. — Nie wiem tylko — dodał ciszej — czy teraz, kiedy go już nie ma, będzie jaśniej, czy ciemniej…
Drwal jest po to, żeby ścinać drzewa. Jaśniej czy ciemniej. Dziwny drwal.
— Bardzo przepraszam — powtórzyłem. — Muszę iść. Do widzenia.
— Do widzenia — odrzekł. — Na przyszłość niech pan uważa.
Na przyszłość, a zwłaszcza na przeszłość — uzupełniłem w duchu, podążając już za strzałkami, które dopiero co omal nie wpędziły mnie do grobu. Na teraźniejszość nie mam co uważać, ponieważ jej nie ma.
Strzałki. Człowiek idzie nie dlatego, że to wynika z jego postawy, tylko dlatego, że tam ma być. Nie posiada właściwości rozumnego oddziaływania, lecz zachowuje się jakby je posiadał. Zachowuje? Co to znowu? Behawiorystyczna czkawka, po kolejnej lekcji? A niby czego się nauczyłem? Cholera, ileż to już nie było tych szkół i koncepcji. Nic z nich nie zostało. No, nie całkiem. Został głupi Jasio w labiryncie. I oni mi mówią, żebym nie filozofował! Tak jakby człowiek noszący w sobie brylant geniuszu rzeczywiście miał ochotę powiększać chaos informacyjny świata ludzi. Równie dobrze mogliby mnie przestrzegać, żebym dla zabawy nie siał w zbożu maków i kąkoli.
Pogwizdałbym sobie, ale spierzchły mi wargi. Pamięć? Nie. Znajomość faktów? Tak. Chyba nadszedł czas. Wiem albo za mało, albo za dużo. To mi przeszkadza. Mnie nic nie powinno przeszkadzać. Spojrzałem przez ramię za siebie. Przy zwalonym pniu nie było nikogo. Spoza niego dobiegał świergot ciągnika, który miał stąd zabrać zbyteczne drzewo, żeby stało się już całkiem jasno.
Zatrzymałem się.
— Stalowy! — zawołałem półgłosem. — Wyłaź!
— Tu jestem — padła skądś odpowiedź, wymówiona suchym, metalicznym głosem.
Rozejrzałem się. Pusto.
— Powtarzasz cudze pomysły — powiedziałem. — Warujesz przede mną na ścieżce w niewidzialnym kawałku ciemności z nadzieją, że w nią wdepnę. Nic z tego. Nie ruszę się, dopóki cię nie zobaczę. Poza tym pragnę ci podziękować.
— Nie ma za co — mruknął, wyłaniając się z powietrza. Rzeczywiście czekał na środku ścieżki, parę kroków dalej.
— Dobro zwycięża — powitałem go. — Co słychać na twojej Ziemi? Panowie inspektorzy z Głównej Komisji Rozwoju ciągle jeszcze polują na moich kompanów?
— Już wiedzą, że ich nie ma.
— A ty mimo to chciałeś, żebym znowu się z tobą do nich wybrał — stwierdziłem. — Nie obchodzi cię, że tym razem by mnie nie wypuścili. Oczywiście, działasz w imię wyższych racji. No to posłuchaj. Przylatujesz tutaj od lat, mniejsza ilu, masz konszachty z naukowcami, którzy mnie wyhodowali, asystowałeś przy porodzie i wszystko o mnie wiesz. Otóż powstała pewna kwestia. Mianowicie dla zaspokojenia nierozumnego kaprysu chciałbym, żebyś mi coś wyjaśnił. Mianowicie na czym polega eksperyment, któremu mnie poddano. Jeśli mi odpowiesz, natychmiast pójdę z tobą w kwadratową noc i możesz mnie zabierać do czarnej lub szarej dziury. Jeśli nie, odwrócę się i więcej mnie nie zobaczysz. Nie pomogą ci najwymyślniejsze pułapki. Będę macać przed sobą kosturem. Jak tylko ujrzę, że jego koniec pogrąża się w mroku, zawrócę. A więc?
Zawahał się.
— Powinieneś się tego dowiedzieć od…
— Nie — uciąłem. Może czułbym się lepiej, gdyby tu był Złoty. Ale mając w tej chwili do wyboru Stalowego albo ludzi, zdecydowanie wolałem Stalowego. Obcy z obcym to jak swój ze swoim. Do tego w sytuacji, gdy nie bardzo wiadomo, który z nas dwóch jest odrobinkę mniej obcy. — Jeszcze jedno — ubiegłem go, widząc, że choć z oporami, to jednak otwiera usta. — Streszczaj się, dobrze? Sporo już wiem, sporo się domyślam, sporo mnie nie interesuje. Na przykład mówiono mi, że w jakiś nieoperacyjny sposób rzekomo ożywiono mi znaczą część tych dziewięćdziesięciu procent mózgu, które u normalnego człowieka, ku obopólnemu zadowoleniu, przez całe życie pozostaje w uśpieniu. Że moim zadaniem miało być oddziaływanie. No i że zaistniałem po to, by zmieniać świat na lepsze. A teraz mów. Pomyślnym dla mnie zbiegiem okoliczności nie jesteś gadułą. Zatem krótko i węzłowato. Zamieniam się w słuch.
Wykonał ruch, przypominający balans prostokątnego obelisku podczas trzęsienia ziemi.
— Nie da się zupełnie krótko — mruknął. — Poczekaj… — odwrócił się i wykonał jakiś gest. Następnie skinął na mnie, żebym poszedł za nim kilka metrów przez trawnik, do najbliższych krzewów. Zrozumiałem, że usunął swój pojazd ze ścieżki i że nie chce, by ktoś nas zobaczył.
— Właściwie nie wiem, od czego zacząć — rzekł zakłopotany, kiedy znaleźliśmy się w ocienionym i osłoniętym miejscu.
— W podobnych sytuacjach zwykle proponuje się, by zaczynać od początku — powiedziałem. Traciłem cierpliwość. Naprawdę działo się ze mną coś dziwnego. — Ja będę mniej wymagający — ciągnąłem. — Po pierwsze, daruj sobie historię mojego życia, jeśli ją znasz. Myślę o moim, by tak rzecz, ubocznym, prywatnym życiu, którego nie pamiętam. Po drugie, pomogę ci zacząć. A więc: jestem chłopcem, wychowuję się w zakładzie opiekuńczym, nie u rodziców, chodzę do dobrej szkoły i przejawiam duże zdolności. Pojawia się Jałowiec. Doktor Iwo, jeśli wolisz. Bierze mnie do instytutu, który odtąd ma mi zastąpić rodzinny dom. Ale nie powodują nim instynkty macierzyńskie czy ojcowskie. Zaczyna radosną twórczość, dotyczącą mojego mózgu. Dalej ty.
— Nie — najwidoczniej uporządkował sobie w głowie fakty, które miał mi przedstawić. — Musimy się trochę cofnąć — zawyrokował. — Poznałeś mój świat i wiesz, że jest to świat skazany. Poznałeś świat, jak go nazywasz, Złotego i przekonałeś się, że on też ginie. A tu, u ciebie, na twojej Ziemi… — zająknął się.
— Wal prosto z mostu — burknąłem. — Co na tej mojej Ziemi?
— Nie chciałbym się wypowiadać… Nie studiowałem tutejszej cywilizacji. Interesowało mnie co innego. Nie miej mi tego za złe…
Delikatny jak nie zbuntowany Złoty. Co to się nie wyrabia w tym kosmosie.
— Chodzi o to — wymamrotał — że i u was są ludzie, którzy wróżą upadek waszej cywilizacji. Nie wchodzę w to, jakie mają podstawy, by…
— Przestaniesz się wreszcie ciaćkać? — huknąłem.
— Nie denerwuj się — zacisnąłem zęby i dałem sobie słowo, że więcej się nie odezwę. Mam czas. Mam więcej czasu niż Seneka Młodszy na Korsyce. Mogę być stoikiem. — Paru uczonych z tego instytutu, na terenie którego się znajdujemy — podjął z przymusem Stalowy — tak właśnie sądzi. Wśród nich doktor Iwo. Chyba jeszcze w młodości nabrał przekonania, że ludzkość, a może i w ogóle życie na tej planecie osiągnęły punkt krytyczny i że stało się tak na skutek nierozumnej, chaotycznej działalności człowieka. Potem doszedł do wniosku, że człowiek, będąc takim jakim jest, nie może działać inaczej. Istnieje zbyt dużo nawarstwień i uwarunkowań. Ale nie poprzestał na obserwacjach i wnioskach. Uznał, że choć jest już niemal za późno, to jednak owo „niemal” wystarczy, by poświęcić się bez reszty sprawie ratowania ludzi i Ziemi. Jedyną drogą wiodącą do tego celu była, według niego, zmiana człowieka — „tworzymy nowy pierwiastek ludzki w społeczności” — odezwały się we mnie przytłumionym echem słowa Jałowca. Jak na razie Stalowy nie powiedział mi niczego nowego. — Badając historię — mówił dalej — stwierdził, że propaganda dobra i mądrości, choć zostawia po sobie trwały ślad, nie jest w stanie zasadniczo odwrócić biegu wydarzeń. Określenie „propaganda” należy tu rozumieć jako wychowanie, nauczanie, szerzenie idei, czyli bardzo szeroko. Iwo jest psychofizykiem, toteż postanowił uciec się do swojej dziedziny. Dokonać eksperymentu na globalną skalę. Pomysł przyszedł mu do głowy w okolicznościach, które nie są dla mnie jasne. Zaledwie raz czy dwa bąknął coś na ten temat, a raczej zahaczył o tę kwestię całkiem mimochodem, podczas rozmów dotyczących konkretnych problemów technicznych. Zdaje się, że chodziło o coś nadprzyrodzonego, jakiś mit lub wierzenie. Naprawdę nie wiem, zresztą to nie ma znaczenia. Jego zamiar opierał się przecież nie na mistyce, a na przesłankach ściśle racjonalnych. Zaświtała mu idea stworzenia biologicznej maszyny do zmieniania ludzi i tej idei podporządkował pracę swojego zespołu. W miarę upływu czasu ten zespół topniał… ale to również zbędna dygresja. Oczywiście, taka maszyna też musiałaby być człowiekiem. Nie żadnym człekokształtnym robotem czy cyborgiem, tylko człowiekiem z krwi i kości. Tyle, że innym. Pełnym szlachetnej pasji, pozbawionym cech negatywnych i wyposażonym w potężny instrument oddziaływania, który niejako automatycznie narzucałby dobro i mądrość bliźnim. Kiedy się to relacjonuje jak ja w tej chwili, rzecz wygląda naiwnie, a nawet śmiesznie. Jednak zapewniam cię, że osobnik, którego nazywasz Jałowcem, nie jest ani naiwny, ani głupi. Jego zamysł miał realne szansę powodzenia… zwłaszcza odkąd pojawili się tu dwaj przybysze… z daleka, i z myślą o własnych światach podsunęli mu pewne rozwiązania… To było nieco później. Najpierw przybyłeś ty, wybrany spośród uczniów zakładów opiekuńczych, które kolejno odwiedzał doktor Iwo, szukając odpowiedniego kandydata. Nie mógł przecież zabrać dziecka rodzicom, bo by się na to nie zgodzili. A wasze zakłady opiekuńcze ponoć chętnie odstępują na wychowanie chłopców, jeśli proszą o to naukowcy pracujący w instytutach psychologii, posiadający idealne warunki i gwarantujący prawidłowy rozwój młodego człowieka. Zwłaszcza chłopców wybitnie zdolnych, do jakich należałeś. Zresztą pod tym względem doktor Iwo wywiązał się z przyrzeczenia. Otrzymałeś znakomite wykształcenie i wyrastałeś w atmosferze najszczytniejszych zasad. Może brakowało ci ciepła…
— Nie o mnie — przerwałem, łamiąc dane sobie słowo. Ale nie mogłem milczeć. — Nie o mnie…
— Muszę o tobie… ponieważ właśnie ty jesteś tą maszyną, która ma zmienić ludzkość, życie i świat — rzekł smętnie. — Otóż uczyłeś się, a równocześnie dzień po dniu, rok po roku, Iwo prowadził swój eksperyment, poddając cię zaplanowanym zabiegom. Nie kłamał mówiąc, że te zabiegi nie miały nic wspólnego z chirurgią. Nie było najmniejszej ingerencji w twoje matryce genetyczne. Zacząłeś pracować. Ożeniłeś się… przepraszam. Więcej nie będę. Zatem… zaraz… a, właśnie. Wtedy ja i, jak powiadasz, Złoty, już od dawna składaliśmy wizyty w tym instytucie… nie wchodząc sobie nawzajem w drogę. Zawsze rozmawialiśmy tylko z jednym człowiekiem, naturalnie do momentu, gdy zaczęliśmy przylatywać również po ciebie. Jak tu trafiliśmy? Co, wiesz? — pochwycił moje spojrzenie i mój niecierpliwy gest. Skinąłem głową. Świetnie pamiętałem. Daleki sygnał, świadczący, że gdzieś pojawiła się szansa. — To dobrze — odetchnął. — Przebywaliśmy, by posłużyć się popularnym określeniem, poza czasem, gorączkowo szukając ratunku. Odebrany przez nas impuls był jeszcze bardzo słaby. Ale zbiegiem okoliczności — zaznaczył skromnie — obaj ze Złotym wiemy nieco więcej o mózgu niż Iwo, czerpiący z osiągnięć waszej nauki. Podsunęliśmy mu parę wiadomości. Odtąd rozwijałeś się w sposób niedostępny dla innych ludzi. Jeszcze na studiach przewyższałeś inteligencją wykładowców. A przecież ten proces trwał, postępował i rozszerzał się. Równocześnie, co stanowiło zadanie nierównie trudniejsze, rosła siła twojego oddziaływania. Tego prostymi słowami, a w dodatku, jak zażądałeś, zwięźle, nie potrafię wyjaśnić. W grę wchodzi nie tylko topologia przestrzeni ożywionej, matematyczne teorie fal oraz najwyżej postawiona bioinformatyka. Również określone rozwiązania strukturalne — no oczywiście. Struktura. Jakże mogło by się bez niej obejść. — Mózg, jego ośrodki i system nerwowy człowieka, to potężna stacja nadawczo — odbiorcza — ku mojemu zadowoleniu wrócił jednak do języka elementarza. — A twój mózg, w porównaniu z innymi, funkcjonuje jak słońce przy zabytkowej żarówce. Wbudowano ci bowiem, też jedynie poprzez zdalną stymulację, unikatowy system wzmocnień. Doktor Iwo, korzystając z naszych podszeptów, skonstruował specjalną aparaturę. Istnieje ona i działa do dzisiaj, w pawilonach, które oddano do jego dyspozycji. Oficjalnie pracuje w nich nad swoją koncepcją pobudzania uśpionych komórek mózgu. Nikt nie wie, że dokonał konkretnego eksperymentu na człowieku. To jeszcze jedna uwaga na marginesie. Idźmy dalej. A właściwie możemy już sporządzić coś w rodzaju podsumowania. Opuszczasz instytut jako fenomenalne narzędzie, którego cechy tak szkicowo ci przedstawiłem. Zaczynasz nadawać. Oddziaływać. Przechodząc, zmieniasz świat, jak w opowiastce dla dzieci idąca polami wiosna. To znaczy zmieniasz ludzi, czy tego chcą, czy nie. Wyposażony w świadomość śniegowy bałwan nie życzyłby sobie wiosny, ale jego życzenie nie miałoby najmniejszego znaczenia. Zresztą ludzie nie wiedzą, że topnieją. Iwo, naturalnie, nie jest na tyle nierozsądny, by zakładać, że skutki twojego oddziaływania od razu będą powszechne i trwałe. Traktuje cię jak wzór. Znasz teorię rezonansu kształtotwórczego?
— No — wychrypiałem. Znowu zaschło mi w gardle. Odchrząknąłem i powtórzyłem: — No. Hipoteza Sheldraka. Sto lat temu poważni naukowcy nie chcieli nawet o niej słyszeć. Teraz uczą jej w szkołach.
Przytaknął.
— Kiedyś, w pierwotnym sformułowaniu, brzmiała mniej więcej tak: jeśli cokolwiek może przybierać różne kształty, cytuję za waszymi podręcznikami — zastrzegł się — jeśli jakaś struktura może występować w różnych formach, jeśli zachowanie żywej istoty może przebiegać w różny sposób, to wszystkie owe kształty, struktury i zachowania zawsze odwzorowują coś, co już kiedyś wystąpiło. W chemii pierwsza pożądana reakcja zachodzi wolniej i oporniej niż następne, choćby ludzie, którzy pracują w laboratoriach, nie mieli pojęcia, że ta pierwsza została już uzyskana. Pole morfogenetyczne. Taak — odetchnął głęboko. — Doktor Iwo zna, oczywiście, rozwój tej teorii — podjął natychmiast — i jej nieliczne zastosowania. Nie zna jednak, bo nie zna ich jeszcze wasza nauka, wielu zagadnień dotyczących strukturalnych związków w czasie i przestrzeni. Podpowiedzieliśmy mu coś niecoś wraz ze Złotym. Miał pełne prawo wierzyć, że jako wzór nie tylko znakomicie zdasz egzamin, lecz także, że dzięki zapoczątkowanym w ten sposób procesom twoje oddziaływanie będzie się rozwijać w postępie geometrycznym. I to właśnie stanowiło drogę do upowszechnienia, a przede wszystkim utrwalenia zmian, jakich miałeś dokonać idąc między ludzi.
Wyprostowałem się i spojrzałem prosto w szare oczy, osadzone w kwadratowej twarzy.
— Jałowiec przebąkiwał coś o jakiejś alotropicznej odmianie pierwiastka ludzkiego w społeczności — powiedziałem. — Nie potraktowałem go poważnie. Nie przypuszczałem, że za tą bajeczką może się kryć teoria naukowa z prawdziwego zdarzenia. No dobrze. Zatem, jak to się często zdarza, zawiodła nie teoria, lecz jej zastosowanie. Dla ludzi to różnica raczej bez znaczenia. Nie pomogłem światu. Przepraszam, trzem światom. To już wszystko? A moje znikanie na dole?
— Iwo kazał ci iść nie tylko przez współczesność. Przyszło mu na myśl, że gdybyś zdołał dokonać jakichś poprawek w przeszłości, to dzień dzisiejszy już wyglądałby zupełnie inaczej.
— I ty twierdzisz, że on jest racjonalistą? — wybuchnąłem nieco wymuszonym śmiechem. — Toż to dziecinada! Dylemat wnuka, zabijającego własnego dziadka i tak dalej, i tak dalej. Opowieści z tysiąca i jednego czasów, dla nieczynnych geniuszy!
— Nie wiem — rzekł ostrożnie. — Muszę przyznać, że mnie z pewnych względów ten pomysł bardzo zainteresował. Złotego również. Nasze oba światy wymagały korekty już w przesuniętej czasoprzestrzeni. Wymagały i wymagają. Dlatego nauczyliśmy doktora Iwo także lokalnego przekształcania pozornie ciągłej struktury. Dziś, gdy zabieramy cię do siebie… — umilkł. Może chciał przeczekać poszum wiatru, który w tym momencie zaszeleścił w koronach drzew. Pociemniało. Słońce przesłoniła chmura. Miała kształt smoka, narysowanego przez dziecko. Bardzo fajna chmura. Ja sam jestem dzieckiem. Jak świeży pęd, który właśnie wychynął z ziemi obok pnia starego, świętego kolosa. Rośliny nie odczuwają bólu, kiedy cicho wysychają na próchno. Cierpią, gdy się je tnie. Ale może nowe pędy, odbijające od korzeni, choć trochę łagodzą ból zadany piłą? Trzeba by spytać drwala. Nie będzie deszczu. Chmury są jasne i płyną wysoko. Gdzieś w Mieście teraz pada. Gdzie indziej niebo jest białobłękitne, wypłowiałe, spalone. Nagle zobaczyłem to Miasto. Całe. Za pawilonami, za zielenią parku, za pasem zalesionych gór, które z taką radością pokazywała mi Helena.
Byłem zdolnym chłopcem. Jestem wszechstronnie wykształcony. Z pewnością mam jakieś dyplomy. Ale niezależnie od kierunku studiów na pewno zawsze musiał mnie fascynować antyk. Ciągle nasuwają mi się jakieś skojarzenia, porównania, cytaty. Dotąd, na przykład, śmiało mogłem się uważać za inteligentnego i leniwego ucznia Epikura. Takiego, co umiał sobie wybierać myśli, które mu odpowiadały. Skąd zatem teraz raptem wiem, po prostu wiem, co czuł największy z zapomnianych, Zenon z Kition, gdy buntując się przeciwko Epikurowi zakładał własną szkołę w portyku Stoa Poikile? Nie powinienem ani tego wiedzieć, ani o tym myśleć. Cóż ja mogę mieć wspólnego z tym Grekiem? Na moim grobie nie napiszą, że całym swoim życiem, bezwzględnie zgodnym z głoszoną przez siebie nauką, dałem wzorzec innym. A jemu, na Kerameiku, tak właśnie napisali. Przy czym, w przeciwieństwie do ogromnej większości tekstów, umieszczanych na nagrobkach, ten zawiera najczystszą prawdę.
Chmura przepłynęła. Słońce zalało park. Wiatr ucichł. Nagle, jak na dany znak, rozświergotały się ptaki.
Od tysięcy lat ludzie próbują zrobić lepszego człowieka. Ciekawe, skąd biorą się ci naprawiacze. Rodzą się jak inni, w tym samym świecie, chodzą do szkoły, widzą i słyszą to samo co reszta. Czyżby potrzeba zmieniania Ziemi na lepsze tkwiła w każdym z nas, jak potrzeba fantazji u Stalowych, lub eksploracji u Złotych?
Te ptaki tutaj nigdy jeszcze nie śpiewały tak głośno.
Ludzie chcą być lepsi, ale ludzkość składa się z osobników genetycznie unikatowych. Brzmi to jak fragment lekcji. Po niej będzie dzwonek, pauza, a po następnym dzwonku następna lekcja. Stereotypy, uniformizm, konformizm, od dzwonka do dzwonka.
— No?! — żachnąłem się niespodziewanie dla samego siebie. — Zatkało cię? Dobrnąłeś do momentu, gdy jako cudowny wzorzec poszedłem w świat. W niejeden świat, a także niejeden czas. Ustaliliśmy również, że niczego nie wskórałem. Co dalej? Na czym teraz polega moja misja, o której nie wolno mi rozmyślać, ale którą powinienem traktować piekielnie serio?
Westchnął.
— Rzeczywiście, albo w planie eksperymentu, albo w jego realizacji tkwił błąd — przyznał. — Zamiast oddziaływać organizowałeś i udzielałeś rad. Miałeś dużą siłę przekonywania. Słuchano cię. Niestety, skutki… wiesz, jeśli ci na tym specjalnie nie zależy, wolałbym nie rozwijać…
— Zależy mi specjalnie, żebyś nie rozwijał — powiedziałem. — Jednak sądząc z moich obecnych przygód, kolega Jałowiec mimo wszystko nie zrezygnował?
— Nie zrezygnował — ponownie przytaknął. — Ma zamiar wrócić do pierwotnego eksperymentu i pracuje nad wprowadzeniem poprawek. Na razie odwołał cię z powrotem do instytutu i, nazwijmy to tak, nałożył tłumik na twój fenomenalnie rozwinięty mózg. Niemniej uważa, że oddziałujesz nadal. Dlatego dokonał pewnej zmiany. Przypuśćmy, że w sensie fizycznym przestawił w tobie znaki plus i minus.
— Nareszcie rozumiem, dlaczego mam śledzić samego siebie — mruknąłem. — Kasuję to, co przedtem zapisałem. Mnożenie przez zero. Wobec tego, rzecz jasna, muszę iść krok po kroku swoją poprzednią drogą, nie zbaczając ani o milimetr. Pytanie tylko, czy na pewno wpadam w przeszłość dokładnie tam, gdzie należy i czy zawsze trafiam na odpowiednią głębokość. Jak to jest z tym waszym opanowaniem struktury?
— Nie ma pewności — bąknął, lekko zażenowany. — Nie istnieje sposób, by się o tym przekonać. Sedno sprawy ująłeś jednak właściwie. Niwelujesz swoje poprzednie czyny. Kiedy koło się zamknie, doktor Iwo dokona ponownego zabiegu na twoim mózgu, w wyniku którego znowu zaczniesz działać i oddziaływać świadomie. W tej fazie był zdania, że pamięć mogłaby ci przeszkadzać. Człowiekowi niełatwo zerwać z przeszłością — zauważył sentencjonalnie, po czym poruszył kwadratowymi ramionami. — Prawdę mówiąc nie wiem ani dokąd wyruszasz w przeszłość, ani czym się tam zajmowałeś i zajmujesz. Zarówno ja, jak Złoty, nie interesowaliśmy się zbytnio tym, czego tutaj oczekują od ciebie twoi ziomkowie. Przylatujemy po ciebie, abyś także u nas mnożył, jak się wyraziłeś, przez zero. Tam, gdzie już kiedyś byłeś. Nieważne, czy wierzymy, czy nie wierzymy w powodzenie tej operacji. Wykorzystujemy szansę, stworzoną na twojej Ziemi. Jeśli uważasz, że postąpiono z tobą nie całkiem etycznie, swoje pretensje musisz skierować do ludzi stąd. To chyba wszystko.
— Wszystko — przyznałem. — Chodzę i piorę własne brudy. Za dzień, dwa, gdy krąg się zamknie, to jest, kiedy już odwiedzę wszystkie miejsca, w których narobiłem głupstw, ponownie pójdę poprawiać świat i światy z tkwiącym we mnie brylantem, znowu święcącym jak tysiące słońc. Skończą się zielone strzałki… choć nie skończy labirynt.
Nagle ogarnęło mnie poczucie absolutnej nierzeczywistości wszystkiego, co dzieje się wokół mnie. Wróciła myśl, że jestem w domu wariatów, i była to myśl nad wyraz przyjemna. Z żalem się z nią rozstałem. Owszem, otacza mnie nieprzenikniony kokon, jak obłąkanego, ale nie oszukujmy się. To, że poddaje się moim ruchom i zachowuje jakby go nie było, nie ma znaczenia. Jest obiektywnym faktem, zaledwie w mikroskopijnej cząstce zależnym od mojej woli. Rzeczywistość bywa bardziej szalona niż zwidy, powstające w wyobraźni schizofrenika.
Oczywiście, Jałowiec spudłował po raz drugi. Idę śladami nieudanego człowieka, by je zacierać. Cóż za absurd. Czyż teraz, choćby nie wiedzieć jak bezmyślny i beztroski, nie zostawiłbym nowych śladów?
Niemniej zachodzi tu coś niepokojącego. Dopóki spaceruję w owym miękkim, macierzyńskim kokonie, świat i światy należą do mnie. Tylko, że ten kokon stopniowo staje się coraz cieńszy i bardziej przeźroczysty. A to już jest draństwo. Zaczynam widzieć. Równocześnie konstatuję, że z godziny na godzinę głupieję. Jałowiec, Kobra, Helena, Złoty i Stalowy pewnie tego dotąd nie zauważyli. Wobec nich od początku zachowywałem się jak półgłówek. Ale gdybym, na przykład, pisał pamiętniki, nawet najmniej przenikliwy czytelnik zorientowałby się od razu. Gdzież się podziały jego pajacowate refleksyjki, łatwość przepływania nad przeszkodami, naiwna zmysłowość, płytka lecz autentyczna radość życia, bijąca z kolejnych lekkich minut, rozświergotanych jak ptaki. Niby tyle już wie, a im więcej wie, tym mniej rozumie. Pan Marek Człowiek. O, nie. Prędzej mi kaktus wyrośnie na dłoni, niż dam się z powrotem ogłupić temu opętanemu Jałowcowi. Ogłupić, żebym zdumiał do reszty. Stalowy stoi, milczy i patrzy na mnie wyczekująco. Pewnie chce usłyszeć, że wyczerpał temat. W takim razie o coś go jeszcze zapytam. Muszę się tylko zastanowić. To, co robiłem i dalej robię na dole, niech pozostanie zakryte kotarą przestrzeni, w której strukturze nie dłubał żaden mądrala z nadzwyczaj wysoko rozwiniętej cywilizacji. Ktoś mi już zresztą zdążył wyjaśnić tę kwestię więcej niż zadowalająco. Jałowiec? Kobra? Mniejsza o to. „Co zawsze robił człowiek na Ziemi?” Otóż właśnie. A, mam.
— No dobrze — odezwałem się właściwym sobie bagatelizującym tonem. — Poznałem życie i twórczość doktora Iwo. Ale ty i Złoty jesteście przecież od niego mądrzejsi. Tymczasem wciąż opowiadacie mi o jakiejś szansie. Po co, u licha, nadal zabieracie mnie do siebie, skoro obaj musicie już doskonale wiedzieć, że jestem do niczego?
Rozłożył ramiona.
— Ani ja, ani Złoty nie mieliśmy warunków do skopiowania eksperymentu u siebie. Na człowieka oddziałuje cały wszechświat i jest to oddziaływanie wzajemne. Ma charakter nieograniczony. Po tak wielu innych, daremnych próbach… Cóż, wy zwykliście mówić: tonący brzytwy się chwyta — rzekł poważnie i ze smutkiem.
Głęboko zaczerpnąłem powietrza.
— Koniec — oznajmiłem. — Łap tę brzytwę — wyciągnąłem do niego rękę. — Jesteś Stalowy, to może dopłyniesz do brzegu ze wszystkimi palcami.
— Nie rozumiem…?
— Czego nie rozumiesz? Lecimy do ciebie. Chciałeś tego przecież. A ja przyrzekłem. No to w drogę.