Kucnąłem przy fotelu i pocałowałem Helenę w czubek nosa. Odruchowo potarła sobie nos, westchnęła, przeciągnęła się z zamkniętymi oczami, leniwie odgarnęła włosy z czoła, po czym nagle drgnęła i uniosła powieki. Przez chwilę spoglądała półprzytomnie, jakby mnie nie poznawała. Następnie jej oczy rozbłysły, a potem zaraz zwęziły się i pociemniały. Wstała, strzepnęła koc, zwinęła go i przerzuciła sobie przez ramię. Przyglądałem jej się w milczeniu. Raptem o czymś sobie przypomniała. Szybko zerknęła na zachodzące słońce, przeniosła wzrok na mnie, znowu na słońce i ponownie na mnie.
— Czy mam je cofnąć na wschód? — spytałem. — Podobno mogę wszystko. Absolutnie wszystko. Jeśli tak ci żal tego straconego dnia?
— Żal mi każdego dnia — zamruczała. — Ale już się przyzwyczaiłam…
Czułem w kościach wypad na Betę, o którym ona nie wiedziała, a jeszcze bardziej w tutejszą przeszłość, co dla niej stanowiło jedyny powód mojej nieobecności. Jednak nie chcąc, by sobie pomyślała, że wczoraj, czy przedwczoraj, czy kiedy to wreszcie było, zachowałem się tak po rycersku wyłącznie w celach doraźnie utylitarnych, posadziłem ją z powrotem w fotelu i wraz z nim poniosłem na północ. Nie na wschód, ani na zachód. Polana zamknięta brzozowym laskiem, za którym stał mój dom, znajdowała się na północ od ścieżki. Bardzo stosownie. Słońce nie zasypia na zachodzie, tylko na północy.
Następnego dnia rano, jakieś pięćdziesiąt metrów przed trzecim pawilonem straciłem przytomność i zniknąłem. Co to dla mnie, wziąć i zniknąć.