Odnalazłem się na ścieżce zmiętoszony i zgorzkniały. Była to gorycz nie tylko wewnętrzna. Czułem ją w ustach, jakbym rozkruszył zębami jakąś pigułkę. Zszedłem ze ścieżki, usiadłem na trawie i chwilę siedziałem nie ruszając się i nie myśląc o niczym. Było ciemno. Na niebie dogasała jeszcze purpurowa warstewka wieczornej mgły, ale ziemię okrywał mrok. Zmarnotrawiłem dzień. Co ja plotę. Dzień? Tam upłynęło ich licho wie ile. A tu nie zmarnowałem ani minuty. Pracowałem.
Przełknąłem ślinę i wstałem. Co mi tam, jedna gorzka pigułka mniej, jedna więcej. Muszę się tylko czegoś napić, żeby przepłukać gardło. Muszę się także przespać.
Ruszyłem na przełaj w stronę domu. Mimo ciemności, tym razem nie błądziłem długo. Wstępując na pierwszy stopień zatrzymałem się nagle. Przypomniałem sobie, o co prosił Złoty i co mu odpowiedziałem.
Skrzywiłem się. Myśl o czyimkolwiek towarzystwie była dla mnie w tej chwili nie do zniesienia. Postałem tak kilkanaście sekund, po czym machnąłem ręką i wszedłem. Wewnątrz zawołałem. Nikt się nie odezwał. Zawołałem głośniej. Cisza. Nie było go. Miałem swój dom dla siebie.
Przecież wiedziałem, że go nie będzie.
Wypiłem dużą butelkę wody mineralnej, zrzuciłem ubranie i skierowałem się do łazienki. Kąpiel nie przywróciła mi nastroju sprzed iluś tam dni. Czułem się ni tak, ni siak. Moje nerwy reagowały opieszale, a właściwie nie reagowały prawie wcale. Twarz miałem nabrzmiałą i jakąś nieswoja. Jakby wyrwano mi ząb i jakby wciąż jeszcze działało znieczulenie.
Zgasiłem światło, położyłem się, narzuciłem na nogi koc, lekki jak płachta gazy i zasnąłem.
Znałem to miejsce i ten krajobraz. Rzeka w rezerwacie, wypływająca spod niedalekich gór. Tutaj już dość szeroko rozlana, tocząca się po wygładzonych, płaskich kamieniach. Na tym brzegu, na którym stałem, kamienie ciągnęły się rozległym białym pustkowiem i dopiero pod dalekim przeciwpowodziowym nasypem wpełzały pod poduszki trawy i ziół. Sam nasyp był zasłonięty krzakami wikliny. Wśród nich rosło kilka pochyłych wierzb. Na granicy kamieni i trawy, częściowo ocieniony, znajdował się turystyczny stoliczek wraz ze składanymi fotelikami. W jednym z nich ktoś siedział. Dopiero co musiałem tam być. Czułem jeszcze zapach wikliny, zmieszany z zapachem mięty, kwitnącej między krzakami, na miniaturowych polankach. Ale tu, gdzie stałem teraz, pachniała jedynie rzeka. Rzeka i obmywane przez nią, a następnie szybko wysychające na słońcu otoczaki. Drugi brzeg był nieco wyższy, trawiasty i podmyty. Stanowił małe, gliniaste urwisko, na które jednak można się było wdrapać bez najmniejszego trudu. Dalej ciągnęła się łąka, żółta od kwiatów. Za nią zaczynały się sady i ogrody, należące do domów, których dachy wystawały spomiędzy drzew. Potem nie było widać już nic, dopiero grzbiety gór na widnokręgu. Rzeka śpiewała swoją pieśń. Panował idealny spokój. Po tej stronie, za moimi plecami, nie było żadnych domów.
Wiedziałem, że bardzo często przyjeżdżam w to miejsce, w świąteczne lub przedświąteczne dni. Czy sam? Nie. Przy tym stoliku zostawiłem kogoś, kto zawsze mi towarzyszył. Annę?
Nie oglądałem się w tamtą stronę. Patrzyłem gdzie indziej i na kogo innego. Bo tu, tuż nad wodą, też nie byłem sam. Jakieś pięćdziesiąt metrów na prawo stał łysawy mężczyzna w średnim wieku, z twarzą, której barwa świadczyła, że niezbyt często wystawia ją do słońca. W przeciwieństwie do mnie patrzył przed siebie i tylko przed siebie. Cały czas. Stał tak i patrzył już co najmniej kwadrans. Spoglądał na przeciwległy brzeg, na łąkę pełną kwiatów, drzewa, dachy i góry.
On również nie przybył sam. I za nim, ukryty w wiklinie, widniał składany stolik z fotelikami, zajętymi przez jedną czy dwie osoby. Były to chyba kobiety, młodsza i starsza.
Znowu w jakiś niezrozumiały sposób wiedziałem, że ilekroć tu jestem, ten mężczyzna niezmiennie stoi w tym samym miejscu, spoglądając przez rzekę na drugi brzeg. Potrafił tkwić tak całymi godzinami.
Rzeka była płytka. Nawet tam, gdzie toczył krótkie, strome fale jej główny nurt, blisko owej gliniastej skarpy, woda mogła sięgać najwyżej do kolan. Nieraz długo w niej brodziłem, przechodząc tam i z powrotem, z przyjemnością stąpając po oślizłych kamieniach. Znałem także tę łąkę naprzeciw. Ale człowiek, zamarły w bezruchu na prawo ode mnie, nie był tam nigdy. Nigdy nawet nie zamoczył nóg. Tylko stał i patrzył.
W tym momencie od stolika, przy którym znajdowało się jego towarzystwo dobiegł niezbyt głośny okrzyk. Mężczyzna drgnął. W następnej chwili stało się coś zdumiewającego. Trochę przysadzista, niezbyt zgrabna postać samotnego wypatrywacza rozdwoiła się. Jedna z dwóch powstałych w wyniku tego zjawiska osób ruszyła w stronę, z której dobiegł ponaglający okrzyk, natomiast druga weszła w wodę i prosto jak strzelił podążyła ku przeciwległemu brzegowi. Z tym, że w kierunku turystycznego stoliczka udał się mężczyzna z krwi i kości, a rzekę przekroczył jedynie jego cień. Niewyraźny, ruchomy kontur, wypełniony chmurą. Mimo to ten zamazany cień wydał mi się jakiś jakby radosny. Żywy mężczyzna nie.
Zbudziłem się i jakiś czas patrzyłem w sufit, jakbym przez dach kopuły mógł widzieć niebo, przez niebo nieskończoną przestrzeń, a w niej błądzące tam od wieków cienie ludzkich myśli.
Jeszcze jeden sen.
Czy takie i podobne bajki opowiadałem dzieciom Stalowych, mącąc ich umysły, konsekwentnie i metodycznie zaprawiane do kontynuowania budowy niezawodnej cywilizacji?
Zakląłem na głos, szkaradnie, jak nigdy. Nie lubiłem wyrazów, których nie znały moje prababki, a ich córki uznałyby za skrajnie ordynarne. Posługiwałem się współczesnym językiem, więc pewnie nieraz upraszczałem sobie sposób wyrażania myśli, jak to dziś robią wszyscy. Ale nie lubiłem tych słów, dawno już usankcjonowanych zarówno przez filologów jak i krytyków literatury pięknej. Jeden lubi, drugi nie lubi. Co, nie wolno? Tego, co teraz mi się wyrwało, nie powtórzyłbym na głos nawet będąc sam na sam z Kobrą.
Wstałem, ogoliłem się, wysuszyłem kolejną butelkę wody mineralnej, rozwaliłem trzonkiem kuchennego noża kostkę koncentratu i wrzuciłem sobie do gardła garść suchych okruchów. Zanim włożyłem spodnie i bluzę, strzepnąłem je z całej siły, co miało zastąpić pranie. Następnie wyszedłem z domu. Przemknęło mi przez głowę, że tym razem Złoty już na pewno nie przepuści okazji i znowu umieści swój niewidzialny pojazd na drodze, którą muszę przejść. Na najniższym stopniu zobaczyłem jednak nie Złotego, tylko Helenę. Wyjątkowo nie siedziała z twarzą ukrytą w kolanach, lecz stała zwrócona prosto w stronę drzwi.
— Dzień dobry — powiedziała cicho, kiedy zatrzymałem się przed nią. — Przepraszam, że przyszłam. Doktor Iwo kazał mi to doręczyć — podała mi niewielki zadrukowany arkusik.
— Co to jest?
— Chyba wezwanie…
Witaj nowy, słoneczny dniu. Spiżowy dźwięk krzywuł wzywa mnie do boju. Zjawię się w samą porę, rozpłatam siedem głów i wrócę jako bohater. Zawsze przecież wracam z tarczą. Niewiele brakowało, a zza zagrody moich zębów ponownie wypłynęłoby słowo skrzydlate. Przełknąłem je jednak bezgłośnie, przybrałem niedbałą pozę, wziąłem od dziewczyny papierek i przebiegłem go wzrokiem. „Biuro Emigracyjne wzywa takiego a takiego do stawienia się w tym a tym dniu o godzinie…”
— Którego dziś mamy? — spytałem. Okazało się, że właśnie tego.
— Za kwadrans będzie tu helikopter instytutu — poinformowała mnie Helena. — Do lotniska jest najwyżej dziesięć minut drogi.
Chwilę milczeliśmy oboje. Nagle uniosła głowę i spojrzała mi w oczy.
— Czy to z sądu? — wykonała nieznaczny ruch dłonią w stronę karteczki, którą przyniosła.
— Nie przeczytałaś po drodze? — zrobiłem zdziwioną minę, po czym dramatycznym gestem rozłożyłem ramiona. — Nie ma już prawdziwych kobiet. Nie. Nie z sądu.
— Myślałam… — była bardzo blada, ale nie spuszczała ze mnie wzroku. — Miał pan… miałeś — poprawiła się z przymusem — rodzinę… — zawiesiła głos.
— Podobno — potwierdziłem.
— Dlaczego…?
Powinienem się roześmiać i podchwycić z przekornym błyskiem w oczach: dlaczego miałem rodzinę? Ale jakoś wypadłem z roli. W dodatku najzupełniej nieoczekiwanie zapragnąłem znowu poczuć bliskość jej rozgrzanego ciała. Wdychać jej oddech. Zanurzyć wargi w jej włosach i co tam się jeszcze robi w tych szczególnych okolicznościach. „Kochasz mnie”. Cholera. A teraz następne pytanie, kto wie czy nie lepsze. Przy tym zadaje je wcale nie dlatego, by uważała, że zdobyła sobie do tego prawo. To wyczułbym do razu. I wtedy bez trudu zdołałbym się roześmiać.
— Pomyliły nam się znaki — wyjaśniłem. — A może czasy. Po prostu, awaria.
— Dzisiaj to także tylko pomyłka? — szepnęła, ponownie wskazując kartkę, z której zdążyłem już ugnieść w palcach mokrą od potu kulkę.
— Bo ja wiem — uniosłem brwi. Przyjrzałem jej się. Jak na tak śliczną dziewczynę zadziwiająco małą wagę przywiązywała do strojów. Wciąż nosiła tę samą białą sukienkę. Tę samą lub taką samą. Z szyi zwisał jej srebrny łańcuszek. Już tylko jeden. Ten drugi, ważniejszy, przestał być potrzebny.
Zastanowiła się, po czym powiedziała coś, co wprawiło mnie w osłupienie.
— Może nie ma prawdy — mówiła bardziej do własnych myśli niż do mnie, lecz ani na moment nie odwracała swoich oczu od moich. — Może jest dla nas nieosiągalna — jeśli wiedziałem, o co jej chodzi i ku czemu zmierza, to niech ze mnie zrobią złoty pantofelek i powieszą na pięciopiennym kolczastym baobabie. — Ale czy nie czujesz, że potrzebujemy drogi do niej? Tak całkiem zwyczajnie? I że w głębi duszy doskonale zdajemy sobie sprawę, co warta jest cała reszta…?
— Niewiele się nauczyłaś od swoich mistrzów — orzekłem, właściwie zupełnie szczerze. Bo tego, co kryło się za jej słowami, obojętnie, czy rozumiałem, czy nie rozumiałem, co by to nie miało być, z całą pewnością nie wyniosła z pawilonów, w których królował Jałowiec i Kobra. — Mimo to i tak jesteś dla mnie za mądra.
— Na pewno nie jestem mądra — odparła z nikłym, żałosnym uśmieszkiem. — Ale czegoś się jednak nauczyłam. I od nich i od ciebie — dodała, bez śladu rumieńca na jasnozłocistych policzkach. — Tylko nie umiałabym tego sprecyzować… sama dla siebie, a co dopiero, gdyby przyszło mi o tym mówić. Chyba odejdę z instytutu — zakończyła, znowu dość zaskakująco.
Przyglądałem jej się przez kilka sekund, myśląc, rzecz oczywista o sobie. Odejść z instytutu? Ba, ale dokąd? A co się tyczy tej dziewczyny, to nie ulega kwestii, że nie ja ją, lecz ona mnie mogłaby wiele nauczyć. Więcej niż Jałowiec, Kobra, Złoty, Stalowy i nie istniejący budowniczowie nieśmiertelności z Omegi razem wzięci. Więcej, niż byłby zdolny pomieścić mój genialny mózg. W każdym razie o wiele za dużo.
Może to nie tak, że ona czegoś by mnie nauczyła. Może nauczyłbym się dzięki niej. To i to samo, i nie całkiem to samo. Tak czy owak nie potrzebowałem tego. Nie życzyłem sobie.
— Zdaje się, że już minęło tych piętnaście minut — powiedziałem swobodnie, schodząc po stopniach w dół. Przepuściła mnie bez słowa i nie poszła za mną.
Na polanie istotnie czekał helikopter ze znajomym ciemnowłosym pilotem, sprawiającym wrażenie padającego ze znużenia i na moje szczęście wybitnie małomównym. Zawiózł mnie na lotnisko, gdzie przesiadłem się do aerobusu. Czterdzieści minut później wylądowałem na drugiej półkuli i po raz pierwszy musiałem za pomocą znaczka tożsamości uszczuplić nie znany mi stan mojego konta. Wynająłem mianowicie taksówkę i kazałem automatycznemu kierowcy jechać do Biura Emigracyjnego. Wysiadłem przed wielką bramą, bo dalszą drogę do budynku, w którym przyjmowano interesantów, należało odbyć pieszo. Była zastrzeżona dla pojazdów służbowych. W drzwiach musiałem pokazać wezwanie ponuremu drabowi w mundurze, z okrągłym emblematem, przedstawiającym skrzydlatą piłkę footbolową. Może to zresztą miał być Mars, albo Uran, albo Duch Święty we własnej osobie. Drab obejrzał wymiętoszoną kartkę z wezwaniem, spojrzał na mnie z odrazą i burknął: — Tam, gdzie wtedy.
Przybrałem wyraz twarzy człowieka tak zajętego, że wylatują mu z głowy nawet fakty, których nikt normalny żadną miarą nie może zapomnieć.
— Pokój numer sześć — rzucił.
— Naturalnie! — uderzyłem się dłonią w czoło i szybko poszedłem długim korytarzem. Niepotrzebnie się rozpędziłem. Pokój numer sześć był drugi z kolei. Wszedłem i zobaczyłem siedzącego za biurkiem szpakowatego mężczyznę z końską twarzą, który wyglądał na jeszcze bardziej zapracowanego niż ja. Podniósł niechętnie głowę i patrzył na mnie bez entuzjazmu. Podszedłem i podałem mu sponiewierany druczek.
— A — rzekł. — To pan. Dobrze — postukał w klawiaturę komputera i odczytał coś, co ukazało się na ekranie, który miał przed sobą. — Początek egzaminu jedenasta pięćdziesiąt pięć, sala numer dziewięć — oznajmił. — Komisja lekarska w hali symulatorów dwunasta trzydzieści. Drugi etap egzaminu trzynasta czterdzieści pięć. Sala siedemnaście. Wyniki prześlemy do domu. Ale — spoglądał badawczo w ekran — w pańskiej dokumentacji istnieją pewne luki. Proszę — wstał, odszedł od biurka i nakazał mi gestem, bym zajął jego miejsce. — Niech pan siada i jeszcze raz pisze życiorys.
Obszedłem biurko, spojrzałem w ekran, z którego zniknęło już wszystko poza moim imieniem i nazwiskiem, spojrzałem na klawisze komputera, czekające, bym zaczął ich dotykać biegłymi palcami i nagle wybuchnąłem niepohamowanym śmiechem. Wyczyniałem cuda ze swoją twarzą. Dokonywałem nadludzkich wysiłków, by wziąć się w garść. Nic nie pomagało. Ryczałem jak oszalały. Łzy ściekały mi po policzkach, zmętniałymi oczami ledwie dostrzegałem rozmazaną sylwetkę urzędnika, skamieniałego w nienaturalnej pozie koło biurka, zataczałem się, rzęziłem z braku tchu i śmiałem dalej. Wreszcie dostałem czkawki i dopiero to mnie uciszyło. Życiorys! Życiorys! — powtórzyłem sobie w duchu i na nowo zaniosłem się przerywanym chichotem. W końcu jednak jakoś udało mi się opanować. Z grubsza otarłem twarz i powiedziałem:
— Przepraszam.
Chwilę panowało milczenie.
— Pan jest niedysponowany — przerwał je wreszcie elegancko funkcjonariusz Biura Emigracyjnego. — Pan się nie nadaje — dorzucił ostrzej. — Myślę, że darujemy sobie egzaminy. Chciałbym jedynie wiedzieć, co miało znaczyć to — ostrożnie zbliżył się do biurka i sam, zamiast mnie, uruchomił komputer. Zacząłem czytać. Na ekranie przesuwały się linijki rozsądnie i logicznie uargumentowanego podania Marka Halnego, który pragnął opuścić Ziemię i podjąć pracę w którejś z baz satelitarnych. Dane: inspektor, nienaganny przebieg służby. Absolutnie zdrowy. Wszechstronne wykształcenie, wszelkie wymagane kwalifikacje. Motywy: od dziecka marzył o kosmosie. Przygotowywał się starannie i metodycznie. Nie ma przeszkód natury osobistej. Brak rodziny (a Anna?). Jeszcze dużo podobnych słów.
A więc chciałem opuścić Ziemię i zamieszkać w przestrzeni. Kiedy? Dlaczego? Miałem dość Jałowca i jego eksperymentów? Własnej obcości, na własnej planecie? Dokładnie przebadałem swoje życie, wszystko przemyślałem i zrozumiałem, że zostało mi jedno wyjście: ucieczka? Zapewne przed samym sobą? Nie mogłem nie wiedzieć, że taka ucieczka jest niemożliwa. Wtedy nie nosiłem jeszcze przecież tłumika na fenomenalnie rozwiniętym mózgu. Podanie napisałem mądrze i przekonująco. Kłamałem od początku do końca? Napisałem je nie mądrze, a po prostu sprytnie?
Teraz i tak przepadło. Czy żałuję? Ani trochę. To prawda, że się zmieniłem i zmieniam. Niemniej pragnę zostać tu.
Odszedłem od biurka, już spokojny i cichy jak popiół po ognisku i jeszcze raz powiedziałem: — Przepraszam. Następnie oświadczyłem: — Wycofuję podanie. Ma pan rację. Nie nadaję się.
Potrząsnął głową.
— Przysporzył nam pan niepotrzebnie pracy — rzekł surowo, ale bez złości. — Czy pan wie, ile dostajemy podań? Tysiące. Traktujemy je wszystkie w sposób wysoce odpowiedzialny. Segregacją zajmuje się kilka zespołów dysponujących najnowszymi komputerami. Spośród chętnych zaledwie jeden na stu otrzymuje od nas takie wezwanie, dopiero przecież wstępne, jakie wysłaliśmy do pana. A pan nagle… — wzruszył ramionami.
— Ciągle przychodzi tyle ofert? — spytałem współczującym tonem, żeby go udobruchać.
— Coraz więcej — mruknął. — Służba pozaziemska oznacza stabilizację. Bezpieczne obiekty, chronione paroma niezależnymi systemami. Idealne powietrze, cisza, spokój. Wygodne mieszkania, sztuczne ogrody, świetne wyposażenie, jednakowe dla wszystkich. Po dwóch latach pracy na orbicie przeniesienie na Księżyc, po pięciu możliwość osiedlenia się na Marsie. Wie pan, jakie miasta tam powstają i jakie się planuje. Nie trzeba o nic zabiegać, tylko dobrze wykonywać swoje obowiązki. Księżyc ani Mars nie stanowią celu dla nuklearnych głowic. Nie ma tam banków, giełdy, sklepów, presji posiadania — uśmiechnąłem się nieznacznie. Dziwny urzędnik. Mówił niemal jak Jałowiec. — Ludzie po prostu są pewni jutra — ciągnął.
— Na Ziemi nie czują się pewni. Któż z nas tutaj jest w stanie uporządkować sobie własny czas, zachowując sferę intymności, czyli nie tracąc swojej ludzkiej tożsamości? Kolego inspektorze — zmienił nagle ton i spojrzał na mnie przenikliwie. — W tej chwili wygląda mi pan dokładnie na takiego faceta, jakiego pan opisał w swoim podaniu. Często zdarzają się panu podobne ataki jak ten przed paroma minutami? Stałem, uśmiechałem się i milczałem.
— Czy była to jedynie inscenizacja na mój użytek? — rzucił cierpko. — Wstydził się pan oświadczyć wprost, że zmienił pan zamiar? Dlatego odegrał pan scenę, po której musiałem dojść do wniosku, że mam do czynienia z typem, oględnie mówiąc, niezrównoważonym.
— Nie — powiedziałem już bez uśmiechu. — Naprawdę nie mógłbym za siebie ręczyć. To znaczy za to, że jestem typem idealnie zrównoważonym, spełniającym wszelkie warunki jakie wy, w tym biurze, uznajecie pewnie za niezbędne. Niczego przed panem nie odgrywałem. To nie była inscenizacja. Pan tego nie zrozumie, a ja musiałbym wyjaśniać bardzo długo i nie wiem, czy w efekcie zdołałbym cokolwiek wyjaśnić. Rozbawiła mnie kwestia życiorysu.
— Wydaje się panu, że w ten właśnie sposób odpowiedziałby mi ktoś nie spełniający warunków?
Nie odezwałem się.
— Jak pan sobie życzy — burknął zniechęcony. Wetknął kartkę z moim wezwaniem w jakiś aparat, umieszczony z boku biurka, po czym zwrócił mi ją z nieukrywanym rozdrażnieniem. — Odda pan to przy bramie — rzekł krótko. — Oczywiście, obciążymy pana kosztami postępowania.
— Oczywiście — przytaknąłem. — Przepraszam — powiedziałem, nie wiem już po raz który, i wyszedłem.
Drab przy drzwiach odebrał ode mnie wezwanie z pogardliwym uśmieszkiem. Dla niego oblałem zaraz przy pierwszym podejściu. W gruncie rzeczy niewiele się pomylił.
Przed główną bramą, czekając na taksówkę pomyślałem, czemu, do jasnej cholery, wycofałem swoją kandydaturę. Urzędnik najwyraźniej zdradzał chęć zbagatelizowania mojego szaleńczego napadu śmiechu, a orzeczenie komisji lekarskiej z pewnością uspokoiłoby go do reszty. Naturalnie, na orbicie, czy w ogóle poza Ziemią, musiałbym się uczciwie zabrać do pracy. Tam nie można próżnować. I nie ma ptaków. Zresztą, może i są, w tych sztucznych ogrodach. Jednak prawdziwy powód tkwił gdzie indziej. Co było tym powodem?
Nie miałem bladego pojęcia.
Ludzie chcą uciekać. W obronie swojego czasu lub przed nim. Przejadły im się wytyczone dróżki? Miasto? I tak zostaną w labiryncie. Kto dziś zna kasydy Szanfary? A w ogóle, mnie to nie dotyczy. Ja mieszkam w pięknym, cichym rezerwacie. Gdzie mi będzie lepiej?
Poza tym na dzisiaj dosyć się już nawojowałem z własnymi myślami. Czołem, mój drzemiący móżdżku.
Na lotnisku musiałem czekać na połączenie prawie godzinę. Na szczęście przypadkiem zapamiętałem nazwę mojego dzielnicowego portu lotniczego. W przeciwnym razie znowu miałbym co najmniej jedną zabawną rozmowę.
Kiedy wylądowałem, już po zachodzie słońca, pilot instytutu był na miejscu. Spytał, jak mi poszło. Odpowiedziałem, że nie mogło pójść lepiej i na tym wymiana zdań pomiędzy nami się skończyła. Z polany wolnym krokiem udałem się prosto do mojej prywatnej kopułki. Złotego wciąż nie było. Ani przed domem, ani w środku.
Wziąłem prysznic i zacząłem chodzić po mieszkaniu. Zatrzymałem się przed półką z czterema książkami. Przemądrzałe bzdety. Zajrzałem do niskich szafek na poziomie podłogi. Puste. Usiadłem w fotelu i przymknąłem oczy. Natychmiast otwarłem je na powrót, wstałem i znowu przespacerowałem się po zielonkawym wnętrzu. W pewnym momencie przystanąłem i utkwiłem wzrok w telefonie. Podniosłem słuchawkę. Odezwał się wysoki, martwy głos: — Kompleks instytutów psychologii. Proszę podać numer. Kompleks insty… — odłożyłem słuchawkę i burknąłem coś pod nosem. Sieć wewnętrzna. Jasne. A niby z kim miałbym rozmawiać w Mieście? Ja?
Jak stałem, boso, w samych slipach, wyszedłem z domu i dość długo szukałem w mrocznym parku prawdziwego telefonu. Znalazłem go w końcu dzięki palącej się u jego podstawy słabej, matowej lampce. Zgłosił się automat dzielnicowej centrali. Poprosiłem o połączenie z Anną. Powiedziałem, że nie znam numeru i wymieniłem nazwisko. Chyba nie zdążyła go jeszcze zmienić. A nawet jeśli tak, w pamięci centrali musi być zapisany dawny abonent.
Była w domu. Gdzie? Nieważne.
— Dobry wieczór Anno — odezwałem się. — To ja, Marek.
— Dobry wieczór — odrzekła niepewnie, najwidoczniej zaskoczona i odrobinę zmieszana. — Czy coś się stało?
— Nic — powiedziałem. — Tak sobie zadzwoniłem, bez żadnego celu. Jak się czujesz?
— Dobrze. Dziękuję — teraz ona powinna spytać co u mnie, jak ja się czuję i tak dalej. Ale nie zrobiła tego. Zamilkła.
Milczałem i ja. Trwało to może minutę.
— Anno.. — mruknąłem wreszcie.
Usłyszałem westchnienie.
— Mogę cię o coś zapytać? — nagle uświadomiłem sobie, jak dla niej zabrzmi to, co zaraz powiem, ale nie potrafiłem się przemóc i wycofać. Nie mogłem i nie chciałem.
— Proszę — rzuciła sucho.
— Czy my mieliśmy… to znaczy, czy mamy dzieci…?
— Och! — wykrzyknęła przejmującym, cichym głosem i odłożyła słuchawkę. Stałem jeszcze długą chwilę, zanim zrobiłem to samo.
Wróciłem do domu i poszedłem prosto do sypialni. Z brudnymi nogami, do kostek mokrymi od rosy uwaliłem się na łóżko i dla urozmaicenia inteligentnie wlepiłem oczy w sufit.
Zasnąłem dopiero nad ranem.
Nic mi się nie przyśniło.